TEMAT MIESIĄCA zawiera główną treść gazety artykuły ukazujące wybrane zagadnienie z różnych punktów widzenia.




Temat numeru XXVII (styczeń 2008): REMANENT.
Tematem następnego numeru będzie: RACJONALIZACJA WTÓRNA.


LAKIERNICY RZECZYWISTOŚCI.

Sławomir Mrożek, w czasach, kiedy jeszcze był propagandystą nowego porządku (komunistycznego, aby nie było wątpliwości) ukuł termin „lakiernicy rzeczywistości”. Miał na myśli ludzi, którzy zakłamują stan rzeczywisty, przedstawiając go, dla swych doraźnych interesów, w upiększony sposób. Zajmują się tym zwłaszcza osoby, którym zależy na wyolbrzymieniu (bądź wręcz mistyfikacji) swoich zasług. Jednym z najbardziej znanych przykładów mogą tu być sławne wioski potiomkinowskie.

Nie chcę się tu zajmować takimi przejawami złej woli – to może być temat na osobne studium. Chciałbym natomiast przyjrzeć się takiemu „lakierowaniu” które powstaje niejako mimo woli. Przez sam fakt utrwalenia rzeczywistości, przeniesienia jej na jakiś nośnik. Ci moi „lakiernicy” zatem, to nie tyle ludzie, ile raczej jakieś prawa. Fizyki, psychologii… Może jednej i drugiej. Zacznę, prawie już, jak zwykle – od przykładu. Jako młody człowiek zajmowałem się z dużym zapałem amatorską fotografią. Zapisałem się nawet do Łódzkiego Towarzystwa Fotograficznego; legitymację, jaką mi tam wydano, trzymam przez sentyment gdzieś pośród starych szpargałów do dziś dnia. W tamtych czasach dał się zaobserwować w fotografii artystycznej, miedzy innymi, taki nurt „fotografowania byle czego” – byle pięknie; zresztą do dziś chyba istnieje. Zdarzały się więc artystyczne zdjęcia wysypisk śmieci, popielniczek z niedopałkami, jakichś ruin, rupieci, kupy błota, obskurnych zakamarków etc. Nic w tym, oczywiście, zdrożnego nie widzę. Każdy może sobie fotografować, co lubi; sam zresztą mam parę „dzieł” tego rodzaju na koncie. Zwróciłem jednak wtedy uwagę na fakt, że fotografia praktycznie zawsze jest piękniejsza od oryginału. Obrabiając odbitki w ciemni przypominałem sobie często moment wykonania zdjęcia i zawsze nachodziło mnie takie właśnie dziwne uczucie. I co jeszcze dziwniejsze – był od tego jeden wyjątek – krajobraz; z nim było z reguły odwrotnie. A zresztą to nawet nie o to „piękno” mi tu chodzi, bo to w końcu zawsze subiektywna rzecz, lecz o coś takiego, że obraz jakoś „odrywa się” od swojego oryginału. I to praktycznie zawsze. Jeśli ktoś nie wierzy – może wykonać prosty eksperyment. Sfotografować, na przykład, jakieś obskurne blokowisko. Szczególnie w słoneczny dzień efekt „lakierowania” jest dobrze zauważalny. A już najprościej – przecież zupełnie czymś innym jest jabłko, a czymś innym zdjęcie jabłka.

Innym, klinicznym wręcz, sterylnie czystym przykładem jest grafika reklamowa (i film reklamowy). Są zresztą do znalezienia w Internecie rozmaite przykłady upiększania reklamowanych obiektów (zwłaszcza żeńskich modelek). Sam mam zresztą na podorędziu dobry przykład od mojego szwagra, Marka Wronko, który jest reżyserem dźwięku i czasem pracuje przy udźwiękowieniu reklam. Opowiadał mi na przykład o tym jak podmalowuje się (dosłownie! lakierami w sprayu!) różne reklamowane smakołyki.

Film fabularny wykazuje podobną tendencję. Z najprostszego zresztą powodu – trwa (mniej więcej) dwie godziny, a przedstawia (z reguły) jakiś spory fragment życia. Dochodzi tu zatem do nieuchronnej „kondensacji”, która powoduje, że to, co film przedstawia jest w jakiś sposób „intensywniejsze” od naszego przeciętnego życia. Dodać tu należy także przeważnie bajecznie kolorowa scenografię wzbogacaną potężnym oświetleniem, charakteryzację aktorów, obróbkę laboratoryjną, efekty specjalne etc. Rzecz dotyczy oczywiście też i telewizji. Tu warto popatrzeć na reportaże ze znanych sobie dzielnic własnego miasta.

