TEMAT MIESIĄCA zawiera główną treść gazety artykuły ukazujące wybrane zagadnienie z różnych punktów widzenia.




Temat numeru XXVIII (luty 2008): RACJONALIZACJA WTÓRNA.
Tematem następnego numeru będzie: RZECZYWISTOŚĆ


TO NIESZCZĘSNE ŻELAZKO.

Bodaj każdy z nas doświadczył wątpliwości, czy wyłączył żelazko, zamknął drzwi na klucz, oddał drobny dług, bądź poinformował kogoś o czymś. W sytuacjach tego rodzaju zastanawiamy się często, czy rzeczywiście coś zrobiliśmy, czy też tylko pamiętaliśmy (myśleliśmy, chcieliśmy) aby to zrobić. Doświadczenie takie przeważnie wywołuje lekką irytację i przypisujemy je naszej złej, czy też przynajmniej coraz gorszej pamięci.

Tymczasem rzeczy takie zdarzają się również ludziom młodym, obdarzonym bardzo dobrą pamięcią i bynajmniej niekoniecznie są wynikiem jej defektu; raczej manifestacją sposobu jej działania. Pamięć ludzka wcale nie jest zorganizowana tak, jak komputerowy dysk, czy biurowa kartoteka, które na początku są puste, a następnie zapełniamy je po kolei nadchodzącymi informacjami, choć my sami, myśląc o pamięci, często właśnie wyobrażamy sobie ją, jako takie pudełko do którego „dorzucamy” kolejne wspomnienia. Jak zwodnicze jednakowoż może być takie przekonanie – poucza nas opisane poniżej doświadczenie. Eksperyment ten (nazywany też czasem w skrócie eksperymentem DRM – od nazwisk autorów – Dees’a, Roedigera i McDermotta) polegał na tym, że badanym osobom pokazywano listę wyrazów, a następnie, po upływie pewnego czasu, proszono, aby wypisały słowa, jakie udało im się z tej listy zapamiętać. Dodatkowo osoby badane poinstruowano, aby nie próbowały się domyślać, co było na liście, tylko po prostu pisały to, co zostało im w pamięci. Listy zawierały kilkanaście wyrazów, a czas ich ekspozycji był tak dobrany, aby nie można było zapamiętać wszystkich słów (przeważnie tylko nieco ponad połowę). Dwie, przykładowe, listy brzmiały:

NITKA, SZPIC, BÓL, SZPILKA, UKŁUCIE, ZASTRZYK, UCHO, NAPARSTEK, STRZYKAWKA, SZYCIE, STÓG SIANA, TKANINA, OSTRY, KOLEC, CEROWANIE.

ŁÓŻKO, BUDZIĆ, CHRAPAĆ, SPOCZYNEK, DRZEMKA, PODUSZKA, PRZEBUDZONY, KOC, SPOKÓJ, ZMĘCZONY, SJESTA, ZIEWAĆ, ŚNIĆ, KOŁYSANKA, ŚPIĄCY.

Jak można było przypuszczać – badani zapisywali, zależnie od indywidualnych zdolności, różną ilość różnych wyrazów. Co jednak zastanawiające – w przypadku pierwszej listy pojawiało się słowo „IGŁA”, zaś w przypadku drugiej – słowo „SPAĆ” (lub „SEN”), które to słowa na żadnej z tych list w ogóle nie występowały (autorzy nazwali je „krytycznymi przynętami”). Mało tego – kiedy badanych poproszono o to samo po dwóch dniach – okazało się, że te „krytyczne przynęty” były przeciętnie lepiej zapamiętane od słów rzeczywiście widzianych! Zjawiska te nasilały się tym bardziej, im więcej było na liście słów o znaczeniu kojarzącym się z tym fantomowym „słowem – przynętą”.

Wyjaśniać ten fenomen psychologia próbuje właśnie spostrzeżeniem, że nasza pamięć nie polega na układaniu „następnego obok poprzedniego”, lecz raczej na łączeniu (asocjacji) rzeczy o podobnym znaczeniu. Porównuje się to do podkładania ognia obok miejsca „przynęty”. Im więcej ognia obok, tym bardziej prawdopodobne, że i przynęta się „zapali”. Sytuację, kiedy człowiekowi wydaje się, że pamięta różne rzeczy, podczas kiedy w rzeczywistości nie miały one miejsca – psychologia nazywa zjawiskiem „fałszywej pamięci”.

Innym przykładem, jak możemy ten fenomen zaobserwować, jest sytuacja, kiedy po dłuższym czasie wracamy na przykład do obejrzanego filmu, lub przeczytanej książki. Bardzo często miewamy wówczas wrażenie, że niektóre rzeczy odbiegają od tego, co przechowywaliśmy w pamięci (kolejność scen, sformułowania etc.).

Zjawisko „fałszywej pamięci”, o ile utrzymuje się w rozsądnej normie, nie jest patologią, lecz raczej specyfiką naszego myślenia. Dzieci, jak wiadomo, potrafią zmyślać całkiem niestworzone historie i wydaje się, że (w niektóre przynajmniej) święcie wierzą. Nawet dorośli potrafią też czasem „podkoloryzować” różne zdarzenia z przeszłości i chyba nie zawsze i nie do końca bywają świadomi faktu, że ich relacje odbiegają od rzeczywistości. O ile u dzieci traktujemy tę „fałszywa pamięć” jako typową fazę rozwojową – coś, co z wiekiem samo przechodzi, o tyle u dorosłych (powyżej pewnego progu tolerancji) taki brak ostrej granicy pomiędzy faktami, a wyobrażeniami o nich – uważamy za nienormalny, wręcz chorobliwy, a przynajmniej dziwaczny. Pogrzebawszy w swojej pamięci – Czytelnik zapewne znajdzie sam więcej podobnych przykładów. Zgodnych z faktami – miejmy nadzieję…

[mc]



RACJONALIZACJA WTÓRNA.

Być może pierwszy artykuł wydał się P.T. Czytelnikom trochę „nie na temat” – był on jednak konieczny, aby wyraźnie uświadomić sobie, że nasze wspomnienia, nie zawsze są tożsame z naszą rzeczywistą przeszłością.

