Jako kierunek w psychologii – behawioryzm, jak się zdaje, był naturalną reakcją na zbyt już wybujałe pomysły pana Zygmunta Freuda i jego wiernej drużyny. Postulował on zastosowanie ścisłych, znanych z nauk przyrodniczych, metod badawczych do badania ludzkiej psychiki. Ale, jak to często bywa, człowiek nieśmiały, który postanawia swą nieśmiałość przełamać, przeważnie przez jakiś czas staje się najpierw arogantem. Dopiero później, po takim „wahnięciu” w przeciwną stronę, wraca do równowagi. Podobnie i behawioryzm. Z jednej strony był bez wątpienia zdrową reakcją na doprowadzane już do absurdu mętniactwo psychoanalityków. Z drugiej zaś – sam nie ustrzegł się popadnięcia w pewien dogmatyzm. Dlatego też jego postulaty (jakkolwiek w znacznej mierze uznawane do dziś za rozsądne) wypowiadane są współcześnie w nieco złagodzonej formie.
Założenia behawioryzmu były proste i przejrzyste. Behawioryści nie negowali wprawdzie zjawisk psychicznych, lecz uznawali je za artefakty, będące niejako „ubocznymi efektami” działania mózgu. Uważali, że nie daje się ich skutecznie badać metodami naukowymi, ponieważ nie są dostępne bezpośredniej obserwacji. Naturalną konsekwencją takiego podejścia była konkluzja, że jeśli psychologia ma być rzetelną nauką, musi się ograniczyć do mierzalnych, jasno zdefiniowanych eksperymentów, w których ludzi poddaje się działaniu określonych bodźców i obserwuje się ich reakcje na te bodźce. W swej skrajnej postaci behawioryzm stał na stanowisku, że większość zdrowych ludzi, niezależnie od ich "zawartości mózgu", w podobnych warunkach reaguje podobnie na podobne zestawy bodźców. Dalsze eksperymenty nie potwierdziły (przynajmniej w całości) takiego poglądu, toteż tak kategoryczne podejście zostało obecnie właściwie zarzucone.
Zakazując stanowczo jakichkolwiek „rozmówek istotnych a głębokich” z delikwentami, behawioryści bez wątpienia dość mocno ograniczyli swój potencjał poznawczy. Z drugiej jednak strony wypracowali bardzo dużą ilość skutecznych oraz (co może najważniejsze) obiektywnych metod badawczych i tym dobrym przykładem nauczyli następców, jak zadziwiająco wiele można się dowiedzieć o ludziach ograniczając się wyłącznie do obiektywnej, rzetelnej obserwacji, do pomiaru parametrów fizjologicznych, do obserwowania ludzi w prostych sytuacjach testowych etc.
Nie jest to zresztą nic nadzwyczajnego. Osoby pozostające ze sobą w bliskich związkach często potrafią dość dokładnie przewidywać nawzajem swoje zachowania, a nawet mówią, o „rozumieniu się bez słów”, czy wręcz o „czytaniu myśli”. Nie ma tu, rzecz jasna, żadnej metafizyki, za to występuje mocno nasilone (niekoniecznie świadome!) gromadzenie informacji (obserwacja właśnie). W bliskich kontaktach proces ten bywa rzeczywiście bardzo intensywny, ale i bardziej swobodnych relacjach daje się zaobserwować także, choć w nieco mniejszym stopniu.
Jest chyba po prostu jakoś tak, że obcując z ludźmi tworzymy sobie (właśnie w oparciu o ich behawior) nasze prywatne „modele” ich życia wewnętrznego – jakieś własne wyobrażenia tego, jak działa psychika innych – i według tych wyobrażeń próbujemy odtwarzać, a nawet przewidywać myśli i zachowania innych. Modele te muszą być, oczywiście, niedoskonałe, bo model w samym założeniu jest uproszczeniem zjawiska, redukcją do tych elementów, jakie nas w danym momencie interesują. Przykładowo – dla fizyków modelem realnego wahadła jest punktowy ciężarek zawieszony na nieważkiej, nierozciągliwej i nieskończenie wytrzymałej nici, poruszający się bez żadnych oporów. Takie wahadło, raz wytrącone ze stanu równowagi, powinno się wahać nieskończenie długo; realne wahadło bez dopływu energii zatrzyma się po jakimś czasie. Rozbieżność bierze się, oczywiście stąd, że w naszym idealnym modelu nie uwzględniliśmy sił tarcia. Jeśli weźmiemy je pod uwagę – potrafimy przewidzieć tłumienie drgań. Ale może się znów okazać, że drgania zanikną szybciej niż przewidywaliśmy, bo nie wzięliśmy pod uwagę na przykład oporu powietrza. Jeśli także i to uwzględnimy – wynik będzie jeszcze dokładniejszy. Ale znów pewnie okaże się, że czegoś tam brak – i tak w nieskończoność. Podobnie z tym „modelowaniem” życia wewnętrznego naszych bliźnich. Wychodzimy przeważnie od projekcji naszych własnych doznań, a następnie korygujemy je w oparciu obserwację. Dla przykładu – znajomy zaprasza nas na imieniny. Kupujemy mu w prezencie (powiedzmy) krawat. Wybieramy taki, jaki sami chcielibyśmy dostać, przypuszczając, że sprawimy mu tym podarunkiem przyjemność. On jednak reaguje dość ozięble lub dziwacznie – nasz model wyraźnie się nie sprawdził. Być może znajomy ma już taki krawat, albo, co grosza, nie tylko krawat, ale i jakieś bardzo przykre wspomnienia z nim związane. Model „atrakcyjny krawat” wymaga więc zebrania dodatkowych informacji, analizy i korekty.