Podobnie rzecz ma się z literaturą. W poezji (jeśli litościwym milczeniem pominąć wypociny niektórych współczesnych awangardystów) – upiększanie jest właściwie regułą. W prozie może mniej zauważalne, ale też występuje. Jako ćwiczenie można sobie na przykład wyobrazić (możliwie naturalistycznie!) niektóre wyczyny pana Andrzeja Kmicica. Sienkiewicz, nawiasem mówiąc, był jednym z autorów, u których gładki styl i narracyjny talent niezwykle skutecznie tuszowały koszmarną czasami rzeczywistość, jaką opisywał.

Co z tego wszystkiego wynika?

Pewnie różne rzeczy, ale mnie interesuje to, że świat „przedstawiony” nie jest światem rzeczywistym i jest od niego różny – często nienaturalnie wyidealizowany. Brzmi to jak oczywistość, jednak chwila zastanowienia pozwala dostrzec, że ta szczelina może mieć znacznie większe znaczenie niż przypuszczamy. Oto kilka przykładów.

Można coraz częściej przeczytać, bardzo zresztą różne, informacje o sfrustrowanych młodych ludziach, którym nie udaje się być „takimi jak na filmach”, „takimi, jak w reklamie” etc. Bywa nawet gorzej – robią oni różne, czasem wręcz straszne rzeczy, „aby było jak na filmie” (To autentyk. Młodzi zabójcy przypadkowego człowieka tak uzasadniali swoją zbrodnię przed sądem!). Przedstawienie rzeczywistości zaczyna ludziom coraz częściej zastępować rzeczywistość. Rzadko komu chce się wędrować po świecie, natomiast wielu ogląda filmy podróżnicze, przyrodnicze etc. A to – nie to samo! Zaręczam. Sam często wędruję po górach i mam aparat fotograficzny. Słyszę też często: „Powinieneś (?!) brać aparat w góry i robić tam zdjęcia”. Nigdy mi to nie przyszło do głowy. No, bo po co? Pokazywać komuś te zadrukowane świstki? Chcesz to mieć – to rusz się sprzed telewizora i tam idź! Ale na takie dictum – dąsy.

Albo inny – bardzo prosty przykład. Proszę sobie obejrzeć zdjęcia na paczkach z mrożonkami i zawartość paczek (dotyczy zresztą także innych artykułów). Proszę pomyśleć, co czuje kobieta, która na swoje niezbyt zgrabne, zeszpecone żylakami nogi zakłada pończochy patrząc równocześnie na pudełko z odpowiednim zdjęciem. Co myśli mężczyzna oglądający filmy z różnymi supermanami?

Przypomina mi się tu wypowiedź jednego z moich znajomych: „Ta cała cywilizacja pracuje na to, aby człowiek czuł się nieszczęśliwy!” Nie zgadzam się z tym aforyzmem w całości – jest bez wątpienia mocno przesadzony. Ale też jest w nim ziarenko prawdy. Ten wyidealizowany świat powoduje jakiś niedosyt, jakieś nieokreślone i często nieuświadomione rozdrażnienie, a sprzedawcy wiedzą o tym i usłużnie podsuwają nam „rozwiązania” w postaci swoich produktów.

Dopóki nie zrozumiemy, że górski strumień jest czymś wspaniałym, a film o nim – jego nędzną (zawsze nędzną, choćby nie wiem jak bajecznie kolorową!) namiastką, i tylko namiastką – nie wyjdziemy z tego błędnego koła.

[mc]



METATEORIA SPISKOWA.

Szczerze mówiąc nie wiem, czy teorie spiskowe są wymysłem ostatnich wieków, czy – przeciwnie – stare, jak ludzkość. Stawiałbym prędzej na ich długie istnienie, choć raczej pod innymi nazwami. Początkowo były to przypuszczalnie jakieś zapędy diabelskie, podstępna działalność obcoplemieńców, wroga zmowa niechętnych nam sił natury etc. Później spiski polityczne, dworskie intrygi. Obecnie są nadal w modzie, co można przypisać (przynajmniej po części) rozwojowi technik komunikacyjnych. Ale główna przyczyna tkwi chyba głębiej i właśnie o niej chciałbym napisać.

Z teoriami spiskowymi jest ten kłopot, że trudno je zweryfikować. Przyczyną jest po prostu brak danych. To w końcu logiczne, bo przecież ten, kto knuje spisek z reguły nie jest aż takim głupcem, żeby się z tym afiszować; przeciwnie – stara się wszystko ukryć, a przynajmniej zaciemnić. Ale, że nikt nie jest doskonały, więc zwolennicy spiskowych teorii szukają „przecieków”, niekonsekwencji w oficjalnych oświadczeniach, starają się (mniej lub bardziej) logicznie analizować fakty etc. Z reguły jednak dociekania takie grzęzną w powodzi szczegółów, plotek, niejasności. I kończy się przeważnie na niczym; do dziś nie wiemy w końcu kto zorganizował zamach na Kennedyego.