Dodać tu może jeszcze warto, że sytuacja opisanego powyżej, dosyć banalnego (przynajmniej na pozór) eksperymentu, jest dla badanych emocjonalnie raczej neutralna, toteż jeśli angażowali się oni w cokolwiek, to (jak można przypuszczać) przede wszystkim w zapamiętanie możliwie dużej ilości słów, aby popisać się dobrą pamięcią. Zależało im wobec tego raczej właśnie na możliwie wiernym odtworzeniu przeszłości (w tym wypadku widzianych wyrazów). Podobnie w przypadku tych ponownych kontaktów z filmem, czy książką. Przeważnie jest to nasze zupełnie prywatne przeżycie i emocje towarzyszące konstatowaniu takich rozbieżności są na ogół niezbyt silne (jakieś lekkie zdziwienie). Dodajmy jednak do procesu zapamiętywania jakieś silne uczucia i to ukierunkowane właśnie tak, aby tę przeszłość zniekształcić – i… teraz już chyba jest „na temat”.

Wtórna racjonalizacja (zwana też po prostu racjonalizacją) – jest pojęciem nieco mętnym, niestety. Trudno więc określić bardzo dokładnie, co nią jest, a co już nie. Wikipedia definiuje ją tak:

racjonalizacja (od łac. ratio, rozum) – w psychologii jeden z mechanizmów obronnych – pozornie racjonalne uzasadnianie po fakcie swoich decyzji i postaw, kiedy prawdziwe motywy pozostają ukryte, często także przed własną świadomością.

Dwie typowe odmiany racjonalizacji zostały nazwane „kwaśnymi winogronami” i „słodkimi cytrynami”. Kwaśne winogrona – to uznawanie za nieważny celu, którego nie osiągnęliśmy. Słodkie cytryny – to wmawianie sobie, że przykre zdarzenia i sytuacje, będące naszym udziałem, są w rzeczywistości przyjemne. Ta forma racjonalizacji (cytryny) znana jest też pod nazwą „pozytywnego myślenia”.

Nawet w matematyce niełatwo o definicje doskonale ścisłe, a co dopiero w psychologii –pomocne więc może będą przykłady. Awanturując się z powodu jakiejś drobnej sprawy w sklepie, czy biurze – próbujemy odreagować nasze prywatne kłopoty. Oczywiście zawsze znajdujemy jakiś w miarę racjonalny powód (niedoskonały towar, opieszałość urzędnika etc.) Kłopoty, lub nawet nieszczęścia, jakie spotykają nas w życiu, skłonni jesteśmy (zwłaszcza ludzie religijni) traktować jako karę za prawdziwe, czy wyimaginowane przewinienia. Podobnie (choć chyba rzadziej – ciekawe, nawiasem mówiąc, dlaczego) wydarzenia szczęśliwe traktujemy, jako nagrodę za szlachetne postępowanie, czy przymioty osobiste. Pracodawcy, żyłujący bezlitośnie swoich pracowników, przypisują swój dobrobyt nie ich pracy, lecz swoim nadzwyczajnym zdolnościom – przedsiębiorczości, inteligencji etc.

Rzeczy i zjawiska, których nie potrafimy wyjaśnić (przykry „dysonans poznawczy”) wciągamy na siłę w znane systemy wyjaśniania (pozory logiki przynoszą ulgę). I tak powstają ideologie, teorie spiskowe, obiegowe sądy o kobietach, cechach narodowych, zawodowych etc. Nie od rzeczy będzie może zauważyć, że z podobnymi procesami miewamy do czynienia nawet u takich „zawodowców wyjaśniania”, jakimi są naukowcy. Historia nauki dostarcza wielu przykładów uporczywego trwania błędnych teorii.

Najważniejsze jednak w tym wszystkim wydają mi się nie tyle same przykłady, ile narzucające się przy ich lekturze spostrzeżenie, że racjonalizacja wtórna jest mechanizmem obronnym. Tak więc, aby zadziałała – potrzeba jakiegoś czynnika destrukcyjnego, a przynajmniej zagrożenia nim. Jeśli więc ktoś nam na nią zwróci uwagę, bądź sami ja sobie uświadomimy – będzie to wyraźnym znakiem, że w naszej przeszłości znalazł się jakiś „wadliwy element” – że mamy coś do naprawienia.

Oczywiście – i tę potrzebę można zracjonalizować. Inwencja wybiegów, jakich człowiek się ima przeciw samemu sobie może czasami wzbudzać podziw. Tyle, że w ten sposób podcinamy gałąź, na której siedzimy (bądź, jak dosadniej jeszcze mawia się w Niemczech – kroimy własne mięso). Osłabiając (przez racjonalizację) więź z rzeczywistością, osłabiamy wytrzymałość tej (życiowej) gałęzi, na której siedzimy. Warto więc może pomyśleć o tym zawczasu – zanim się gałąź pod nami załamie.

[mc]



PRZYKŁAD PIERWSZY – SZTUKA.