Proszę sobie teraz przemyśleć taki „filozoficzny” przykład. Wyobraźmy sobie człowieka, który urodził się z pewnym nieznacznym defektem wzroku, polegającym na tym, że jego ciało szkliste (substancja wypełniająca gałkę oczną), nie jest doskonale przezroczyste, jak u innych, lecz ma odcień (powiedzmy) minimalnie żółtawy. Efekt jest podobny, jakby patrzeć cały czas na świat przez jakieś okulary, lub szkło o jasnosłomkowym odcieniu. Ponieważ jednak człowiek ten ma opisaną wadę od urodzenia – wcale nie wie, że jest to wada (zresztą i my nie musimy nazywać tego wadą – możemy powiedzieć – specyfika). Kiedy jako dziecko uczył się rozpoznawania kolorów – powiedziano mu na przykład, że to jest śnieg i, że on jest biały. I choć widzi on minimalnie coś innego niż ludzie całkiem zdrowi – będzie on śnieg nazywał białym (a nie jasnożółtym). Podobnie będzie z innymi kolorami – i, mimo jego wady, będzie można się z nim doskonale na temat barw porozumieć, ponieważ nauczył się on od innych przypisywania określonym kolorom ich właściwych nazw. Badaniem porównawczym (z innymi) można by pewnie wykryć te jego znikomą wadę, ale w praktyce, jeśli jest ona dostatecznie mała, nikt tego nie zauważy. Jednakże jego świat doznań barwnych będzie nieco odmienny od naszego, choć model jego postrzegania barw, jaki sobie w oparciu o nasze wrażenia stworzymy, może być wystarczająco skuteczny w praktyce. Ale barwy to jeszcze względnie prosta sprawa – da się to wręcz jakoś pomierzyć metodami fizycznymi. Co dopiero mówić o takich pojęciach, jak radość, wysiłek umysłowy, czy wspomnienia…
Niemniej jednak modele te jakoś tam działają. Niedoskonale, ale wystarczająco sprawnie, abyśmy ich używali w codziennym życiu i przeważnie z dobrym skutkiem. Wyobrażamy sobie, co mogą w danej sytuacji myśleć i odczuwać inni ludzie i według tego postępujemy. Im lepszy potrafimy zbudować model – tym trafniejsze nasze decyzje. A, że i błędne modele także miewają dość twardy żywot – zbędnym chyba dodawać. Co gorsza – bardzo często ludzie z uporem przy nich trwają, choć wszystko wskazuje na konieczność ich zmiany. Opłakane skutki takiej bezwładności widać dookoła w takiej obfitości, że chyba nie muszę się wysilać na przykłady.
Modelowanie takie jest do tego stopnia wszechobecne w naszym życiu, że praktycznie przestajemy je już zauważać. Tymczasem na nim właśnie bazuje cała nasza organizacja społeczna. Od jej najprostszych przejawów, jak komunikacja międzyludzka, kupienie bułki w sklepie, czy ruch drogowy, aż do najbardziej wyrafinowanych, jak etyka, sztuka, czy twórczość intelektualna. Odpowiedzialne jest ono także i za tworzenie stereotypów grupowych, narodowych, czy pokoleniowych. Na nim bazują zarządzanie i prognozowanie, wychowanie i kształcenie, najprzeróżniejsze analizy społeczne etc.
Brzmi to może nieco zabawnie, ale cały ten proces budowania modeli jest, w jakimś sensie, po prostu działalnością naukową. Mamy tu bowiem zbieranie danych, tworzenie modelu, weryfikację i w końcu próby przewidywania przyszłości. A tak właśnie działa nauka.
Zdarza się wprawdzie, że i ona błądzi, ale praktyczne sukcesy, jakie dzięki tej metodzie już odniosła, zezwalają na szczyptę optymizmu także i co do możliwości poznania wewnętrznego życia bliźnich. Nawet jeśli nie możemy liczyć na pełny sukces – warto to robić, bo w przeciwnym razie świat nasz stanie się zwierzęco ubogi.
[mc]
KONSTRUKT I KORELACJA.
Zacznijmy od prostego eksperymentu myślowego. Wyobraźmy sobie trzy znajome osoby: A, B i C. Następnie dla każdej z nich spróbujmy określać (jednym słowem), co różni je od pozostałych. Dla przykładu:
A – niski, B i C – wysoki,
B – ubogi, A i C – zamożny,
C – inteligentny, A i B – tępy,
C – inteligentny, A i B – głupi,
C – mądry, A i B – głupi,
A – pracowity, B i C – leniwy,
B – katolik, A i C – agnostyk,
B – katolik, A i C – muzułmanin,
B – katolik, A i C – innowierca.
I tak dalej.
Wystarczy chwila namysłu, aby w powyższej prostej tabelce dostrzec kilka ciekawych rzeczy.
Po pierwsze zawiera ona pewne skrajności, pewne kierunki – psychologia mówi tu o „osiach”. Weźmy dla przykładu wzrost. Oceniając go – lokujemy ludzi w pewnych miejscach tej osi pomiędzy najwyższymi i najniższymi znanymi nam osobami.
Po drugie – osie te dotyczyć mogą zarówno właściwości fizycznych, jak i cech umysłowych jakiejś osoby. Nawiasem mówiąc, dałem tu przykład osób, bo wiąże się on z tematem miesiąca, ale podobny mechanizm stosujemy do zwierząt, przedmiotów i zjawisk.
