TEMAT MIESIĄCA zawiera główną treść gazety artykuły ukazujące wybrane zagadnienie z różnych punktów widzenia.









Temat numeru XXIII (wrzesień 2007): ZAPISKI SIECIOWEGO WŁÓCZYKIJA.
Tematem następnego numeru będzie: ROZPAD.


ŚMIETNIK.

Internet często bywa tak właśnie pogardliwie nazywany.

Wydaje mi się jednak, że emocje trochę zaćmiły tu rozum i nazwa ta (jakkolwiek, niestety, wcale dobrze uzasadniona) nie jest chyba jednak do końca trafna. Przede wszystkim dlatego, że do śmietnika wrzuca się odpady (a więc rzeczy nieużyteczne, chyba, że do utylizacji), zaś Internet zawiera zarówno takie śmieci, jak i rzeczy nie pozbawione wartości. W jakiej proporcji – nie wiem i nie jestem pewien, czy koniecznie chciałbym to wiedzieć…

„World is gigantic, no questions about it” – napisał R. D. Hofstadter w eseju „On number numbness”. Internet też stał się gigantyczny. Szacuje się, że podłączonych jest do tej sieci około miliarda (109) komputerów, z których każdy (przeciętnie) pobiera dziennie około 50 megabajtów (znam różne oszacowania – chodzi mi jednak o rząd wielkości, a ta ocena wydaje się być rozsądną). W sumie więc przez Internet przepływałoby dziennie około 50x1015, czyli 50 biliardów (nie, to nie literówka – tak ma być – biliardów, czyli 1015) bajtów.

Spróbujmy sobie uzmysłowić, co to właściwie znaczy. Jeden metr kwadratowy – to milion milimetrów kwadratowych. Jeden kilometr kwadratowy, to milion kwadratowych metrów. Milion milionów – to dopiero bilion. A biliard to jeszcze tysiąc razy więcej. A więc kwadrat o boku ok. 33 kilometrów (powierzchnia dużego miasta lub jeziora) – to około biliarda milimetrów kwadratowych. A to jeszcze trzeba to pomnożyć przez 50 (no, powiedzmy 49, aby było łatwiej), czyli jeszcze każdy bok razy siedem. W sumie więc, gdyby każdemu bajtowi (bajt – to 8 bitów, czyli zer lub jedynek) odpowiadał milimetr kwadratowy, to ilości bitów przesyłanych dziennie (!) przez Internet odpowiadałby arkusz papieru milimetrowego o boku około 200 kilometrów; prawie jedna ósma powierzchni Polski!

Można też inaczej. Wyobraźmy sobie, że każdemu bajtowi odpowiada kropla wody o objętości jednego milimetra sześciennego. Wodą odpowiadającą dziennemu przepływowi przez Internet można by więc wypełnić zbiornik o powierzchni jednego kilometra kwadratowego i wysokości pięćdziesięciu metrów. Takie niezbyt może wielkie, za to dość głębokie jezioro! I proszę pamiętać, że to tylko – dziennie!

Nie potrafię zaś nawet oszacować, w jakim stopniu zawartość Internetu odpowiada rzeczywiście temu, co ludzie mają w głowach. W pewnym jednak sensie można chyba o takim odwzorowaniu mówić, ponieważ sieć zawiera, jak przypuszczam, prawie pełny wachlarz tematów, które ludzi zajmują. Nie wiem natomiast, jakie są tu proporcję, a to już choćby ze względu na znane powiedzonko, że „opinię tworzą nie najmądrzejsi, tylko najgadatliwsi”.

Jak by nie było – można tam znaleźć praktycznie wszystko. Od tekstów wymagających sporego przygotowania naukowego – po blogowy szczebiot podlotków. Od sensownych praktycznych porad – po wirusy. Od natarczywej reklamy – po programy charytatywnej pomocy. Od religijnej mistyki – po satanizm. Od wartościowej kultury – po skrajne chamstwo.\

Co z tego wybierzemy – nasz problem.