W czasach studenckich dość często zachodziłem do Muzeum Sztuki w Łodzi, które znajdowało się blisko mojej uczelni. Prawdę mówiąc – nie tylko po to, aby podziwiać obrazy, czy rzeźby, ale często po prostu do pustawej z reguły i zacisznej kawiarenki na najwyższym piętrze, w której można było się spokojnie czegoś pouczyć, coś poczytać, albo i z kimś pogawędzić. Ale skoro mnie tam już zanosiło – nie opuszczałem też praktycznie żadnej wystawy. W łódzkim muzeum było sporo sztuki współczesnej w ekspozycjach stałych i oddzielne sale z ekspozycjami zmiennymi współczesnych twórców. Ekspozycje, jak to zwykle – jedne bardziej mi się spodobały – inne mniej. Natomiast oglądając je – uświadomiłem sobie pewną zależność. Taką mianowicie, że im bardziej były rozbudowane manifesty ideologiczno – teoretyczne ogłaszane przez twórców – tym mniejsze wrażenie robiły na mnie ich dzieła same w sobie. Nie zawsze tak było, to prawda. Ale dostatecznie często, abym tę zależność zauważył i zaczął traktować trochę, jak prywatną wskazówkę estetyczną. Odnosiłem po prostu wrażenie, że góra rodzi mysz. Trochę mnie ta sytuacja „uwierała”, ale składałem to przeważnie na karb swojej niedostatecznej wiedzy, spostrzegawczości, wrażliwości etc. Nie kryłem się wprawdzie z tymi wątpliwościami, ale też i specjalnie nie obnosiłem. Liczyłem, że z czasem jakoś mi się to poprawi. Równolegle dokształcałem się jakoś tam także i w teorii sztuki, poznawałem nowe dzieła, nowych twórców. I choć liczyłem na poprawę stanu rzeczy, to obserwowałem – przeciwnie – raczej pogorszenie. Czytałem sobie na przykład piękne wywody na temat unizmu w malarstwie. Wszystko to jakby miało zdrowy sens i może nawet pewną siłę przekonywania. Tyle, że przechodząc koło Akademii Sztuk Pięknych, im. Władysława Strzemińskiego, w pobliżu której mieszkałem, natykałem się na rzeźbę patrona uczelni, która dla mnie przypominała jedynie fragment pozostawionego przez murarzy rusztowania. Przeczytałem sobie, co trzeba, o autorze, epoce, okolicznościach, podstawach teoretycznych – wszystko na nic. Tych parę połączonych metalowych prętów nie robiło na mnie żadnego wrażenia. Podobnie było z „unistycznymi” kompozycjami muzycznymi (na przykład Zygmunta Krauzego). To samo mam z tą nieszczęsną „minimal music”. Owszem, wiem (z manifestów teoretycznych, a jakże by inaczej!), że „minimal music” należy kontemplować, należy się jej poddać, smakować subtelne rozróżnienia etc. Nawiasem mówiąc, to te manifesty dość często plączą w zeznaniach na temat tych samych rzeczy, ale mniejsza w tej chwili o to. Wszystko to wiem, ale nic nie potrafię poradzić, że zdecydowanie wolę „minimal music” w wykonaniu samej przyrody. Zamiast siedzenia w dusznawej sali koncertowej wolę pójść sobie w góry, usiąść obok strumienia i posłuchać jego szmeru. Otoczenie tam z cała pewnością milsze – świeże powietrze, niebo, przestrzeń, zapach lasu i ziół. Samotność (znacznie bardziej niż koncertowy tłum!) sprzyja kontemplacji, a sam szmer strumienia – to jeden z najpiękniejszych i najbogatszych(!) dźwięków, jakie znam. Wcale też bynajmniej nie uważam, że aby coś było sztuką – musi koniecznie być bardzo złożone, czy trudne. Dla przykładu – starannie „wyczesane” (określenie samego autora) ze wszelkich zbędnych elementów plakaty Tadeusza Trepkowskiego – zawsze mi się bardzo podobały. Zachwycała mnie także, dla przykładu, zawsze surowa prostota Etiudy C – dur (op. 10 nr. 1) F. Chopina. Z przyjemnością patrzę również na różne niezwykle proste i sugestywne znaczki firmowe, symbole etc. Choć z drugiej strony, powiedzieć trzeba, że bogactwo, wyrafinowanie i komplikacja również często mnie fascynowały, jak w obrazach Witkiewicza, Dalego, jak w muzyce Skriabina, czy Ravela.

Krótko mówiąc: teoria – sobie, a praktyka – sobie. I co tu robić? Nie dało się kochać obydwu tych dam naraz; jedną trzeba było wybrać. Teoria, jako „czyste gadanie”, wydała mi się bardziej podejrzana i jeśli już miałem w którąś zwątpić – wolałem właśnie w nią.

No, bo jak to właściwie jest? Przecież artyści dawnych wieków prawie wcale nie produkowali takich manifestów dla publiczności. Owszem, są jakieś uwagi ogólne o twórczości w prywatnej korespondencji, w podręcznikach pisanych dla kolegów po fachu, można znaleźć jakieś uwagi w dziełach filozoficznych, ale żeby ktoś przychodząc na wystawę lub koncert dostawał broszurkę z objaśnieniem w jakim stylu tworzy dany autor i jak należy to odbierać (rozumieć) – to jakaś współczesna nowość. I żeby to choć jeszcze były przewodniki po dziełach tak skomplikowanych, że bez takiej „pomocy naukowej” ani rusz – może bym to jeszcze jakoś rozumiał. Ale widzę na przykład obraz przestawiający kwadrat jednego koloru na tle innego koloru i z broszurki dowiaduję się, że jest to styl „jakiśtam” odzwierciedlający „jakieśtam” idee. Ba, bywa nawet gorzej. Kiedyś stanąłem w muzeum przed sporym obrazem (jakieś 2 x 3 metry) całkowicie zamalowanym na kolor ciemnoniebieski. Początkowo myślałem, że to tylko jakieś tło, a samo dzieło jest na przykład w konserwacji, ale napis wyjaśnił mi, że to właśnie był już cały obraz w pełnej krasie (autor i tytuł, na szczęście wyleciały mi z głowy). Podobnie nie pamiętam też nazwiska pewnego amerykańskiego artysty rzeźbiarza, któremu robotnicy przy porządkowaniu pracowni wynieśli dzieła na wysypisko – myśląc, że to śmieci.

Podobne kłopoty przeżywa muzyka. Wymyśla się różne aleatoryzmy, klastery, polistylistykę, dodekafonię, minimal music, globalne koncepty medialne etc. i to idzie nawet nieźle. Znacznie gorzej jest z wymyślaniem (nieeklektycznych, naprawdę nowych) utworów zachwycających swoim pięknem. W efekcie zapadamy powoli na tak zwany „syndrom supermarketu” – wszystko, co zostanie sprzedane – jest dobre. Pewnie można i tak… Tyle, że mnie, szczęśliwcowi, który mógł sobie pojeździć Ferrari – trudno się zachwycić seryjną tandetą motoryzacyjną – i żadna reklama nie jest w stanie zmienić mojej wiedzy na ten temat – co najwyżej mógłby tego dokonać nowy wspaniały samochód.