Po trzecie – bezsprzecznie istnieje spora ilość schematycznych, znanych praktycznie wszystkim i powszechnie używanych „osi” (jak choćby ten wzrost). Ale człowiekowi żyjącemu (powiedzmy) w afrykańskiej sawannie, który o katolicyzmie nie słyszał – nie przyjdzie do głowy różnicować ludzi pod kątem religijności; raczej użyje, na przykład, jakichś pojęć ze sfery przynależności plemiennej. Zestaw tych wyobrażeń jest bowiem prywatną, niepowtarzalną cechą osobowości każdego człowieka – takim „psychicznym odciskiem palca”.
Po czwarte – osie te orientowane są przez ludzi dość dowolnie. Dla przykładu inteligencji przeciwstawiana bywa tępota, lub głupota, zaś głupocie zarówno inteligencja, jak i mądrość.
Po piąte – tego rodzaju rozróżnienia mogą być wybierane w zależności od konkretnej sytuacji. Dla przykładu ksiądz katolicki może przeciwstawiać katolików zarówno muzułmanom, jak i agnostykom, czy innowiercom.
I wreszcie – po szóste, ale wcale nie najmniej ważne – ten system skalowania jest silnie zależny od naszego własnego życia wewnętrznego i często jest po prostu projekcją naszych wewnętrznych stanów. Dla przykładu: lokując bardzo wysoko jakiegoś człowieka na osi zmęczony – wypoczęty, prawdopodobnie przypiszemy mu jakiś znany nam stopień ekstremalnego znużenia – z całą pewnością różny dla wyczynowego sportowca i kanapowego lenia. Inny przykład – mistrz szachowy może klasyfikować ludzi pod kątem uzdolnienia do tej gry. Zazdrosna kobieta zaś może oceniać „stopień zagrożenia” swoich potencjalnych rywalek.
Ogólnie rzecz biorąc można sobie to wyobrazić tak: gdybyśmy wszystkie te osie „związali w pęczek” w miejscu średniego natężenia każdej cechy – otrzymalibyśmy coś w rodzaju takiego zwiniętego w kulkę „jeża”, czy „snopka” (w rzeczywistości jest to matematycznie nieco bardziej złożone, ponieważ każda z tych osi zajmuje jeden wymiar i cały ten „snopek” istnieje w przestrzeni wielowymiarowej o tylu wymiarach – ile osi rozpatrujemy). Zdaniem psychologów – tworzenie takich myślowych konstrukcji jest metodą pozwalającą nam orientować się w świecie. Mówią oni na te nasze wyobrażone „snopki”, że tworzymy sobie tak zwane „konstrukty osobiste”, a więc taki „prywatny system skalowania”. W praktyce można je wykrywać i analizować przy pomocy komputerowej obróbki danych otrzymanych z ankiet. Metoda ta nazywa się w psychologii skalowaniem wielowymiarowym.
Zapewne skalowanie wielowymiarowe obejmuje tylko jakąś część naszej psyche – głównie tę poznawczą. Niemniej jednak sporo mówi nam także i o tym, jak orientujemy się w kontaktach z innymi ludźmi. Więcej nawet – psychologia stoi na (zdroworozsądkowym chyba) stanowisku, że tworzenie tego rodzaju mechanizmów poznawczych jest po prostu konieczne; bez nich nie moglibyśmy żyć! Przykład najprostszy – to określanie potencjalnego zagrożenia. Gorący – zimny, wysoki – niski, ostry – tępy, łagodny – urwisty, szybki – powolny, jadalny – niejadalny, agresywny – przyjazny i tak dalej. Brak umiejętności właściwego „wyskalowania” takich cech może nas kosztować zdrowie, a nawet życie. Zatem – nie ma od tego ucieczki.
Teraz parę słów o korelacji. W mowie potocznej – korelacja oznacza po prostu współzależność, zbieżność, wzajemne powiązanie. Nie jest to może określenie złe, ale niezbyt precyzyjne. Ściślej rzecz biorąc – korelacja może być dodatnia, ujemna oraz zerowa. Weźmy znów przykład. Jeśli dużej grupie osób zmierzymy, powiedzmy, długość rąk i nóg okaże się, że korelacja między tymi wielkościami jest dodatnia i to bardzo silna (bliska jedności). Proporcja długości rąk i nóg może się u konkretnych osób wahać – jednak przeważnie ludzie wyżsi mają dłuższe zarówno ręce jak i nogi. Jeśli zaś zmierzymy tym ludziom długość włosów i długość rąk – okaże się z kolei, że tu występuje korelacja ujemna. Wyjaśnieniem jest prosty fakt, że kobiety noszą przeważne jednak (nawet i dziś) dłuższe włosy, za to są przeważnie niższe od mężczyzn i tym samym mają krótsze ręce. Może też być tak, że między dwoma zjawiskami nie ma żadnej korelacji, albo precyzyjniej – jest zerowa.
I tu właśnie potrzebna jest duża ostrożność i to z dwu naraz powodów. Po pierwsze ludzie mają instynktowną skłonność do dostrzegania korelacji nawet tam, gdzie ona wcale nie występuje. Tak działa magia, zabobon, placebo etc. Trudno powiedzieć, dlaczego tak jest, ale jakoś łatwiej nam uwierzyć w bzdurne powiązanie faktów, niż w jego brak. Drugi powód jest nieco bardziej subtelny. Otóż, matematycznie rzecz biorąc, korelacja może przyjmować wartości od –1 do 1. Wartości zbliżone do jedynki oznaczają najmocniejsze powiązanie przyczynowo–skutkowe dwu zmiennych, bliskie minus jedności – najmocniejsze powiązanie à rebours, zaś bliskie zera – praktyczny brak powiązania. Występuje tu pewna zaskakująca asymetria, bowiem w przypadku zera możemy mieć pewność, że dane wielkości się ze sobą nie wiążą; gdyby się wiązały obliczenia musiałyby ten fakt wykryć. Natomiast wykryta silna korelacja wcale niekoniecznie jeszcze musi takie powiązanie oznaczać.