I tu chciałbym zwrócić uwagę na pewną istotną rzecz. Sytuacja użytkownika Internetu jest do pewnego stopnia czymś nowym w dziejach człowieka. I bynajmniej nie idzie mi tu o aspekt techniczny! Rzecz w tym, że po raz pierwszy pojawiła się technologia pozwalająca człowiekowi łatwo i tanio docierać do różnorodnej informacji praktycznie bez pośrednictwa innych ludzi. Kupując książkę, kasetę video, gazetę, czy też korespondując zawsze zdradzamy swą tożsamość i przeważnie musimy to zrobić osobiście. Ktoś, kto chce wejść do księgarni i kupić (powiedzmy) „Mein Kampf”, „Trędowatą”, „Protokoły mędrców Syjonu”, „Kamasutrę”, dzieła zebrane markiza de Sade, poradnik do chałupniczej produkcji materiałów wybuchowych i inne temu podobne podobnie „podejrzane” w treści dzieła, musi się narazić choćby na przeciągłe i uważne spojrzenie księgarza. Internet zapewnia w podobnych sytuacjach hermetyczną samotność. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że i kiedyś można było jakoś tam swoją anonimowość uzyskać, a i w Internecie (namolnie szpiegowanym) nie jest ona w pełni gwarantowana – jednak proporcje bez wątpienia uległy odwróceniu. W umyśle człowieka siedzącego przed monitorem komputera podłączonego do Internetu następuje daleko idące rozerwanie więzi społecznych. Jest to jakiś rodzaj zwierciadła, w którym możemy zobaczyć samych siebie. Miejsce, w którym samotność może doprowadzić do szaleństwa.

Warto też pamiętać i o tym, że uzależnienie od Internetu jest ucieczką od społeczeństwa. Jest ucieczką od świata, od ludzi i od problemów. Jest uzależnieniem – jak każdy inny narkotyk. I koniecznie warto uświadomić sobie fakt, że ucieczka w świat iluzji jest wyborem tych, którzy przegrywają w rzeczywistym życiu. Każda ucieczka od autentycznego świata jest właściwie przyznaniem się do klęski w nim.

Oczywiście nie twierdzę, że tak jest zawsze. Tak się tylko może dziać i często rzeczywiście dzieje. Ponadto nie jest tak, abyśmy mogli jakoś oddzielić jakąś swoją „osobowość internetową” od tej zwykłej, codziennej. Jednakże nazwane wyżej zagrożenia bez wątpienia rzeczywiście istnieją i dorobiły się już nawet sporej literatury.

Ja jednak nie chcę się w tym numerze zajmować tego rodzaju ekstremalnymi przypadkami. Wybiorę raczej to, co stanowi przeciętność, albo lepiej – to, co mi się przeciętnością wydaje. Jako ona jest? No, cóż – nie mam tu żadnych konkretnych danych. Trudno zresztą chyba o takie, bo to raczej sprawa odczucia niż pomiaru. W moim zaś odczuciu przeciętność internetowa jest głównie szara, bełkotliwa, banalna. Czasem odbiega nieco w górę – błyśnie jakąś inteligentnie, lub pięknie zrealizowaną stroną. Czasem w dół – trafimy na jakąś głupotę, czy prostactwo.

W tym numerze chciałbym się zająć głównie tym, co stanowi „trochę lepszą przeciętność” internetową.

Według mnie – aby nie było wątpliwości.

[mc]



SENTENCJE.

Można ich w Internecie znaleźć mnóstwo. Są tam całe, idące w setki, a nawet tysiące, kolekcje różnego rodzaju cytatów, złotych myśli, powiedzeń, napisów na zderzakach, mądrości życiowych i temu podobnych. Mądrzejsze i głupsze, posegregowane alfabetycznie, według tematyki – jak i co kto chce.