Nie mam tu ochoty biadać nad upadkiem sztuki, tym bardziej, że i współcześnie powstają dzieła warte uwagi. Interesują mnie tu natomiast bardziej te manifesty. Otóż mam wrażenie, że one są taką właśnie racjonalizacją. Mamy tu chyba do czynienia z pewnym zjawiskiem nie tyle artystycznym, ile socjologicznym i/lub psychologicznym. Nie mam, niestety danych na temat proporcji liczby artystów, do ogólnej liczby mieszkańców kraju na przestrzeni wieków. Myślę jednak, że może się ona zwiększać, już choćby ze względu na rozrost systemu oświaty. Myślę, że liczbowo jest to porównywalne ze zwiększeniem procentowego udziału ludzi z wyższym wykształceniem. A jeśli nawet nie myśleć o udziale procentowym, to w liczbach bezwzględnych ludzi zajmujących się sztuką jest bez wątpienia więcej niż w przeszłości. Mamy więc do czynienia z jednej strony z narastającym tłokiem na rynku sztuki, a z drugiej strony z pewną (by tak rzec) kumulacją zasobów sztuki. Wzrastająca ilość twórców powoduje „wyścig na nowości”, a z drugiej strony dotychczasowy wielki dorobek sztuki stwarza sytuację, w której wiele możliwości jest już po prostu wyeksploatowanych – „zużytych”. Co więc pozostaje (poza rezygnacją) człowiekowi, który skończył studia artystyczne, a jest średnio lub mało zdolny? Ma kilka możliwości: cierpliwe doskonalenie swojej sztuki w nadziei na coraz lepsze efekty, szokowanie publiczności i wreszcie produkcja byle czego – artystycznych bubli. Aby jednak taki towar (buble) szedł – trzeba go zareklamować. I to są właśnie te manifesty. Podobną rolę pełnią zresztą wywiady udzielane przez twórców, nierzetelne krytyki, różne „programowe dyskusje”, analizy etc.

No, dobrze – ale czy to nie przesada twierdzić, że zapisanie paru kartek (nieszkodliwymi w końcu przeważnie) dyrdymałkami i przedstawienie tego odbiorcy jest rzeczywiście takie niezdrowe? Z jednej strony – niby nie, bo w końcu przecież nie ma obowiązku czytania tego, podobnie jak i w ogóle kontaktu z jakąkolwiek sztuką. Ponadto twórcy sztuki – to też ludzie. Muszą z czegoś żyć i ja to rozumiem (a zrozumieć – to przebaczyć, podobno…). Z drugiej jednak strony jest to oczywiste podcinanie własnej gałęzi. Odbiorca bowiem widząc zamalowane jednym kolorem płótno z manifestem wyjaśniającym wielkość tego dzieła wcale nie musi być szczególnie bystry, aby dojść do tego, że jest oszukiwany. Najczęstsza reakcja na takie rzeczy, to coś w rodzaju: „No, zaraz! Przecież coś takiego to i ja potrafię! A może nawet i lepiej”. Niestety – czasem to prawda. Kłopot w tym, że działalność artystyczna powoduje „przyklejanie się do zawodu” (pisałem o tym w numerze III, w eseju „Horyzont). I w samej rzeczy trzeba naprawdę olbrzymiej uczciwości, zarówno tej artystycznej, jak i tej zwykłej – ludzkiej), aby zdobyć się na napisanie tego, co napisał (drobnym druczkiem, w przypisie w powieści „Jedyne wyjście”) S. I. Witkiewicz: „Autor przestał być malarzem (artystą) od chwili, gdy przekonał się, że nic istotnego zrobić w tym kierunku nie potrafi, i to przestanie poczytuje sobie za wielka zasługę. Kizior – Buciewicz jest przedłużeniem fikcyjnym własnej linii życia autora – ten nie przestał i marnie zginął”.

Nie wydaje mi się wprawdzie, aby sztukę czekał los Marcelego Kiziora – Buciewicza. Raczej przeżyje; zresztą i bohater powieści, mimo zapowiedzi autora, także przeżył, a zginąć miał (podobno) dopiero w nigdy nie napisanej, trzeciej części trylogii pod planowanym tytułem „Dygnitarze”. Myślę raczej, że sztuka będzie sobie jakoś tam funkcjonować. Niebezpieczeństwo polega raczej na jej… wtórnej racjonalizacji. W odmianie – „słodka cytryna”.

[mc]



INTERMEZZO – IRRACJONALIZACJA.

Irracjonalizacja.

Chyba nie ma takiego terminu. Wymyśliłem go na potrzeby tego artykułu.

Z racjonalizacją naszych uczynków jest przeważnie tak, że robimy coś głupiego, bądź niechcianego i usiłujemy potem przekonać siebie i/lub innych, że było to całkiem racjonalne. Ale, choć to zakrawa na paradoks, bywa też dokładnie odwrotnie. Zdarza się, że całkiem rozsądne kobiety udają słodkie idiotki, aby nakłonić mężczyzn do wykonania takich czy innych zadań. Zdarzają się ludzie z tak zwanego świecznika, którzy dość konsekwentnie budują swój wizerunek lekkich (lub nawet cięższych) oszołomów, bo to nie tylko gwarantuje im bezkarność paplania byle czego, ale wręcz, przez różne skandaliczne gafy, właśnie ich na tym świeczniku utrzymuje. Ba, nawet Richard Feynman w swoich wspomnieniach wyznawał, że rozmyślnie udawał całkowitą ignorancję, indolencję i bezkarną niefrasobliwość w sprawach administracyjnych, aby odepchnąć od siebie te przykre uczelniane obowiązki. Z obserwacji wiem, że ludzie, którzy narzucą sobie taki sposób działania (bądź po prostu zorientują się, że się często opłaca) po jakimś czasie zaczynają tak głęboko wchodzić w tę rolę, że staje się ona częścią ich natury. Oczywiście działania takie są w istocie zupełnie racjonalne, choć nie zawsze uświadomione, zwłaszcza, że imają się tej techniki ludzie raczej niezbyt poważni; może dlatego, że bardzo trudno się od takiego szemranego emploi w przyszłości odlepić.