Najbardziej okazałą teorią spiskową ostatnich lat pozostaje chyba jednak nadal sprawa ataku na WTC, choć depczą jej po piętach wcale groźne konkurentki, jak spisek grupy Bilderberg, czy niejasności wokół ataków terrorystycznych w Londynie. Sporą prężność wykazują także spiski różnych firm. Tytoniowych, spożywczych, komunikacyjnych etc. Powstały nawet filmy na te tematy: „9/11 – niewygodne fakty”, „Zeitgeist”, „End game”, Terror storm” czy „Super size me”. Zainteresowanych odsyłam zarówno do nich, jak i do obszernej literatury (zwłaszcza internetowej).

Co do mnie – nie zamierzam się tu zajmować roztrząsaniem, ile prawdy tkwi w tych teoriach. A to z tej prostej przyczyny, że tego… nie wiem. Po prostu – nie wiem, jakie były fakty. Nie mam żadnej możliwości dostępu do kluczowych materiałów, a praktycznie też żadnej sensownej metody weryfikacji tego, co na ten temat czytam. Dlatego też nie chcę się tu zajmować weryfikacją (ani falsyfikacją) żadnej z tych teorii, lecz raczej mechanizmami, jaki rządzą ich powstawaniem, trwaniem, rozwojem i zanikiem.

Weźmy pod lupę tę najbardziej spektakularną, a więc atak na WTC. Podobno przed atakiem były jakieś sygnały, że coś podobnego może nastąpić, jednakże o nich zaczęto sporo mówić dopiero post factum. Sam atak był bez wątpienia szokiem dla większości Amerykanów. Nie mieli zrazu głowy do zastanawiania się nad jego przyczynami – opłakiwali swoich bliskich, z niepokojem patrzyli w nagle pociemniałą przyszłość. Ze zdumieniem konstatowali kruchość własnego bezpieczeństwa, nagle zmalałą wartość swojego państwa, jako wzorca demokracji i swobód obywatelskich. Dopiero kiedy pierwsze emocje nieco się uspokoiły – sceptycy zaczęli przyglądać się szczegółom i odkrywać, że wiele rzeczy się w tym wszystkim nie zgadza. Tym właśnie niekonsekwencjom i podejrzanym faktom poświęcony jest film „9/11 – niewygodne fakty”. Nie mnie sądzić, co jest w nim prawdą, a co nie jest. Jak powiedziałem – nie mam rzetelnych danych. Wszystko, co mógłbym tu napisać byłoby jedynie spekulacją.

Ciekawe jest natomiast co innego. Dotarłem do danych (też nie mogę ich rzetelnie zweryfikować, ale wyglądają rozsądnie), które mówią, że obecnie, siedem lat później, około 84% Amerykanów uważa ten atak za „wewnętrzną robotę” rządu amerykańskiego. Jako powód podaje się przeważnie chęć stworzenia sztucznego zagrożenia, a tym samym znacznej redukcji swobód obywatelskich, oraz zyski finansowe bogaczy na „przekrętach” z tego tytułu. Są nawet i tacy, którzy kwestionują istnienie Al–Kaidy. Inni z kolei podają w wątpliwość istnienie atakujących samolotów, jeszcze inni naturalne zawalenie budynków i wiele jest podobnych wątpliwości. Nawet ludzie bardziej umiarkowani, nieskłonni do ulegania sensacjom przyznają, że sprawa nie była całkiem czysta, że rząd amerykański wyraźnie „ma coś do ukrycia”, choć trudno powiedzieć – co. Nawet w oficjalnych, rządowych materiałach są rzeczy dość zagadkowe i nie całkiem jasne. Ale jeśli nawet nie wyjaśniono okoliczności tego ataku, to faktem, którego się nie da już ukryć jest poważne okrojenie swobód obywatelskich w USA. I w końcu – jak by nie było – obowiązuje tu nadal stara zasada prawa rzymskiego "is fecit, cui prodest" (zrobił ten, kto odniósł korzyść), a społeczeństwo amerykańskie – na pewno na tym nie zyskało (co najwyżej pewne jego grupy). Nic więc dziwnego, że ludzie zaczynają myśleć o różnych rzeczach. Pora więc może, abym i ja wyjawił, co o tym myślę. Nie na temat samego tego ataku – tu, jak już napisałem, brakuje mi danych, więc nie będę się wymądrzał. Chciałbym natomiast omówić dwie inne rzeczy: po pierwsze – „psychologię teorii spiskowych”, a po drugie – obiektywne przyczyny, które do ich powstawania prowadzą.