Oczywiście nic przeciw temu nie mam (wykluczywszy może jakieś skrajne wulgaryzmy), a nawet rzecz wydaje mi się raczej sympatyczna. Sam w końcu założyłem sobie w AdRem! dział takim właśnie sentencjom poświęcony. Zakładając go – zrobiłem to jednak trochę „odruchowo” – pomyślałem po prostu, że coś takiego może sobie być i nic w tym złego. Dopiero później zastanowiłem się głębiej i pojawiły się wątpliwości. Nie na tyle może wielkie, aby ten kącik usunąć, ale wystarczające, aby się zastanowić, o co właściwie chodzi. Można też zresztą pomyśleć bardziej ogólnie i zapytać dlaczego ludzie takie rzeczy w Internecie umieszczają. Przecież, jakby nie było, zgromadzenie kilkuset nawet jednozdaniowych cytatów, wpisanie ich do komputera, umieszczenie na serwerze – to jakaś praca. Dość nawet żmudna, więc trzeba mieć motywację, aby się do niej zabrać. Jaka ona może być?

Cóż? Pewnie różna.

Z takimi sentencjami jest trochę tak, jak z przysłowiami. Zaletami przysłów są: zwięzłość, sugestywność i względnie duża uniwersalność. Są to trochę takie „wytrychy” do różnych sytuacji życiowych. Może nawet i nie taki złe, dopóki im się bliżej nie przyjrzeć. Bo ten bliższy ogląd ujawnia przeważnie, że występują parami i to o przeciwnym znaczeniu. Mamy więc z jednej strony: „Co dwie głowy, to nie jedna”, ale też i „Gdzie kucharek sześć…”. Mamy „Szybka decyzja to połowa zwycięstwa”, ale też i „Spiesz się powoli” i tak dalej. Z całą pewnością nie są więc ani bez wątpienia prawdziwe, ani uniwersalne. Dlaczego więc ludzie tak je lubią? Przyczyn jest pewnie kilka:

Pierwsza i najprostsza to pewien walor komiczny. Czasem jest to prosty żart, gra słowna, czasem inteligentny sarkazm, często także parodia innej znanej sentencji. Weźmy przykłady:

Zdarzają się także życiowe „rady i porady”. Może i bywa, że dowiadujemy się z nich czegoś nowego, ale przeważnie jest to jakieś zwięzłe i sugestywne ujęcie dużej ilości typowych sytuacji. Znowu przykłady: Czasem są to po prostu efektowne paradoksy: Wybierając tak cierpliwie te przykłady – w pewnym momencie nagle doznałem olśnienia (no, nie tak całkiem poważnie używam tego słowa) i uświadomiłem sobie, co je wszystkie łączy. I to zupełnie wszystkie, jakie w poprzednich numerach znalazłem. Nim to napiszę jeszcze trochę przykładów: Co je wszystkie łączy? Rzecz tak prosta, że dlatego pewnie jako ostatnia przychodzi do głowy. Otóż, moim zdaniem, za każdą taką sentencją bez wyjątku kryje się jakieś ludzkie cierpienie. Poważne lub błahe. Tragedia, bądź tylko jakaś uciążliwość. Ale zawsze coś przykrego. Początkowo myślałem, że to tylko na samym wyborze odcisnął się mój stempel ponuraka. Ale – nie. Pooglądałem sobie jeszcze i inne zbiorki – i wszędzie – to samo (choć prawda, że w bardzo różnym natężeniu). Wygląda mi więc to na sposób, w jaki ludzie porządkują swoje myśli, które zawrzały pod wpływem cierpienia.

Zaś powszechność cierpienia – wyjaśnia chyba aż nadto dobrze powszechne upodobanie do takich „złotych myśli”.

No, bo…

[mc]



JEDEN PRZECIW WSZYSTKIM.

Wyszukiwarka internetowa Yahoo! wprowadziła możliwość zadania dowolnego pytania do wszystkich użytkowników wyszukiwarki. Jest to coś podobnego do innej strony pod tytułem „Wer Weiss Was?” (Kto co wie?), na której ludzie wymieniają się bezinteresownie swoją wiedzą; bardzo to zresztą pożyteczna i sympatyczna inicjatywa. Z tego mechanizmu w Yahoo! korzysta przeważnie młodzież (choć nie tylko), zaś pytania są przeważnie dość błahe. Dlaczego niebo jest niebieskie? Ile zębów ma krokodyl? Jak się zachować u nielubianej cioci na imieninach?