Spróbuję wyjaśnić to na przykładzie. Wyobraźmy sobie, że w ciągu kilku lat zwierzęta domowe (powiedzmy – koty) zaczęły zapadać coraz silniej na pewną chorobę. Ktoś może się teraz zainteresować korelacją pomiędzy występowaniem tej choroby i wprowadzaniem na rynek nowej karmy dla kotów „Filemon”. Po zbadaniu sprawy oznajmia, że korelacja jest bliska zeru. Wynika z tego, że nowa karma nie jest przyczyną choroby. Gdyby nią była – obliczenia musiałyby taką zależność wykazać. Jeśli jednak okaże się przeciwnie, że korelacja pomiędzy spożywaniem karmy„Filemon”, a zachorowaniami jest bardzo silna – to wcale jeszcze z tego nie wynika, że karma ta jest przyczyną choroby! Owszem – może nią i być, ale może się też na przykład okazać, że równocześnie wprowadzono nowy płyn do mycia naczyń „Ludwik–turbo” i resztki tego płynu pozostające na kociej misce po jej umyciu powodują zatrucia. Może się, oczywiście, także okazać, że istnieje jakaś zupełnie inna przyczyna. Dla porządku dodam, że założyłem tu, rzecz jasna, iż same pomiary i obliczenia zostały wykonane bezbłędnie.
Mamy już teraz potrzebne narzędzia, aby przejść do rzeczy najważniejszej. Otóż badanie tych „konstruktów osobistych” przez psychologów ujawniło pewien fakt (którego zresztą można się było spodziewać) polegający na tym, że ludzie „wiążą ze sobą” te osie, a precyzyjniej mówiąc – przypisują im pewne korelacje. Bywa z tym różnie – jedne rzeczy wiążą ludzie ze sobą silniej – inne słabiej. Pewne powiązania są powszechnie przyjmowane – inne zaś indywidualne, niepowtarzalne. Pewne występują rzeczywiście, a inne są całkiem nieuzasadnione.
Znów dla przykładu – zdaniem psychologów – ludziom o miłym sposobie bycia jesteśmy skłonni przypisywać wyższą inteligencję (niezależnie od tego, co to słowo znaczy). Wyższe walory intelektualne przypisujemy także ludziom powściągliwie chłodnym, choć psycholodzy skłonni są raczej kojarzyć wydolność umysłową z intensywnym życiem emocjonalnym. Znany jest także fakt wyższego oceniania przez nauczycieli dzieci bardziej urodziwych. Ludzi korpulentnych przeważnie uważamy za bardziej przyjaznych niż chudzielców i wcale nam nie przychodzi do głowy, że ktoś mógł wskutek choroby nagle przytyć lub schudnąć. I tak dalej…
Jak z tego widać, tworząc sobie jakiś obraz życia wewnętrznego innych ludzi, tworzymy sobie obraz bardzo niedoskonały. Pełen luk, nacechowany naszymi subiektywnymi uprzedzeniami, pełen domysłów, niejasności, fałszywych korelacji – taki, na jaki nas stać.
I niech myśl ta będzie ostrzeżeniem i nauką pokory
[mc]
MYŚLI.
Życie wewnętrzne to w końcu nic innego, jak myśli. Swoje możemy znać – cudzych możemy się jedynie domyślać – jakoś je sobie modelować. Bez względu na to, jak udatnie to czynimy – w efekcie wytwarzamy sobie jakiś obraz człowieka, o którym myślimy i przeważnie też podejmujemy (niekoniecznie świadomie) decyzję o naszym stosunku do niego.
Stąd też jedne osoby lubimy bardziej – inne mniej. To truizm. Ale kiedy próbujemy pomyśleć, dlaczego tak jest – rzecz przestaje już być taka banalna. Co do osób płci odmiennej – sama natura wszczepiła nam z góry pewną porcję sympatii, więc sprawa jest raczej jasna (podobnie zresztą z dziećmi). Jednak znany jest także fakt, że kobiety miewają tak zwane „serdeczne przyjaciółki”, zaś mężczyźni „równych kolegów” i jakoś przecież dokonują tych wyborów wśród innych ludzi. Nie mówię tu, oczywiście, o żadnych dewiacjach, lecz po prostu o tym, że z jednymi osobami lubimy spędzać czas – z innymi nie, obecność jednych nas cieszy – innych drażni. Jest też przeważnie jakoś tak, że nawet, jeśli kogoś nie darzymy sympatią, to istnieje inna osoba, która właśnie tę osobę lubi. Tego rodzaju sympatie (i antypatie), co charakterystyczne wcale niekoniecznie zależne są od podobieństwa charakterów, czy zainteresowań (choć oczywiście i tak bywa) i zdarzają się między ludźmi bardzo różnego wieku, wykształcenia etc. Jaki więc czynnik jest tu decydujący?
Można się domyślać, że główną przyczyną jest tu właśnie życie wewnętrzne tych ludzi, które jakoś harmonizuje z tym, co sami nosimy w sobie.
Ale co właściwie z czym, skoro tak trudno określić to wewnętrzne życie. Nawet swoje własne – a co dopiero mówić o cudzym?