Co do psychologii – miałbym tyle do powiedzenia: jest zapewne kilka czynników generujących tego rodzaju teorie. Pierwszym, najprostszym i zarazem najbanalniejszym jest po prostu zamiłowanie ludzi do sensacji. Ludziska zawsze lubili nadzwyczajności i od wieków się to nie zmieniło. Jest jednak też poważniejsza i istotniejsza przyczyna. Myślę, że jest nią zagubienie ludzi we współczesności. Świat obecny jest po prostu gigantyczny – w sensie ilości ludzi i ich różnorodnych działań. Pojedynczy człowiek nie ma praktycznie szansy, aby się w tym zorientować. Może poznać dość dobrze mechanizmy działania względnie małej grupy ludzi – rodziny, zakładu pracy, grupy koleżeńskiej, zainteresowań etc. Ale już nawet grupa w rodzaju średniego miasta, jest dla człowieka nie do pojęcia. Większość ludzi nie potrafi nazwać konkretnego związku wyboru lokalnych władz z ich prywatnym życiem. Władza jest dla przeciętnego człowieka jakąś abstrakcją, jakąś niewidoczną siłą, która przeważnie usiłuje go skrzywdzić (znacznie rzadziej coś ułatwi). I odwrotnie – dla przedstawicieli władzy – ludzie to jakaś „biomasa”, którą trzeba nauczyć się sterować według określonych reguł używając propagandy, perswazji, a jeśli nie skutkują – przemocy. Jeśli dodać do tego zagubienie przeciętnego człowieka w zawiłościach eksplodującej technologii, obawy ekonomiczne, ekologiczne, różne presje społeczne, towarzyskie etc. – to właściwie dziwnym powinna się raczej wydawać nieobecność teorii spiskowych. Ogólnie rzecz biorąc – myślę, że ta właśnie frustracja z powodu niemożliwości ogarnięcia złożoności świata podsuwa ludziom te teorie. Jedną z najbardziej fundamentalnych cech ludzkiego myślenia jest tendencja do redukcji nadmiaru danych, do sprowadzania wielu różnych rzeczy do wspólnego mianownika. Tak przecież powstają właśnie teorie naukowe. Jak by nie było – też teorie!

Zaś obiektywne przyczyny wymieniłbym dwie, moim zdaniem główne.

Pierwsza – to fakty. Spiski rzeczywiście istnieją. Każda mafia jest w jakimś sensie spiskiem. Istnieją bez wątpienia różne grupy nacisku, grupy interesów. Istnieją i działają. A efekty ich działania muszą już stać się w którymś momencie jawne – inaczej nie miałyby po co działać. Obserwując więc takie efekty, zarówno w postaci prezentowanych przez media afer jak i faktów z życia codziennego, ludzie zaczynają dostrzegać pewną logikę wydarzeń, pewne tendencje i zmiany. Przeważnie jednak nie są w stanie ustalić dokładnie przyczyn; sztukują je więc domysłami. Spisek – to jedno z najprostszych wyjaśnień. I czasem, niestety, prawdziwe.

Druga – to dynamika procesów społecznych. Ta wydaje mi się ciekawsza i warta głębszej analizy. Otóż myślę, że ludzie dość często mylą pewne procesy „naturalne” z działalnością spiskową. Dla starożytnych – przyczyną burz, trzęsień ziemi i innych zjawisk były kłótnie na Olimpie. Jednakże już nawet nasza obecna (wciąż niepełna) wiedza o zjawiskach przyrody skutecznie chroni nas przed taką teorią spisku kłótliwych bogów. Wiedza o jakimś procesie ruguje potrzebę tworzenia teorii spiskowej – zapamiętajmy to ważne spostrzeżenie.

Przenosząc się w teraźniejszość wyobraźmy sobie miasteczko, w którym jest (powiedzmy) piekarnia; przykład będzie uproszczony, ale tutaj wystarczy. Piekarz ustala ceny chleba tak, aby osiągnąć maksymalny zysk. Jeśli będzie sprzedawał zbyt tanio – zarobi mniej, jeśli zbyt drogo – również mniej (bo zbyt spadnie). Jest więc pewien maksymalny zysk, jaki może on osiągnąć i odpowiada mu pewna cena. Przeważnie wydaje się ona ludziom zbyt wysoka, w czym nic dziwnego, bo właśnie musi ona być ustawiona w tym punkcie, w którym już ich ta cena boli, ale jeszcze dostatecznie dużo kupują. Jeśli piekarz „przesoli z ceną” (w którąkolwiek stronę!) musi nastąpić jakiś rodzaj samoregulacji. Inaczej piekarnia albo zbankrutuje, albo straci klientelę. W praktyce cena pieczywa będzie oscylować wokół pewnej wartości. Przypuszczalnie będzie to proces podobny do tego, jaki opisują równania Volterry (AdRem! N°XII). Wyobraźmy sobie teraz, że miasteczko się rozrasta i powstają kolejne piekarnie. Konkurencja także dąży do maksymalnego zysku i podlega podobnym prawom, a więc: zbyt tanio – za mało zarabia, zbyt drogo – za mało sprzedaje. I piekarze wcale nie muszą się ze sobą kontaktować, aby ustalić podobne ceny. Wystarczy, że obserwują rynek i dążą do maksymalnego zysku. Jeśli teraz nastąpi jakaś zmiana (powiedzmy obniżka cen zboża) – ceny pieczywa dostosują się do niej u wszystkich piekarzy podobnie. I znów wcale nie muszą się porozumiewać. Znów wystarcza obserwacja i troska o maksymalny zysk. Oczywiście piekarze mogą również zawiązać „spisek” i utrzymywać ceny na sztucznie wysokim poziomie. Jednakże mogą to zrobić także i „bez spisku”. Wystarczy, że zorientują się w opłacalności takiego postępowania (a dążą zawsze do maksymalnego zysku – przypominam). Widać więc już nawet na tym prostym przykładzie, że te same efekty mogą być wynikiem zarówno „spisku”, jak i po prostu manifestowania się jakichś obiektywnych prawidłowości. W powyższym przykładzie są to mechanizmy ekonomiczne.