Sporadycznie więc tam zaglądam, bo przeważnie nie ma po co, ale raz jednak trafiłem na coś, co mnie zainteresowało. Pytanie brzmiało:

Haben wir keine Wörter mehr? Nur noch Superlative?
In einer Antwort auf eine andere Frage bezeichnete jemand seine Lieblingsband als genial. Nun habe ich einige Lieblingsbands, von denen manche schon sehr lange dabei sind, aber genial...? Ich meine Albert Einstein war genial, Stephen Hawking ist es sicher noch, Mozart und Bach wohl auch, aber ist es wirklich richtig, jeden halbwegs bekannten Pop– und Rockmusiker so zu bezeichnen? Geht’s denn nicht auch etwas bescheidener, was ja immerhin Spielraum noch nach oben ließe? Ist dieser "Superlativismus" nicht eine ungeheure Sprachverarmung?

Czy nie mamy już innych słów? Tylko superlatywy?
W pewnej odpowiedzi na inne pytanie ktoś określił swój ulubiony zespół jako genialny. Otóż ja też mam swoje ulubione zespoły, z których niektóre już od dłuższego czasu, ale genialne…? Myślę, że genialny był Albert Einstein, Stephen Hawking pewnie i jest, Mozart i Bach także bez wątpienia, ale czy to rzeczywiście dobrze każdego ledwie trochę znanego muzyka popowego, czy rockowego tak określać tym mianem? Czy nie da się także trochę skromniej, co zostawiłoby bądź co bądź jeszcze trochę miejsca na stopniowanie. Czy ten „superlatywizm” nie jest strasznym zubożeniem mowy?

Oj, jest, jest! Sam pisałem już o tym w AdRem! w artykule pod tytułem „Inflacja”. Nie ma więc co samej rzeczy wałkować.

Ciekawe jest tu natomiast coś innego.

Otóż wypowiedzi utrzymanych w podobnym duchu spotkałem w Internecie wiele. Są to przeważnie protesty zdrowego rozsądku przeciw zbiorowej głupocie. Wszystkie sprowadzają się w samej rzeczy do pytania typu: „Ludziska, czy my przypadkiem nie zaczynamy wariować?”. Zadają to pytanie rożni ludzie – starzy i młodzi, wykształceni i prości, ludzie różnych przekonań. Bardzo często towarzyszy takim pytaniom jakiś dyskretny znak, bądź wręcz dodatkowa informacja, że pytający w swoim środowisku nie może tego pytania zadać bezkarnie (bo narazi się na gniew, izolację śmieszność etc.). Jak więc widać jest to przeważnie jakaś sytuacja „zbuntowanego”, „jednego przeciw wszystkim”, bohatera z „Krainy ślepców” Wellsa. Niemcy (bo przykład stamtąd) nazywają takiego człowieka „der Einzelkämpfer” (swobodnie tłumacząc – samotny wojownik).

Przykład podałem dość banalny – ten, przy którym przyszedł mi do głowy pomysł tego artykułu. Ale bywają i wcale poważne problemy. Ludzie piszą o swoich konfliktach ze środowiskiem na tle religijnym, moralnym, intelektualnym. Piszą o konfliktach w rodzinie, w środowisku, miejscu pracy. Czasem wyrażają swoje przerażenie polityką (a także jej bezmyślną akceptacją przez większość narodu). Piszą o absurdach gospodarczych, technicznych, ekologicznych, społecznych.

Jaki tego efekt?

Różny. Zdarza się, że odpowiadający udzieli sensownej, rzeczowej rady; wręcz zaproponuje konkretną pomoc. Zdarza się, że ktoś, kto podobnie myśli, odezwie się, aby duchowo wesprzeć pytającego. Zdarzają się i agresywne odpowiedzi „przystosowanych członków stada” (fakt, że i ten pytający nie zawsze ma rację). Bywa, że odpowiedzią jest milczenie. A więc – różnie. Jest w tym jednak coś budującego. Po pierwsze to, że w ludziach dość często odzywa się taki zdrowy rozsądek, że przeżywają taki „moment opamiętania się”. Po drugie zaś, że tym internetowym kanałem znajdują czasem anonimowych, a czasem i konkretnych sojuszników i mniej lub bardziej skuteczna pomoc.