Weźmy prosty przykład. Idziemy na wycieczkę w góry. Widzimy jakiś krajobraz, który bardzo nam się podoba i zapada głęboko w pamięć. Od tego momentu staje się on elementem naszego życia wewnętrznego. Możemy zamknąć oczy i przypomnieć go sobie. Ale co widzimy? Przecież nie ten krajobraz. Czy w ogole cokolwiek widzimy? Nic, tylko jakieś niekonkretne widmowe zjawy wewnątrz naszej głowy.
I to jedno widmo ma „harmonizować” z innym…
Właściwie to jest zdumiewające, że w ogóle potrafimy się jakoś porozumieć…
[mc]
PORÓWNYWANIE ŁĄK.
Myśląc o życiu wewnętrznym, zarówno swoim, jak i innych ludzi, warto uświadomić sobie pewien istotny kłopot. Myślę tu o porównywaniu.
Matematycy (w końcu zawodowcy precyzyjnego myślenia) postawili sprawę jasno i kategorycznie. Porównywać wolno wyłącznie obiekty tego samego rodzaju. Kropka. Wolno więc nam w matematyce porównać dwie liczby naturalne, czy rzeczywiste, ale porównywanie zespolonych – już nie ma sensu. Wolno nam porównać pola, bądź obwody dwu wielokątów (bo one dają się sprowadzić do liczb), ale wielokątów jako takich – porównywać nie ma sensu (jako obiektów złożonych). Co ciekawe – możemy jednak w pewnych wypadkach stwierdzić ich równość.
Podobno liczbą – da się wyrazić wszystko. Może to i prawda, ale jeśli nawet tak jest, to wcale nie znaczy, że każdy i zawsze potrafi to zrobić. Ja na przykład nie potrafię określić czyjego życia wewnętrznego żadną sensowną liczbą, ani nawet zbiorem liczb. Nie dziwota – są to obiekty złożone, i to czasem nawet – bardzo. Toteż unikam, jak mogę ich porównywania.
Ale jednak jakaś (i to wcale silna) potrzeba tego rodzaju istnieje. Powiadamy przecież, że ten ma życie wewnętrzne bogate – ów ubogie. Przeważnie też to bogate uważamy z założenia za jakoś tam lepsze, z reguły bezwiednie używając skali: lepszy – gorszy. Ale co właściwie ta „lepszość”, czy to bogactwo miałyby oznaczać? No, bo wyobraźmy sobie człowieka opanowanego jakąś obsesją. Jego myśli gorączkowo krążą wokół jednego tematu. Bez wątpienia w jego głowie odbywają się jakieś bardzo intensywne procesy psychiczne – niemniej wszystkie one są (by tak rzec) podobnej barwy. Czy to jest bogactwo życia wewnętrznego? Jak porównać życie umysłowe pragmatyka i marzyciela? Kto ma bogatsze życie umysłowe – matematyk, czy poeta (Hilbert, w znanej anegdotce, twierdził, że matematyk, ale będąc nim sam – nie był chyba całkiem bezstronny). Czy życie umysłowe jest tym bogatsze, im jest intensywniejsze, czy im bardziej różnorodne? A może decydujący jest dobór tematów do myślenia? A może wnioski, do jakich się dochodzi? A może umiejętność modyfikacji (elastyczność umysłowa)?
Różni ludzie „obstawiają” tu rozmaicie. Co do mnie – po prostu – nie wiem.
Karol Estreicher w jednej ze swoich książek napisał, że sztuki nie należy traktować, jako ciągu rozwojowego (a przynajmniej nie wyłącznie tak), lecz raczej postrzegać ją jako łąkę, na której wyrastają obok siebie różne rośliny. Pozwolę sobie tę równie piękną, co trafną metaforę zapożyczyć i zastosować także życia wewnętrznego. Byłoby ono właśnie taką łąką, na którą padają nasiona różnych wrażeń ze świata zewnętrznego. Analogie tę można pociągnąć nawet i dalej. Z nasion tych wyrastają rośliny, które jakoś tam ze sobą współżyją, wzajemnie się wspierając, bądź wypierając. Resztki jednych użyźniają glebę dla innych. Są tam także i obszary pustynne, strefy obumierania, gnicia. I tak, jak praktycznie nie może być dwu takich samych łąk, tak i nie zdarzają się dwa identyczne światy wewnętrzne, choć podobieństw zarówno wyglądu, jak i mechanizmów wegetacji dopatrzeć się można z pewnością. Można też powiedzieć, że jakaś łąka szczególnie nam się spodobała, a innej nie lubimy. Ale jak je porównywać (poza zupełnym subiektywizmem)? Można zmierzyć powierzchnię, wysokość trawy policzyć kwiaty, owady nazwać ich gatunki, ale mimo całej tej wiedzy na łące „tej pod lasem” lubimy sobie posiedzieć, a na „tej nad rzeką” – nie. I co z tym począć?
No, dobrze – zapyta ktoś, ale po co w ogóle robić takie porównania? Czy nie można po prostu wziąć tego tak, jak jest?
Niestety – nie. Jak napisałem powyżej – jeśli chcemy się w czymś orientować musimy sobie tworzyć jakieś skale. Jeśli ich nie utworzymy – wszystko będzie równie dobre, równie ważne, równie piękne, równie konieczne etc. Taki świat (gdyby nawet był możliwy) byłby czymś strasznym, jakimś przerażającym szarym pustkowiem. Nie tylko zresztą byłby straszny, ale wręcz śmiertelnie groźny; wiedzą o tym na przykład nieszczęśliwcy, których choroba pozbawiła jakiegoś zmysłu. Aby więc normalnie funkcjonować – musimy naszą rzeczywistość różnicować i wartościować. Dotyczy to także życia wewnętrznego i sprawia wcale poważny kłopot. Zadanie jest bowiem zarazem nieuniknione (o czym poucza psychologia) i praktycznie niewykonalne (o czym mówi przykład łąki).