Chciałbym tu podkreślić trzy rzeczy:

Pierwsza – mniej ważna – jest taka, że „spisek” (czegokolwiek sobie pod to słowo nie podstawimy – mafia, sitwa, klika, rząd, kamaryla, partia, biurokracja, lobby, klan, koteria, grupa nacisku, osoby wpływowe… ta obfitość określeń rzeczywiście może zastanawiać), aby sprawnie działał – potrzebuje wewnętrznej dyscypliny członków (wszystko jedno, czy płynie ona z lojalności, czy strachu!). Piekarz, który przy tańszych surowcach obniży ceny, zachowując stały zysk, może „wykosić” konkurencję. Konkurencja zaś może się mścić.

Druga – ważniejsza – to ta, że rozróżnienie pomiędzy „spiskiem”, a obiektywną prawidłowością może być skrajnie trudne. Przede wszystkim ze względu na brak danych, a także na różnego rodzaju „zmowy milczenia”. Przecież ci piekarze z przykładu bynajmniej nie są zainteresowani ogłaszaniem obniżek cen zbóż. Przeciwnie – w tym wypadku jakieś minimum lojalności, zaciemnianie sytuacji, czy ukrywanie faktów przynosi im korzyść. Dlatego, nawiasem mówiąc, tak trudna jest walka ze wszelkimi mafiami.

I wreszczie trzecia - że spiski (jak by ich tam nie nazywać) rzeczywiście istnieją i robią swoją podłą, brudną robotę. A jedną z typowych metod w ich arsenałach oszczerstw jest ośmieszanie jako "oszołomów" i tym samym pozbawianie wiarygodności ludzi, którzy choćby częściowo działalność takich grup przejrzeli.

Wygląda więc na to, że "teorie spiskowe" krążą gdzieś w obszarach "bermudzkiego trójkąta" pomiędzy rzeczywistymi spiskami, obiektywnymi dynamicznymi prawidłowościami i zupełną blagą.

Ciekawym też może byłoby prześledzić proces powstawania rozkwitu i zaniku takich teorii. Myślę, że podobnie jak pewne gatunki w procesie ewolucji mają one jakieś stadia zarodkowe, okresy gwałtownego wzrostu, wypierania konkurencji, rozkwitu, a wreszcie dekadencji. Trwałość ich bywa zresztą bardzo różna.

Reasumując – wydaje mi się, że jak zwykle potrzeba tu zdrowego rozsądku. Smutna prawdą jest, niestety, także i to, że różne "spiski” istnieją i często podejrzewając ich istnienie jesteśmy bezsilni. Pocieszające jest zaś to, że nie wszystko, co na spisek wygląda, rzeczywiście nim jest – i tu mamy spory potencjał zmian na lepsze. Gdybyśmy choć te dostępne możliwości do końca potrafili wykorzystać…

I taka jest, mniej więcej, moja niespiskowa metateoria teorii spiskowych, która jest, oczywiście, jednym z filarów mojej niespiskowej ogólnej teorii wszystkiego.

QED.

Jeśli ktoś z P. T. Czytelników ma propozycje alternatywne – zapraszam, jak zwykle do działu dyskusji.

[mc]



BHP.

Przez wiele lat byłem dość pilnym czytelnikiem „Przeglądu Technicznego”. Był to miesięcznik inżynierów i, jak nie trudno się domyślić, pismo to charakteryzowała rzeczowość i zamiłowanie do konkretu, co nie znaczy jednak, aby nie pojawiały się tam artykuły tzw. „problemowe”. Jednym z nich (niestety po latach nie mam szans na dotarcie do źródła) był artykuł o BHP, który to skrót oznacza Bezpieczeństwo i Higienę Pracy. Artykuł dotyczył po prostu optymalizacji wydatków na te cele, niemniej jednak autor wystąpił tam z tezą, która dała mi sporo do myślenia. Szło to, mniej więcej tak:

Powszechnie uważa się, że życie ludzkie jest wartością najwyższą, dlatego też przeliczanie go na pieniądze uważamy za niemoralne, a zatem w ochronę życia ludzkiego powinno się zainwestować wszelkie dostępne siły i środki. Moim jednak zdaniem – inżynier powinien myśleć przede wszystkim racjonalnie i dlatego też powinien wychodzić z innego założenia, a mianowicie, że mając określone siły i środki powinno się je możliwe dobrze rozdysponować myśląc nie tyle o wartościach moralnych, ile o skuteczności działania.