Jak by nie było – życiowa skuteczność takiej irracjonalizacji bywa porównywalna ze skutecznością racjonalizacji.

I bądź tu mądry!

[mc]



PRZYKŁAD DRUGI – REKLAMA, POLITYKA I INNE, PRZYKRE RZECZY.

Tytuł jest trochę prowokacyjny, a zarazem treść dotyczyć może wielu różnych osób i przypadków. Pewne rzeczy także świadomie przejaskrawiłem dla wyrazistości. Ponadto, jak zwykle, zależy mi na analizie mechanizmów, a nie na osobistych przytykach. Proszę więc bardzo, aby się nikt niepotrzebnie nie obrażał. A… „Jak się sam obraził – to niech się sam przeprosi!” – jak to dowcipnie mawiała pewna moja znajoma.

A teraz – do rzeczy.

Przypominam sobie (a było to „jeszcze za peerelu”), że nastąpiła swego czasu dość drastyczna podwyżka ceny masła. Plotka głosiła, że wiązało się to z nadmiernym eksportem tegoż produktu do byłego ZSRR; w każdym razie, żadnej rozsądnej przyczyny (typu nieurodzaj, pomór bydła etc.) – nie było. Kupiłem w tych dniach Dziennik Łódzki i trafiłem w nim na notatkę wyjaśniającą, dlaczego to masło zdrożało. Stop! Od razu dwie korekty. Po pierwsze – masło nie zdrożało tylko zmieniło cenę, nastąpiła regulacja jego ceny, czy coś w tym rodzaju. Po drugie – to nieszczęsne „wyjaśnienie”. Otóż przeczytałem tę notkę co najmniej dwukrotnie (a może i więcej razy) i, mimo intensywnego myślowego wysiłku nie zrozumiałem, dlaczego musze teraz płacić za masło więcej. Nic dziwnego – trudno raczej było pojąć ten nieskładny bełkot, w którym jedyną rzeczową informację stanowiła nowa cena. Było to w moich latach studenckich, zatem potrafiłem już czytać tekst ze zrozumieniem i przypuszczalnie przejawiałem przeciętną inteligencję mieszkańca mojego miasta; wina leżała więc raczej po stronie redakcji niż czytelników gazety.

Rozkoszne czasy takiej głupiej propagandy i nieudolnej pseudoracjonalizacji mamy już za sobą. Technika (w tym technika manipulacji ludzkimi umysłami) poszła do przodu i musimy próbować sprostać jej wyzwaniom. Ludzie nauczyli się, niestety, znacznie skuteczniej przekonywać nas do rzeczy dla nas (częściowo przynajmniej) niekorzystnych. A co i jak? Zacznijmy łagodnie – od reklamy. O jej głupocie nie warto chyba pisać – tak jest oczywista. Warto natomiast może zauważyć jej związki z wtórną racjonalizacją. A, jak sadzę, bez wątpienia takowe istnieją. Rzecz jasna, racjonalizacja ani nie jest jedyną, ani nawet najważniejszą metodą zapędzania ludzi do sklepów. Niemniej jednak ma w reklamie swój udział. Jak wiadomo współczesny przemysł i technologia służą coraz mniej zaspokajaniu naturalnych potrzeb człowieka, za to wytwarzają coraz wiecej sztucznych. Wśród informatyków krąży żart, że komputery pozwalają znakomicie rozwiązywać problemy, których bez komputerów wcale by nie było; mimo sarkazmu uwaga ta zawiera całkiem trafne spostrzeżenie. Sprzedając bowiem nie tylko komputer, ale praktycznie każdy produkt technologii (od bułki, poprzez ołówek, aż do telewizji satelitarnej) trzeba ludzi przekonać, że jest on im niezbędny.

A czy nie jest?

Przeważnie – nie. A już z reguły nie w takiej postaci, jakiej jest nam oferowany.

Weźmy jeszcze raz to nieszczęsne masło. Czy człowiek musi je jeść? Oczywiście – nie musi. Sam jadam go bardzo mało i zdarza mi się całymi tygodniami masła nie kupować. Znam osoby, które nie używają go w ogóle i, mimo to, mają się jak najlepiej. W przypadku masła jednak działa po prostu tradycja polskiej kuchni i ludzie kupują je bez przymusu. Niewiele, jeśli w ogóle, trzeba tu racjonalizować. Potrzebne natomiast bywa to w przypadku nadmiernie drogich jego gatunków, gdzie trzeba jakoś wytłumaczyć ten, zbędny przeważnie, wydatek. A zatem mamy: masło „Prawdziwe” (!?), „Babciowe” (hmmm…), „Wiejskie” (a hoduje ktoś krowy w śródmieściu?!), „Pyszne” (no, to jeszcze najrozsądniejsze). Trochę więcej jeszcze trzeba się napracować przy „produktach masłopodobnych”. Tutaj przychodzą w sukurs: zawartość witamin (jakby to ich gdzie indziej nie było), zagrożenie cholesterolem (przeżyłem już ze cztery wzajemnie wykluczające się teorie na ten temat), zapobieganie otyłości (działa zwłaszcza przy smarowaniu chleba) etc. Ogólnie jednak technologia mleczarska (produkcji masła) potrzebuje tu tylko niewielkiego wsparcia racjonalizacji wtórnej. Wystarczy podtrzymywanie tradycji i kontrowanie przeciwników propagujących szkodliwość jedzenia masła.

Weźmy drugi z kolei, mocniejszy przykład – telewizor. Większość ludzi ma telewizory. Większość gapi się w nie całymi godzinami bezmyślnie (w Niemczech jest to, statystycznie, cztery godziny dziennie!). W praktyce jest to strata czasu i propagandowe pranie mózgów (dla niedowiarków jest trochę liczb na ten temat w numerze XII). A jakby tego było mało – ludzie nagminnie zrzędzą na program telewizyjny pstrykając pomiędzy dziesiątkami kanałów i jeszcze płacą za to. Dlaczego jednak nie przyjdzie nikomu do pustej głowy, aby to po prostu wyłączyć, spotkać się z kimś, wziąć książkę, zająć się czymś pożytecznym? Cóż – siła nałogu… A jak działa tu racjonalizacja? Najprościej, jak można: „Są przecież także i ciekawe programy”, albo „Oglądam tylko to, co chcę”, albo „Ja rzadko oglądam”. Zdarzało mi się słyszeć nawet „Ja w ogóle nie oglądam” (to po co płacisz?). Cudownie! Zatem pytam: Ile z programu obejrzanego w tym roku pamiętasz? Czego się nauczyłeś? Jaki to procent czasu spędzonego przed telewizorem? Czy nie dało się tego obejrzeć z kasety, przeczytać, pofatygować się do kina etc? Dodatkowo – duży drogi telewizor jest dowodem zamożności. Więc jeśli go masz – jesteś kimś! Jednym z milionów „ktosiów”. Gratulacje.