Jest jeszcze inny kłopot, kto wie, czy nie poważniejszy. Innymi ludźmi, przynajmniej w większości, nie musimy się koniecznie interesować, ale nasze życie wewnętrzne to w końcu „motorek” naszego „życia w ogóle”. Jeśli więc nie jesteśmy zupełnymi desperatami – nie mamy innego wyjścia, jak dbać o to, co się w naszych głowach dzieje.
Jeśli więc chcemy, aby nasze życie wewnętrzne jakoś się z czasem doskonaliło (zakładam, że tak jest, choć wiem, że nie wszystkim na tym jednako zależy) – mamy wcale poważny kłopot. Musimy bowiem porównać to – co przedtem, z tym – co potem. Tylko tak możemy ocenić, czy poruszamy się w dobrym kierunku.
Sytuacja człowieka współczesnego nie jest, niestety, zbyt komfortowa pod tym względem. Ten dyskomfort wyraził kiedyś bardzo trafnie jeden z moich znajomych – pan Stanisław Michoński. Powiedział wówczas (jako nestor wśród młodych rozmówców) coś mniej więcej takiego: „Wiecie, że ja to wam wcale nie zazdroszczę. Wychowywałem się wprawdzie w znacznie trudniejszych od was warunkach; znam biedę, nawet wojnę. Ale zawsze wiedziałem, co mam robić i dlaczego postępować tak, a nie inaczej. A teraz… Młodemu człowiekowi rodzice mówią coś w domu, potem – coś innego koledzy, jeszcze coś innego szkoła, a jeszcze coś innego prasa, telewizja. I staje się on duchowo wiotki, jak trzcina. Łatwo go złamać, łatwo ogłupić. Naprawdę – nie zamieniłbym się z wami”. Z perspektywy lat widzę, ile miał racji. Podobne niepokoje i kłopoty płynące z zapaści systemów religijnych i ideologicznych są zresztą także tłem wypowiedzi w dziale „Dyskusja”. Nie jestem wprawdzie rzecznikiem jakichkolwiek systemów dogmatycznych, ale łatwo – to nam bez nich też nie będzie.
Co więc robić?
No, cóż – rozsądek i umiar nigdy jeszcze nikomu nie zaszkodziły. Zacznijmy może od tego…
[mc]
ŻYWICA.
Zostańmy jeszcze chwilę przy tej przyrodniczej metaforze, aby pomyśleć nad zależnością życia wewnętrznego i sztuki. Spotkałem się z takim porównaniem, że sztuka jest czymś takim, co „sączy się” z twórcy tak jak żywica ze zranionego drzewa. A więc, że jakiś rodzaj „skaleczenia” jest koniecznym warunkiem, aby dany człowiek zaczął „wytwarzać” sztukę (nawiasem mówiąc spotkałem się także z analogicznym rozumowaniem uogólnionym na wszelką twórczość, w tym działalność naukową). Myśl ta zawarta jest również w francuskim porzekadełku, że „geniusz – to cierpienie”. Zdaję sobie, rzecz jasna, sprawę, że jest to nieco ryzykowne stwierdzenie. Niemniej jednak stoi za nim wystarczająco dużo mocnych argumentów (z życiorysami twórców na czele), aby zasługiwało ono na uważniejszą analizę. Ciągnąc dalej te analogię – żywica jest (jak każdy objaw chorobowy!) jakąś próbą samoleczenia organizmu. Takimi metodami ustroje próbują się pozbywać zakażeń, oczyszczać, dezynfekować i zabezpieczać na przyszłość. Wiadomo skądinąd, że wiele naturalnych wydzielin organizmu ma własności lecznicze (zawiera na przykład antybiotyki, lub substancje gojące). Można więc przypuszczać, że ta żywica sącząca się ze zranionych dusz twórców jest, w jakimś sensie lecznicza i dla odbiorców. Nie przypadkiem chyba zarówno jedni i drudzy wypowiadali się na temat terapeutycznej mocy sztuki. Bardzo ładnie rzecz ujął na przykład Stanisław Lem pisząc, że „Nauka pomaga nam zrozumieć świat, ale pogodzić się z nim można tylko przez sztukę”.
Rzecz jest zresztą w ogóle bardzo ciekawa, jako temat do przemyśleń w rodzaju „Czy cierpienie jest koniecznym warunkiem twórczości?”. Nie znam odpowiedzi na to pytanie. Jakakolwiek by jednak nie była – sztuka, bez wątpienia, jest manifestacją życia wewnętrznego autora. Dzieła sztuki z założenia mają być oryginalne, niepowtarzalne, tak jak niepowtarzalne są ludzkie osobowości.
Przeważnie jednak bywa jakoś tak, że ludzie lubią pewnych twórców, a innych nie. Rzadko się zdarza, by ktoś bardzo lubił jedne dzieła jakiegoś twórcy, a innych tego samego autora – nie znosił. Przeważnie jest też tak, że lubi się jakąś epokę, czy grupę bardziej – zaś inną – mniej. Można więc przypuszczać, że istnieje tu jakiś rodzaj symbiozy pomiędzy dającymi, a biorącymi.