Dalej następowały przykłady i rozważania uzasadniające główną myśl artykułu. Po latach także nie potrafię ich przytoczyć dokładnie; posłużę się więc wymyślonymi własnymi (liczby, oczywiście, zmyślam, mam jednak nadzieję, że są jakoś tam prawdopodobne).

Wyobraźmy więc sobie dwie gałęzie gospodarki: A i B (ta jest większa liczebnie), oraz kwotę, jaką dysponujemy na inwestycje w zakresie BHP w każdej z nich (powiedzmy 10 milionów). Załóżmy też, że gałąź A jest z natury bardziej niebezpieczna (powiedzmy jakieś ratownictwo) i dochodzi tam w pewnym okresie czasu do 40 wypadków, zaś wypadki w B sięgają w tym samym czasie 200 i są wynikiem głównie niedbałości i alkoholizmu. Powiedzmy, że inwestujemy 8 milionów w gałąź A i 2 miliony w B. Liczba wypadków w A spada o 10, zaś wypadków w B o 20. Jeśli zainwestujemy odwrotnie – wypadki w A spadną o 5, zaś w B – o 80. Z jednej strony jesteśmy emocjonalnie po stronie ludzi, którzy ratują innych z narażeniem własnego życia – zatem inwestujemy głównie w A. Z drugiej zaś strony, jeśli uważamy, że jeśli nie możemy uratować wszystkich – ratujmy jak najwięcej – i wtedy, oczywiście w B. Wybór może być dramatyczny i trudny. W istocie sprowadza się do decyzji, czy ratujemy mniej osób wartościowych, czy więcej mniej wartościowych. I tu od razu pytanie – dlaczego i na jakiej podstawie rościmy sobie prawo do określania ludzkiej wartości?

Można też myśleć inaczej. Powiedzmy, że mamy dziedzinę życia C, w której rejestrujemy liczbę rzędu 5000 wypadków śmiertelnych rocznie (ruch drogowy w Polsce na przykład – to rzeczywista dana). I teraz – inwestując (powiedzmy) 10 milionów w poprawę oznakowania dróg możemy tę liczbę zmniejszyć o 100, czyli uratować 100 istnień ludzkich. Inwestując 50 milionów w szkolenia kierowców, służb drogowych – obniżamy o liczbę wypadków dalsze 100. Następne 200 milionów w elektroniczne systemy kontroli ruchu pozwoli osiągnąć poprawę o dalsze 100. Można jeszcze myśleć o wyeliminowaniu dróg dwukierunkowych, o wyłącznie bezkolizyjnych skrzyżowaniach, modernizacji samochodów etc. Tyle, że koszty będą gwałtownie rosły. W praktyce zresztą jest raczej tak, że na bezpieczeństwo ruchu przeznacza się jakąś tam globalną kwotę i dzieli ją na poszczególne sektory. Jakby jednak nie było – można osiągnąć pewną poprawę małymi kosztami, ale każdy dalszy krok na tej drodze będzie coraz więcej kosztował, choćby dlatego, że prostsze możliwości już wykorzystano. Koszty takich przedsięwzięć z reguły rosną lawinowo; krzywa ich wzrostu wygląda jak funkcja potęgowa lub nawet wykładnicza. Dlatego w pewnym momencie nie ma już innego wyjścia, jak powiedzieć: „Stop! Na więcej nas nie stać. Musimy się z taką ilością wypadków pogodzić”. Dajemy tyle a tyle na ruch drogowy, a przyoszczędzone fundusze idą (powiedzmy) na szkolnictwo. I tu znów podejmujemy decyzję, czy poświęcić życie pewnej ilości ludzi na rzecz podniesienia poziomu oświaty.

Może mój przykład wydać się komuś „wymyślony przy biurku” – i nie da się ukryć, że tak właśnie powstał. Niemniej jednak rzeczywistość obfituje w podobne sytuacje. Klasycznym już nieomal (tak często powtarzanym) przykładem może być fakt, że w czasie wojny wietnamskiej znacznie więcej ludzi ginęło w tym samym czasie w wypadkach drogowych niż na polu walki. Nikt, rzecz jasna nie protestował przeciw ruchowi drogowemu, a przeciw wojnie – tak. Z jednej strony jest to psychologicznie zrozumiałe i moralnie w porządku. Z drugiej jednak strony, jeśli już o tej świętości życia mówimy, to może lepiej było go chronić jak najwięcej (czyli domagać się poprawy organizacji ruchu drogowego)? Jak to ocenić?