Z drugiej zaś strony melancholią napełnia fakt, że w ogóle do takich sytuacji dochodzi. Znaczy to, że patologiczne stany, patologiczne sytuacje, patologiczne pomysły i działania mogą się, niestety utrzymywać dość długo i, co gorsza, przy milczącej akceptacji większości. Tu zresztą bywa różnie – za tym milczeniem stoi czasem tępota, czasem obojętność, a czasem zwykły strach. Przygnębiające jest i to, że ludzie zamiast pogadać o tym z najbliższymi – szukają oparcia w anonimowych rozmówcach internetowych. Zwracają się do automatu, zamiast do drugiego, bliskiego człowieka.

Wygląda zresztą na to, że ten świat w tym kierunku zmierza.

Cała nadzieja w tym, że ktoś zapyta: „Ludziska, czy my przypadkiem nie zaczynamy wariować?”

I, że wielu odpowie: „O cholera! Chyba rzeczywiście… Trzeba coś zrobić.”

[mc]



PIKSEL.

Najpierw wyjaśnienia, dla tych którzy mogą ich potrzebować.

Piksel jest to najmniejszy, jednobarwny element obrazu komputerowego na monitorze. Samo słowo jest zbitką angielskich słów Picture (potocznie – Pix) oraz Element. Każdy obraz na ekranie monitora (także i tekst tego artykułu) zbudowany jest z takich małych kwadracików. Kto zechce się pofatygować po lupę i przyjrzeć monitorowi komputerowemu z bliska – ten zobaczy piksele bez trudu. Każdy taki piksel może być „zapalony” (wtedy odpowiada jasnemu punktowi na ekranie), lub „zgaszony” (wtedy, oczywiście, ciemnemu). Można to przyrównać do zamazywania ołówkiem lub wycierania gumką kratek na papierze milimetrowym lub kratkowanym. Zasada wyświetlania wszystkiego na monitorze jest właśnie dokładnie taka, a komputer ma tu tylko olbrzymią przewagę prędkości i precyzji. Rozmiar piksela jest zależny od konstrukcji monitora – można jednak rozsądnie przyjąć, że typowo jest to od ćwiartki do jednej trzeciej milimetra (w przypadku monitorów kolorowych każdy taki piksel składa się dodatkowo z trzech mniejszych plamek w kolorach czerwonym, zielonym i niebieskim, które świecąc w odpowiedniej proporcji dają wrażenie różnych kolorów). Trafienie (przy pomocy myszki) kursorem dokładnie w określony piksel jest wprawdzie możliwe, jednakże dość trudne i rzadko udaje się za pierwszym razem. Cały obraz na ekranie komputerowym liczy sobie (typowo) około miliona pikseli (choć i to zależy od konkretnej konstrukcji).

A teraz przechodząc do rzeczy:

Pewien młody Niemiec wpadł na taki pomysł, że wykupił sobie stronę internetową (taką, jak na przykład ta moja) i zaczął sprzedawać poszczególne piksele z tej strony. Dorobił się podobno na tym sporego grosza. Sama strona wyglądała niezbyt ciekawie – była to jedna wielka pstrokacizna. Można więc zapytać kto i dlaczego chciał mu za to płacić za „wynajęcie” tych pikseli? Rzecz jest prosta – kto, odwiedzając tę stronę, kliknął myszką w jakiś piksel zostawał automatycznie odesłany do strony właściciela danego piksela. Była to więc taka reklama połączona z elementem loterii. Każdy właściciel piksela (lub większej ich ilości, za odpowiednią dopłatą, rzecz jasna) mógł sobie zażyczyć wyglądu własnych pikseli oraz sposobu odsyłania do podanych przez siebie stron internetowych.

Spróbujmy sobie to wszystko jakoś uzmysłowić; pomoże w tym poniższy rysunek:


Każdy z tych kwadracików (wewnątrz czarnej ramki) ma wymiar 100x100 (czyli dziesięć tysięcy!) pikseli.