Pisałem już o tym w artykule „Niewykonabuł”, więc zainteresowanych odsyłam tam, aby się tutaj nie powtarzać. Ciekawa wydaje mi się tu natomiast inna rzecz, a mianowicie przypadek twórców, którzy zdobywają sobie największą światową popularność i (co może nawet ważniejsze!) jednogłośnie uważani są geniuszy. Mam tu na myśli takie, dla przykładu, postaci, jak Mozart, Shakespeare, czy Rembrandt. Jeżeli założyć, że za tym powszechnym zachwytem dla ich dzieł stoi harmonia wewnętrznych światów twórcy i odbiorcy, to widziałbym tu następujące możliwości:
Jakby dla kontrastu istnieją też twórcy mało popularni, za to otaczani estymą w pewnych konkretnych (często elitarnych) grupach. Tu można pewnie prędzej mówić o podobieństwie doświadczeń, upodobań i w ogólności – „wnętrz”.
Istnieje też inny wypadek (ostatnio jakby coraz częstszy), a mianowicie dzieł produkowanych z myślą o mechanizmach odbioru – całkiem zimno i cynicznie, według znanych i racjonalnie (wręcz naukowo!) sporządzanych recept. A więc na słodko, straszno, łzawo, sensacyjnie, filozoficznie, banalnie i jak tam jeszcze zajdzie potrzeba. Co zastanawiające – mechanizm ten dość skutecznie działa.
Czyżby żywice syntetyczne?
P.S. Być może ktoś z Czytelników zechce zajrzeć do artykułu „Chemia” (AdRem! N°III) – traktuje on o pokrewnych zagadnieniach.
[mc]
PSUJ.
Nasze życie wewnętrzne jest takim „intymnym, małym światem”, który budujemy, urządzamy i doskonalimy sobie wewnątrz głowy w ciągu całego naszego życia. Jednak każdy, kto usiłował cokolwiek zbudować, czy to dom, czy jakąś nową maszynę, nową teorię, lub jakiś funkcjonujący organizm społeczny – wie przeważnie ze smutnego doświadczenia, że zawsze (nie wiadomo skąd!) znajdą się gorliwcy gotowi poświęcić czas i energię, aby przynajmniej choć trochę naszą budowlę uszkodzić. Nie inaczej jest, niestety, z naszym życiem wewnętrznym. Tyle, że samo to nasze wnętrze – przeważnie rzadko kogo interesuje. Za to określony behawior – już tak. Zmieniając zaś życie wewnętrzne możemy zmienić i behawior człowieka. Mogą to być zmiany na lepsze, lub na gorsze. I co gorsza – zepsuć czyjeś życie wewnętrzne – przeważnie bardzo się opłaca.
I tu właśnie wkracza „psuj”. Tak dzieci nazywają tego, który zepsuje wszystko, czego się dotknie. Uszkodzi każdą zabawkę, popsuje każdą zabawę, złamie konwencję, naskarży, głupio się zaśmieje – słowem, zrobi wszystko to, czego właśnie nie należałoby robić
Oczywiście psuja wygania się z własnego podwórka, izoluje towarzysko. Z psujem nikt nie chce się bawić, nikt mu niczego nie pożyczy, a nawet nie lubi, żeby sobie coś pooglądał (bo pewnie w przyszłości zrobi z tego właściwy sobie użytek). Krótko mówiąc psujów – nie lubimy. Ale psuj jest przeważnie nachalny i trudno się go pozbyć, a bywa także (i to już chyba najgorsze) dość silny, aby wymuszać.
Są właściwie dwa rodzaje psujów. Pierwszy – mniej groźny – to taki, który psuje raczej z bezmyślności niż złej woli. Jemu się po prostu nie chce pomyśleć dalej niż na następne kilka sekund naprzód. Z tępym uporem podąża po linii najmniejszego oporu; wybiera zawsze najłatwiejsze rozwiązanie. Swoją bezmyślnością narobi nam kłopotów, które nas zirytują i zmuszą do takich, czy innych działań lub zachowań. To właśnie taki psuj uszkadza nasze charaktery wbijając nam do głów, że „ludzie są” głupi, bezmyślni, tępi, nieobowiązkowi, prymitywni. To on sączy w nas niewiarę, nieufność, zniechęcenie, które to uczucia powyżej pewnego natężenia mogą przybierać groźne naprawdę formy. Ale z takim psujem, to jeszcze względnie łatwo. Wystarczy się od niego dobrze odizolować i przeważnie ma się spokój. On nie zada sobie trudu, aby się przez te nasze fortyfikacje przedzierać; przeważnie poszuka sobie innego, łatwiejszego łupu.
Drugi rodzaj – groźniejszy – to psuj aktywny. Z nim już nie ma żartów – ten wie, czego chce i nie popuści. Dzieli się on na dwa podtypy: komercyjny i ideologiczny.
Komercyjny psuje dla pieniędzy, a szerzej – dla zysku. A ponieważ chęć zysku jest równie powszechna, co silna – armia komercyjnych psujów jest liczna, silna i dobrze wyposażona w przeróżne sposoby działania. Wymienię niektóre, arbitralnie wybrane:
Na tym poprzestanę – następne punkty P.T. Czytelnicy dopiszą sobie, jeśli zechcą, z łatwością.
Teraz – psuj ideologiczny. Nie działa z chęci zysku (a przynajmniej nie jest to jego główny motyw). On ma jakąś swoją „herostratesową” ideologię niszczenia wszystkiego dla samego niszczenia. Kiedy wyczyścisz – on zabrudzi, poustawiasz równo – przestawi krzywo, zbierzesz dobre towarzystwo – błyśnie chamstwem, odezwiesz się do niego kulturalnie – odpowie tak, że ci się odechce dalszej rozmowy. Właściwie, to nie rozumiem takich typów. Czasem pewnie to po prostu zwykła zazdrość – i to jeszcze da się pojąć. Ale czasem to jakaś zupełnie niepojęta, bezinteresowna chęć ściągania wszystkiego do parteru.