Jeszcze innym, realnym już całkiem przykładem może być fakt istnienia zasady, że nie operuje się osób, które ukończyły 70 lat. Nie chcę tu polemizować z tą regułą; wymyślili ją pewnie mądrzejsi ode mnie. Rzecz w tym, że tę granicę trzeba było ustalić i ustalono ją właśnie na 70 lat. A przecież sprawność fizyczna (i psychiczna) ludzi w tym wieku jest jednak dosyć zróżnicowana. Wydaje mi się całkiem rozsądne, że operacja w miarę silnego i zdrowego 75 – latka może być znacznie mniej ryzykowana od takiej samej u schorowanego 65 – latka. Można zresztą i tu spekulować na temat tego, o ile mogłyby podnieść tę granicę wieku inwestycje w technologie medyczne.

Na marginesie warto tu jeszcze zwrócić uwagę na dwie ciekawe rzeczy. Po pierwsze – liczba 70 jest, moim zdaniem, bez wątpienia „liczbą magiczną”. Wydaje mi się bowiem mało prawdopodobne, aby tak okrągła liczba była wynikiem jakiejś statystycznej analizy ryzyka., która w tym wypadku należało przeprowadzić. Ustalono więc „okrągłą” siedemdziesiątkę, a tymczasem być może powinno to być mniej, lub więcej. Być może wcale nie należało ustalać takiej granicy, tylko oceniać, przy pomocy jakiejś standardowej procedury, konkretne ryzyko dla każdego pacjenta z osobna. Po drugie – wydaje mi się, że lekarze, jako ludzie bardzo dobrze świadomi wpływu stanu psychicznego na zdrowie fizyczne, powinni wziąć pod uwagę, jak deprymująca jest taka granica u ludzi przekraczających ten wiek. Przecież trudno już wyraźniej komuś powiedzieć: „Jesteś już zbyt stary, aby opłacało się ciebie leczyć; pożyj, ile wytrzymasz i umieraj.”.

Ekstremalnym przykładem może być szalupa ratunkowa przeznaczona dla (powiedzmy) 10 rozbitków. Czy pozostawić jedenastego swemu losowi, czy zaryzykować i wziąć go? Przy którym zrezygnować?

Na szczęście los oszczędził mi jak dotąd konieczności dokonywania tak dramatycznych wyborów. Na mniejszą jednak skalę musiałem to robić – ot, choćby przy decyzjach o zatrudnieniu tych lub innych osób. I choć z latami nazbierało mi się nieco wiedzy i doświadczenia – nadal obijam się pomiędzy ścianami rozsądku i emocji.

Do działu dyskusji zatem – też zapraszam raczej melancholijnie i z poczucia obowiązku. Wątpię bowiem bardzo, aby ktoś znał, nie pozostawiające wątpliwości, rozwiązanie tych dylematów.

[mc]



ŚCIĄGA.

Śledziłem onegdaj dyskusję internetową poświeconą ściąganiu w szkole. Podobno zjawisko to jest specyfiką polską (może też innych „demoludów”); na tzw. „zachodzie” praktycznie nie występuje, a jeśli nawet – to stanowi nieznaczący margines. A to głównie dlatego, że jest nieakceptowane społecznie. Dyskusja, o której wspomniałem, została dość szybko zdominowana przez poglądy „politycznie poprawne”, czyli, że ściąganie jest „be”, albowiem lekarz, czy inżynier, który nie wie tego, co wiedzieć powinien – może narobić dużo szkód. Ponieważ polityczną poprawność mam za bzdurę (nie wiem zresztą na ogół, czego ona ode mnie właściwie wymaga), dlatego też zacząłem sobie myśleć na ten temat po swojemu. Dodam jeszcze tylko dla jasności, że chodzi mi tu o korzystanie z pracy kolegów, a nie na przykład „mikrokompendia” produkowane, jako koła ratunkowe pamięci.

Aby uniknąć nieporozumień – nie jestem entuzjastą ściągania w szkole. Jestem zdania, że najlepiej byłoby, aby każdy nauczył się dobrze tego, co powinien i ściąganie było po prostu zbędne. Tak byłoby idealnie – ale, niestety, nie jest.

Jeśli o mnie chodzi, to w czasach szkolnych i studenckich bywałem przeważnie na ogół dobrze, a przynajmniej przyzwoicie przygotowany, więc korzystanie z wiedzy kolegów zdarzało mi się (bo całkiem święty to też nie byłem) raczej rzadko. Częściej udostępniałem własne zasoby i (może z racji szczenięcego wieku) nie widziałem w tym wtedy nic zdrożnego. W tym czasie równolegle z liceum ogólnokształcącym ciągnąłem, dość wymagającą, szkołę muzyczną, a ponieważ przeskoczyłem tam jeden rok – matura i dyplom szkoły muzycznej zbiegły mi się razem i bywało, że po prostu doba była zbyt krótka. Jeśli więc czegoś nie zdążyłem zrobić – ratowałem się, jak mogłem. Dodatkowo zresztą moje nieprzygotowanie dotyczyło z reguły przedmiotów, których raczej nie lubiłem.