Pierwszy kwadracik zawiera cztery pojedyncze (czarne) piksele – na niektórych monitorach może to być, niestety, dość trudno dostrzegalne. To dla uświadomienia sobie, że niełatwo w nie precyzyjnie trafiać.

Drugi kwadracik zawiera 100 (10x10) zabarwionych na niebiesko pikseli.

Trzeci (pomarańczowy) zawiera ich dziesięć tysięcy (100x100).

Czwarty – to próbka, jak (mniej więcej) wygląda ta strona.

I tak to funkcjonuje.

Kiedy się o tym dowiedziałem – ogarnęły mną tak zwane „uczucia mieszane” i rzecz przez dość długi czas nie dawała mi spokoju. Z jednej strony jest to jakiś błyskotliwy, inteligentny pomysł. Wydaje się też zupełnie nieszkodliwy; przecież nikt nie musi ani oglądać tej strony, ani też tym bardziej tych, do których zostanie odesłany. Coś jednak nie dawało mi spokoju. Po jakimś czasie wreszcie uświadomiłem sobie chyba, o co tu chodzi. Otóż tym niepokojącym mnie czynnikiem są mechanizmy, jakie opisałem w numerze IV w artykule „Kasyno” oraz w numerze XII w artykule „To tu, a tamto tam”.

A więc – po pierwsze jakieś całkowite rozerwanie więzi pomiędzy wkładem pracy, a wynagrodzeniem za nią. Bo przecież nawet strona ogłaszająca (uczciwie!) istnienie jakiegoś produktu – w ostatecznym rozrachunku odwołuje się do tego produktu. Ktoś czegoś szuka, trafia na taką propozycję i jeśli mu się spodoba – kupuje. Zaś na opisanej stronie odsyła się potencjalnego, przypadkowego klienta do zupełnie przypadkowego usługodawcy. Taki usługodawca po prostu zostaje przypadkowo „trafiony” i to decyduje o tym, czy zarobi na swoim produkcie – czy nie. Dodatkowo też deformuje się potencjalnemu klientowi świadomość jego rzeczywistych potrzeb; zdaję sobie, rzecz jasna sprawę, że nie jest to odosobniony przypadek.

Dokonuje się tu także (na małą skalę rzecz jasna, ale jednak!) jakaś „schizofrenizacja” osobowości. Normalny człowiek, mający jakąś potrzebę zachowuje, się spójnie, to znaczy podejmuje jakieś zborne działania, aby ją zrealizować. Tłumacząc na polski – jeśli potrzebuje nowych butów, szuka szewca, sklepu obuwniczego, strony internetowej poświęconej obuwiu, porównuje, ocenia – wreszcie kupuje. Tutaj skacze w przypadkowe miejsce, potem w inne, potem jeszcze inne – i nic się z niczym nie wiąże! O ile działania zborne można by porównać do rysowania jakiejś sensownej linii, o tyle taka działalność przypomina raczej pryskanie sprayem. Zwracał już na to uwagę na przykład Neil Postman w swojej książce „Zabawić się na śmierć”. Za główne zagrożenie uważał on fakt, że taki niespójny obraz świata jest obrazem, w którym nie istnieje sprzeczność. Innymi słowy – nic nie jest tam ani absurdalne, czy bezsensowne, ani też powiązane i sensowne. Jest to jakiś schizofreniczny świat, w którym normalny człowiek nie może normalnie funkcjonować.

Wyobraźmy sobie – świat, w którym o naszym życiu miałby decydować wyłącznie przypadek byłby takim samym horrorem, jak świat pełnego determinizmu. Myślę, że znośnie możemy żyć tylko gdzieś pomiędzy tymi skrajnościami. Cała zresztą moralność (wszystko jedno jakiego pochodzenia) jest właśnie wysiłkiem zmierzającym do ustalenia, pewnych przynajmniej, nienaruszalnych reguł w świecie nieusuwalnie (przynajmniej częściowo) chaotycznym. Trudno sobie przecież wyobrazić, aby sędzia rzucał monetą wydając wyrok, a takie „uprzypadkowienie” rzeczywistości ku temu właśnie zmierza.