Innym przykładem jest telefon komórkowy. Oczywiście można wymienić pewne jego zalety i w pewnych szczególnych wypadkach (służby ratownicze, ludzie chorzy etc.) rzeczywiście może oddać nieocenione usługi. Ale proszę sobie uświadomić, że jeszcze niewiele lat temu była to rzadkość i społeczeństwo (wcale znowu nie tak różne od obecnego!) funkcjonowało całkiem dobrze w oparciu o telefony stacjonarne (dużo tańsze, nawiasem mówiąc!). I tu znowu sprzedawcy serwują nam racjonalizację. A więc:
– „Ratunek w czasie wypadku”. Ile razy ma to miejsce na każdy milion głupich rozmów, pytam?
– „Ściślejsze kontakty międzyludzkie”. Nie mam ochoty, aby mój szef kontaktował się ze mną poza godzinami pracy.
– „Możliwość większych zarobków (wskutek dyspozycyjności?!)”. Radzę sobie, na razie, bez tego i tak w ogóle – to nie mam mentalności niewolnika.

O kradzieżach tych telefonów, możliwościach inwigilacji, rabunku prywatności i kosztach – nie wspominam.

Podobnie było z Internetem. Długi czas wszyscy mi szeptali nabożnie – zainstaluj sobie, co za wygoda, a jakie możliwości!

Zainstalowałem. Owszem – są zalety, choćby „AdRem!”, czy szybka poczta. Ale co prócz tego?

Miał być cudowny dostęp do dóbr kultury, biblioteki internetowe, dzieła sztuki na naciśnięcie klawisza i w ogóle eksplozja kreatywności, intelektu i innych cudów życia umysłowego. A w praktyce – namolna reklama, spam (ocenia się, że ok. 65% (sic!) poczty przesyłanej Internetem – to właśnie spam), bełkot, inwigilacja, oszustwa finansowe. A za wykup domeny porn.com opłaciło się komuś zapłacić kilkanaście milionów dolarów – to mówi samo za siebie.

Podobnych rzeczy jest więcej. Pojawiają się już na przykład genialne pomysły typu kamerowej rejestracji samochodów jeżdżących po szosach (dla bezpieczeństwa, oczywiście), instalowania kamer w miejscach publicznych (dla bezpieczeństwa, oczywiście), biometrycznych paszportów (dla bezpieczeństwa, oczywiście), a nawet wszczepianych operacyjnie pod skórę chipów (dla bezpieczeństwa, oczywiście także, a jakże!). Racjonalizm szaleje.

Oczywiście powie ktoś, że przesadzam. Pewnie trochę tak, ale co i raz przekonuje się, że nie jestem jedynym, który żywi podobne obawy. Oto dwie wypowiedzi, jakie znalazłem w blogach. Pierwsza, raczej emocjonalna, podkreśla jednak trafnie brak oporu u ludzi; druga, bardziej rzeczowa, kreśli wcale prawdopodobny scenariusz.

Inwentaryzują nas jak bydło, a ludziska się jeszcze z tego cieszą. Jak nowocześnie! Jak postępowo! Jak bezpiecznie! Ah, ah, ah… Ach, niech ich jasna cholera!

Można spierać się, po co nam taka anonimowość i czy czasem nie warto z niej zrezygnować kosztem bezpieczeństwa, jakie teoretycznie mieliby zapewnić nam policjanci. Ale niestety, prawda jest brutalna – to przestępcy pierwsi znajdą sposób na oszukanie systemu VeriChip [system rozpoznawania tożsamości przy pomocy wszczepianych pod skórę chipów – przypis mój – M.C]. Metod może być wiele – od najprostszej, to znaczy od wypruwania chipów postronnym ludziom w ciemnych zaułkach, po zaawansowane sposoby fałszowania tychże. A prawi obywatele będą ponumerowani jak, za przeproszeniem, świnie w chlewie amerykańskiego farmera.

A skoro znów ocieramy się o politykę… Właściwie to od niej zacząłem ten artykuł. Przecież ta bzdurna notatka o podwyżce ceny masła bez wątpienia powstała pod wpływem jakiegoś politycznego właśnie nacisku (Związek Radziecki był wówczas na 100% cacy, a Polska obowiązkowo miodem i mlekiem płynęła).

Polityka zaś jest w istocie niczym innym, jak sposobem dochodzenia do władzy i utrzymywania się przy niej. W praktyce polega na manipulacji świadomością ludzi i jako taka nie może im służyć. Celem manipulacji jest właśnie wykorzystanie ludzi dla swoich celów. I są to przeważnie korzyści materialne. Trafnym aforyzmem ujął to Zbysław Śmigielski pisząc, że: „Polityka to najbardziej dosadne określenie pieniędzy.”

Nie warto chyba wałkować tego, że większości ludzi polityka na dobre nie wychodzi; powszechna niechęć ludzi do polityków, granicząca czasem z obrzydzeniem, mówi tu sama za siebie. Chciałbym natomiast zwrócić tu uwagę na (moim zdaniem) zwiększający się z biegiem czasu udział racjonalizacji w polityce. Kiedy czytamy jakieś, pochodzące sprzed wieków, opisy wojen – trafiamy często na sytuację, kiedy ktoś silniejszy najeżdżał na słabszego, rabował, brał do niewoli po prostu dlatego, że był silniejszy, że miał na to ochotę, że pragnął władzy, terytoriów, dóbr. Kiedy jednak czytamy współczesną prasę – czegoś takiego raczej nie znajdziemy. Inwazja w Iraku, na przykład, była krzewieniem demokracji, dóbr zachodniej kultury, zapobieganiem użyciu broni masowego rażenia (choć nawet minimalnej ilości tejże nie znaleziono).