Z takiego punktu widzenia przyglądałem się więc tej internetowej dyskusji i oto, co przyszło mi do głowy:

Po pierwsze – wymagania stawiane uczniom nie zawsze są realistyczne. Jest publiczną tajemnicą, że poziom (nędznie przeważnie opłacanej) kadry nauczycielskiej bywa różny i nie zawsze dość wysoki. Ściąganie nie zawsze więc bywa więc efektem lenistwa, czy niechlujstwa, lecz może być zupełnie rozsądną odpowiedzią uczniów na bezsensowny system szkolnictwa (jako podział pracy – każdy robi to, w czym jest dobry, a efekty wymieniamy).

Po drugie ściąganie ma bardzo różne przyczyny. Bywa po prostu notorycznym pasożytowaniem na pracy innych i wtedy jestem mu kategorycznie i bezdyskusyjnie przeciwny. Zdarzają się też ludzie dobrze przygotowanie, ale nerwowi, których ogarnia panika i często wystarczy im jakiś ściągnięty punkt zaczepienia, aby dalej poradzili sobie całkiem nieźle. U niektórych, zwłaszcza młodych chłopców, ma to trochę charakter „deliktu kawalerskiego”; nie wolno? – to my właśnie zrobimy! Stosuje się też podział pracy – jestem dobry z matematyki, a ty z polskiego – więc pomagamy sobie nawzajem. Mnie na przykład zdarzało się świadomie zaniedbywać nielubiany przedmiot, aby poświęcić więcej czasu na to, co mnie interesowało i wtedy ratowałem się u kolegów, podobnie, jak i oni u mnie. Tak więc nie należy chyba ściągania wyjaśniać wyłącznie lenistwem, czy niechlujstwem.

Po trzecie – i chyba najważniejsze – wydaje mi się, że mamy tu do czynienia z pewną umową społeczną. Uczniowie (studenci) czują silniejsze więzi miedzy sobą nawzajem, niż miedzy sobą a nauczycielem. W sytuacji akceptowanego ściągania mamy więc układ „my” kontra „egzaminator”. Tam zaś, gdzie ściąganie jest nieakceptowane społecznie, mamy układ „egzaminator” (jako rozdawca dóbr) oraz „każdy przeciw każdemu”.

Uświadomiwszy sobie taki „kościec” sytuacji, myślałem dalej tak:

Niedouczony lekarz może popełnić tzw. „błąd w sztuce lekarskiej” – to potężny argument przeciw ściąganiu. Z drugiej jednak strony zarówno ten, kto pomaga koledze w potrzebie (mniejsza o szczegóły), jak i ten, kto z pomocy korzysta, może być bardzo przyzwoitym człowiekiem. Z czasem, kiedy dorośnie i zmądrzeje – zrozumie, że błądził, douczy się czego trzeba i zostanie świetnym fachowcem. Ten natomiast, który uważa każdego wyłącznie za konkurencję, prawdopodobnie nastawi się na walkę konkurencyjną, co w praktyce przełoży się na zarabianie możliwie dużych pieniędzy.

I teraz… Zdarzył mi się (w Niemczech) dentysta, który chciał mi zaplombować zdrowe zęby. Proponowano mi także operację zdejmowania kamienia w tydzień po tym, kiedy zrobiłem ją w Polsce. Mojej znajomej powiedziano, że konieczna jest natychmiastowa operacja totalnego usunięcia narządów kobiecych. Gdyby nie inny, uczciwy lekarz – okaleczono by ją na resztą życia bezpowrotnie. O propozycjach zbędnych napraw w technice – nie wspominam, bo jako stary techniczny cwaniaczek nie daję się nabierać, ale innym się to nierzadko zdarza (wiem z doświadczenia – sam niektórych ratowałem!). Nie wątpię, że każda z powyższych operacji wykonana zostałaby fachowo – zgodnie z regułami sztuki. Lecz kiedy zadaję sobie pytanie – z której grupy rekrutują się ci bandyci – to, niestety, odpowiedź brzmi „raczej” (podkreślam to słowo) – z tych „nieściągających”. Jeszcze raz powtarzam – ściąganie nie jest rzeczą dobrą, ale wolę wybaczyć drobne wykroczenie porządnemu człowiekowi, niż natknąć się na łotra działającego zgodnie z prawem. Innymi słowy – jestem przeciwny ściąganiu, ale bez fanatyzmu.

Dlatego też, kiedy na zaliczeniu semestralnym dostrzegłem… zdających inaczej – mimo surowszych uprawnień, jakie miałem, ograniczyłem się do żartobliwej uwagi, że nie jest to praca kolektywna, lecz samodzielna, oraz, że korzystamy wyłącznie z „prywatnej, biologicznej bazy danych”.

Co, jak sądzę, wystarczyło.

[mc]