Zdaję sobie, rzecz jasna sprawę z tego, że nieco to wszystko wyolbrzymiam – przecież to w końcu tylko jedna strona internetowa. Ale rzecz jest w ogóle dość symptomatyczna. Wielu ludzi zwracało już uwagę na wzrost roli ślepego trafu w naszym życiu. Jednym z nich był S. Lem piszący o takim zagrożeniu w związku z nowoczesna techniką militarną. Wydawałoby się bowiem, że coraz sprawniejsza technika powinna eliminować przypadek. Tymczasem – jest właśnie odwrotnie. Następujące w ułamkach sekund decyzje mogą spowodować wysłanie (lub nie) jakiejś automatycznej rakiety, która spowoduje (lub nie) zagładę wielu ludzkich istnień. I cała rzecz może zależeć od tego, który z pilotów wrogich samolotów szybciej nacisnął jakiś guzik.

Przypuszczam, że wobec rosnącej złożoności świata (i wręcz wobec „wzrostu ilości wszystkiego”) będziemy coraz częściej „atakowani przez chaos”. Warto więc wyostrzyć swoją uwagę i przeciwdziałać zawczasu.

A co do tej strony…

Cóż… Jeden świerszcz – to miłe, niegroźne stworzonko. Miliardy świerszczy – to szarańcza.

[mc]



ARCHEOLOGIA.

Rzadko kto pamięta już pewnie dziś kim był Clive Sinclair. A była to postać niezwykle malownicza i oryginalna. Wyjątkowo uzdolniony konstruktor, przedsiębiorca, obdarzony niezwykłą fantazją projektant. Zarówno jego sukcesy rynkowe (takie jak ZX Spectrum), jak i plajty (Sinclair QL) przeszły do legendy w środowiskach „komputerowców”. Więcej na ten temat można znaleźć na stronie: http://www.nvg.ntnu.no/sinclair/planet/
Ze swej strony zamieszam tylko oficjalny portret Clive Sinclaira:


Ponieważ pierwszym moim „poważnym” komputerem był właśnie Sinclair ZX Spectrum (zwany pieszczotliwie „Speccy”) przez sentyment zajrzałem kiedyś na stronę poświęconą właśnie Sinclairowi. Tam też znalazłem sporo odesłań do różnych innych podobnie „nostalgicznych” stron zajmujących się wczesnymi, ośmiobitowymi komputerami osobistymi. Poza, oczywiście, różnorodnymi informacjami technicznymi (przeważnie zresztą bardzo sensownymi) można tam było znaleźć także kopie starych pisemek komputerowych, ulotek reklamowych, instrukcji obsługi etc. Z nieukrywanym sentymentem trochę sobie tego przejrzałem. Jednakże z perspektywy czasu i doświadczenia bardzo wyraźnie dostrzegłem jeszcze coś, co wcześniej uchodziło mojej uwadze, a mianowicie – przesadę.

Można tam zobaczyć buńczuczne stwierdzenia, że dany komputer (z lat siedemdziesiątych, czy osiemdziesiątych) jest „bronią ultymatywną do końca tego stulecia”, że „nie da się już ulepszyć”. Sam Bill Gates miał podobno kiedyś powiedzieć, że 640kb (tyle miały pierwsze IBM'y) pamięci zaspokoi najbardziej ekstrawaganckie potrzeby. Mógłbym uwierzyć, gdyby nie fakt, że komputer, na którym przygotowuję ten numer ma jej 1562,5 raza więcej.

Dziś, oczywiście patrzymy na to z niejakim rozbawieniem i sentymentem. Są kolekcjonerzy różnych takich starych gratów – maniaków nigdy nie brakowało. Nie mam nic przeciw temu – sam nawet lubię takie rzeczy. To świetna, nieszkodliwa zabawa.

Pamiętajmy tylko, że i nasze dzisiejsze dokonania czeka nieuchronnie status wykopalisk.

I tylko tyle.

[mc]