Ogólnie rzecz biorąc – najazdy zdarzają się tak, jak i przed wiekami – tyle, że ze względu na taką, czy inną „poprawność” są racjonalizowane. I wszyscy (no, może z wyjątkiem najechanych, zabitych, rannych, obrabowanych i inaczej skrzywdzonych) zadowoleni.

Polityka zaś bazuje na ideologiach. Przyznam szczerze, że dla mnie już samo to pojęcie (ideologii) jest trochę bezsensowne. Przecież wyznawać ideologię, to właściwie nic innego, jak uodpornić się na wiedzę, która płynie z obserwacji rzeczywistości. Politykom to jednak jakoś nie przeszkadza i dla swoich celów produkują różne ideologiczne osłony. Dla nazistów była to odpowiednio przykrojona filozofia Fryderyka Nietzschego (miał pecha ten przenikliwy i niegłupi człowiek – tylko współczuć), dla komunizmu były to dzieła Marksa i Engelsa. Jednakże te ideologie „filozoficzne” i „laickie”, to raczej produkt ostatnich czasów. Wcześniej dominowały raczej religijne. Oczywiście, religia sama w sobie, nie jest złem. Znam wiele osób przez nią właśnie ukształtowanych tak, że sam chciałbym im dorównać. Niestety wystarczy poprzestawiać akcenty, aby z etycznego przewodnika w życiu, ze wzorca dobrych zachowań stała się czymś wręcz odwrotnym – zarodkiem nienawiści, moralnej zapaści, fanatycznej tępoty i po prostu – typowym „praniem mózgu”.

A jakie efekty może dać takie pranie mózgu? Niestety, zgodne z zamierzeniami.

Richard Dawkins w książce "Bóg urojony" opisuje eksperyment pewnego izraelskiego psychologa przeprowadzony na grupie ok. 1000 izraelskich uczniów w wieku 8..14 lat. Dzieciom zaprezentowano opis bitwy pod Jerycho, w której Izraelczycy wybili mieszkańców miasta, samo miasto spalili, ponieważ Bóg nakazał im podbić te ziemie. Ponad 65% dzieci uznało takie postępowanie za słuszne, uzasadniając to religijnie. Innej, podobnej grupie przedstawiono te same wydarzenia, zmieniając jednak realia na starożytne Chiny. W tym wypadku kilka procent zaaprobowało takie postępowanie, a 75% uznało je za niedopuszczalne. Oczywiście Dawkins, jako wojujący ateista, nie był pewnie obiektywny w wyborze informacji (weźmy to pod uwagę), ale faktu raczej nie zmyślił. Ponadto trzeba wziąć spore poprawki zarówno na wiek badanych, jak i, może przede wszystkim, na fakt, powiedzieć coś, a wykonac powiedziane – to jednak nie to samo.

Innym przypadkiem takiego szkolenia ideologicznego były państwa bloku wschodniego. Pomimo, iż zdecydowana większość ludzi miała oficjalną propagandę tamtych czasów i miejsc za oczywiste bzdury – ideologia ta jakoś jednak „przesiąkała” w ich umysły, już choćby przez określone warunki życia codziennego. Ciekawym efektem tego jest fakt, jaki mogę bardzo często obserwować, że na emigracji ludzie z bloku wschodniego względnie łatwo znajdują wspólny język. Sam mogę powiedzieć, że przeważnie jakoś lepiej rozumiem się, na przykład, z Węgrem, lub Chorwatem niż Niemcem, czy Szwajcarem. I bynajmniej nie jest to sprawa bariery językowej – rozmawiamy po niemiecku, czy angielsku – tak jak możemy. Rzecz w tym, że mamy podobne skojarzenia, doświadczenia, zapatrywania. W tym wypadku możemy mówić o jakichś pozytywnych aspektach, niemniej jednak jakieś tam elementy ideologicznego szkolenia w głowach nam zostały. Najtrudniej wykryć, za to najłatwiej przeoczyć własne uprzedzenia – więc pora mi zamilknąć.

Jakie z tego wszystkiego płyną wnioski?

Pewnie różne, ale ograniczę się do tego, co mnie tu interesuje.

Proszę, przede wszystkim zauważyć, że przykłady z tego artykułu zasadniczo różnią się od tych z poprzedniego i następnego. Główna różnica w tym, że tutaj mamy do czynienia z racjonalizacją narzuconą, bądź w najlepszym razie, zaproponowaną. Co zaś wydaje mi się tu niepokojące? Otóż nie tyle fakt, że jedni ludzie próbują innym narzucać sposób myślenia (tak było chyba od zawsze), ile skuteczność tych metod. Najgorsze zaś wydaje mi się to, że człowiekowi można wmówić rzeczy bynajmniej nie korzystne dla niego i sprawić nie tylko, aby je akceptował, lecz jeszcze uwierzył, że ma ku temu „racjonalne” powody.

Oto cena, jaką przychodzi płacić za elastyczność przystosowawczą gatunku.

[mc]



PRZYKŁAD TRZECI – ŻYCIE.

Ten przykład racjonalizacji może się wydać wręcz zabawny przez swoją ogólnikowość, ale mam nadzieję, że po dłuższym namyśle już taki nie będzie. Otóż odnoszę często, a może i zawsze, wrażenie, że ludzie racjonalizują praktycznie całą swoją przeszłość. Nawet, jeśli jest ona bardzo ciężka i obfituje w tragiczne wydarzenia, jeśli wydaje się chaotyczna – przeważnie towarzyszy jej jakaś próba wyjaśnienia, choćby taka, że te ciężkie przeżycia hartują i tym samym zabezpieczają na przyszłość. Nie spotkałem dotychczas nikogo (poza ewidentnymi przypadkami chorób psychicznych, czy niedorozwoju), kto uważałby całe swoje dotychczasowe życie za coś zupełnie bezsensownego. To znaczy takiego człowieka, u którego nie dałoby się wyśledzić jakiejś, rudymentarnej choćby, organizacji tego, co myśli i robi. Choćby typu „robię to, na co mam aktualnie ochotę”. Nawiasem mówiąc takiej dewizy nie udaje się utrzymać dłużej – kończy się albo ustępstwami na rzecz rozsądku, albo pobytem w zakładzie karnym, gdzie raczej trudno robić, co dusza zapragnie. I właściwie to nie ma w tym nic dziwnego. Człowiek, który nie potrafi znaleźć sensu w swoim życiu, albo od niego ucieka (w chorobę, nałóg etc.), albo wręcz popełnia samobójstwo. Wydaje się więc, że jakaś racjonalizacja naszego życia jest jego fundamentalnym składnikiem. Kiedy nie możemy o nią oprzeć naszej teraźniejszości – wszystko się zaczyna zawalać. Możemy się obywać praktycznie bez wszystkich dóbr doczesnych, zadowalając się jedynie tym, co konieczne dla podtrzymania egzystencji – tak próbowali żyć cynicy. Jednak nawet oni, choć rezygnowali praktycznie ze wszystkiego, z czego się dało – usiłowali nadać temu wyborowi ważny i głęboki sens. Odważyłbym się zatem nawet na stwierdzenie, że racjonalizacja naszego życia, jest najgłębiej zakorzeniona potrzebą naszego życia. Pod nią są już tylko podstawowe potrzeby umożliwiające organizmowi przetrwanie. Byli zresztą i tacy, którzy w imię racjonalnego (przynajmniej w ich pojęciu) sensu życia – z życia samego potrafili zrezygnować (mam tu na myśli różnych fanatyków, typu kamikadze).

Szczególnym przypadkiem tej ogólnej prawidłowości poszukiwania racji swego istnienia mogłyby chyba być na różne religie. Są one istotnie bardzo różne. Jedne dość okrutne i wymagające od wyznawców ofiar, inne łagodne i rozsądnie tolerancyjne. Jedne mają bardziej charakter regulujący życie doczesne – inne raczej ograniczają się do jego wyjaśniania. Bywają bardziej abstrakcyjne – bądź też bliskie rzeczywistemu życiu. Bardziej lub mniej elastyczne, monoteistyczne, politeistyczne i tak można jeszcze sporo cech wymieniać. Niezależnie jednak od ich różnorodności – próbują nadać naszemu życiu, a nawet i całemu wszechświatowi jakiś sens. Choćby okrutny, czy wrogi, choćby dla nas niepojęty – ale przecież istniejący.

Nie przeczytałem, oczywiście wszystkich ksiąg religijnych, ale religioznawcy twierdzą, że w żadnej z nich nie występuje słowo „przypadek” – i… to chyba nie jest przypadek. Religie istnieją bodaj tak długo, jak ludzie. Czy będą istnieć w przyszłości – nie wiem, ale jeśli przetrwają, to chyba właśnie za sprawą racjonalizacji. Bowiem ta potrzeba uporządkowania naszego żywota, nadania mu jakiegoś sensu, jakiejś logiki jest niewiarygodnie wręcz silna. Ludzie religijni dostają ją (by tak rzec) w podarunku od swojej wiary, ale i ateiści wykazują jakąś niezwykle dojmującą potrzebę uporządkowania swego życia. Widać to zarówno z rozmów z nimi, jak i z lektur książek przez nich pisanych. Nie jest to proste zadanie dla niewierzących. Bardzo łatwo przecież obracać przeciw nim ich własne argumenty o umowności wszelkich systemów społecznych, o biologicznych podstawach etyki etc. Widać wtedy w odpowiedzi rozpaczliwy wysiłek poszukiwania argumentów, widać logiczną łataninę – reakcje bywają zresztą przeróżne. Nie spotkałem, jak dotąd człowieka, który by z całą konsekwencją stwierdzał brak jakiegokolwiek sensu w ludzkim (czy we własnym, konkretnie) życiu. Nawet Nietzsche, ten filozoficzny anarchista, który jak się wydaje najbliżej podszedł do tego ostatecznego nihilizmu, usiłował zaproponować wizję nadczłowieka, jako coś, do czego powinniśmy dążyć – a więc jakąś wytyczną, jakiś sens.

Cały kłopot w tym, że ten sens bywa różnie pojmowany.

Dla alkoholika – to następne pół litra.

[mc]



SWISS ARMY KNIFE.

Wnioski z powyższego, nie będą, jak widzę, nazbyt odkrywcze. Niemniej jednak parę rzeczy warto tu wymienić:

  1. Racjonalizacja, mimo pewnych pułapek, w jakie może nas wpędzić – jest manifestacją naturalnej ludzkiej aktywności poszukiwania porządku w otaczającej rzeczywistości. W tym sensie (i bodaj jedynie w nim) można ją uznać z rzecz wartościową.
  2. Można także mówić o jej doraźnym, kojącym działaniu, choć pamiętać warto, że podobnie jak w medycynie, nie wyleczony stan ostry przechodzi często w łagodniejszy, choć bynajmniej nie mniej uciążliwy, stan chroniczny.
  3. Choć można wymienić także pewne jej zalety, jest w ogólnym bilansie zjawiskiem niepożądanym, zwłaszcza jeśli występuje w dużym natężeniu i dotyczy ważnych spraw. Polega bowiem na zafałszowaniu naszego wyobrażenia rzeczywistości. Jest więc kredytem wobec niej i prędzej, czy później przyjdzie nam ten kredyt spłacać, nierzadko z lichwiarskimi odsetkami.
  4. Lecz przede wszystkim jest racjonalizacja sygnałem. Sygnałem częstokroć bardzo słabym. Sygnałem, który często, jeśli nie z reguły, sami obsesyjnie usiłujemy zagłuszyć, zakłócić, albo zlekceważyć. Jest sygnałem, że w naszym życiu coś poszło źle. Że jest coś do naprawienia. I jeśli to właśnie rzetelnie naprawimy – ten alarmowy brzęczyk sam się wyłączy i nie będzie nas już więcej niepokoił.
Czego wszystkim Czytelnikom (i sobie) życzę.

[mc]