Komleksy? Głupota? Pewnie tak – no, bo co jeszcze innego?
Krótko i po wojskowemu: Rozpoznać psuja jak najwcześniej! Bez litości przegonić!
Wykonać!
[mc]
NIEWIEDZA.
Fizyk Richard Feynmann wypowiedział kiedyś taką myśl, że istotą nauki jest stan permanentnej wątpliwości; że polega ona nie tyle na posiadaniu wiedzy, co na uświadamianiu sobie niewiedzy. Nie jest to głupia myśl i teraz chciałbym ja zastosować także do poznania życia wewnętrznego, bo notoryczna, dokuczliwa niewiedza w tym zakresie wydaje się w nim być jedynym możliwym stanem.
Jest w temacie tego miesiąca mnóstwo rzeczy, których nie wiem. Ograniczę się jednak do dwu – dla mnie – najważniejszych. Pierwsza z nich – to tak zwana funkcja celu. Posłużę się tu tym zręcznym pomysłem matematyków i informatyków, wyjaśniając go na przykładzie gry w szachy. Gra ta jest dość złożona i o sukcesie decyduje zarówno ilość dostępnych figur, swoboda ich manewru, oraz wzajemne powiązania. Aby jakoś „wbudować” w komputer dążenie do zwycięstwa – programiści przypisali różnym sytuacjom na szachownicy liczby proporcjonalne do ich wartości bojowej. Sumując więc punkty za określone walory (ilość i siła figur, ich możliwości ruchu, powiązania etc.) można każdej sytuacji przypisać pewną konkretna wartość liczbową. Taki związek sytuacji na szachownicy z liczbą punktów nazywa się właśnie funkcją celu. Komputer ma za zadanie przeszukiwać możliwe rozwiązania, przypisywać im punkty i wybierać te, dla których funkcja celu ma najwyższe wartości. Trafne opisanie tej funkcji jest niełatwe, ale to ona w dużej mierze decyduje o skuteczności programów do gry w szachy.
I właśnie tej „funkcji celu” dla życia wewnętrznego nie potrafię ustalić. Mówiąc po prostu – nie wiem dokąd z moim wewnętrznym życiem podążam.
Nasze życie wewnętrzne możemy kształtować dowolnie tylko do pewnego stopnia. W pewnym zakresie mamy swobodę wyboru znajomych, zawodu, lektur, hobby i paru innych rzeczy. Ale tylko w pewnym zakresie. Rodzimy się w konkretnym kraju, środowisku, określonej rodzinie, epoce, tradycji etc. Dostajemy taki, a nie inny organizm z jego płcią, wyglądem, zdrowiem, umysłową sprawnością. W efekcie nasze życie wewnętrzne jest jakimś zlepkiem przypadku, konieczności i naszego świadomego działania. Ale nawet jednak pominąwszy to wszystko, nawet założywszy, że miałbym nad tym pełną kontrolę (jak Faust, który od diabła kupił możliwość powtórnego życia), nawet gdybym mógł w życie wystartować z doświadczeniem wieku dojrzałego – nawet wtedy nie wiedziałbym, jak powinienem swoje życie wewnętrzne ukształtować.
Można tu sobie przeprowadzać różne ciekawe, a może i pouczające eksperymenty myślowe. Jeden z możliwych przeprowadził S. Lem w swojej książce „GOLEM XIV”. Jest tam przedstawiony komputer jakiejś wysokiej generacji – taka „czysta myśl” (a więc „życie wewnętrzne”) doprowadzona do skrajności. Ponieważ jest on pozbawiony wszelkich ludzkich namiętności staje się (słowami autora) „filozofem w ataku”. A więc jest to jakaś koncepcja poznawcza.
Mogą być pewnie i inne. Którą wybrać? Do czego dążyć, czego unikać? Kogo brać za wzór? Mało tego – powinienem jak najlepiej kształtować to, w co mam niepełny wgląd. Przecież wiem tylko to, co myślę teraz. Nie potrafię „zbiorczo” zobaczyć całego mojego życia wewnętrznego. Nie wiem właściwie, jakie jest – a ma być coraz lepsze. Czy to, aby realistyczne wymaganie?
Druga rzecz – to konfrontacja z otaczającym światem. Nie samym życiem wewnętrznym człowiek żyje i chyba nie ma sposobu, aby tak, czy inaczej nie skonfrontował go z życiem zewnętrznym, czyli – skrzeczącą rzeczywistością. Konfrontacja ta może przebiegać jednak różnie. Możnaby sądzić, że jest to przeważnie „kubeł zimnej wody”, „zejście na ziemię”, „przebudzenie z pięknego snu”, czy jak tam kto jeszcze zechce to nazwać; w każdym razie – jakiś rodzaj przykrego szoku. Owszem, bywa i tak, ale bywa też i odwrotnie – że to właśnie konkretne, aktywne działanie przynosi chwilową (a czasem i trwałą) ulgę od koszmarów wyobraźni, zmór przeszłości i temu podobnych przyjemnostek. Jak już wyżej napisałem, życie wewnętrzne jest „motorkiem” naszego behawioru. A można ten motorek różnie ustawić. Na skrajny egoizm, altruizm, intelektualizm, doznaniowość, transcendencję, doczesność i tak dalej. Kiedy spotkam jakąś wartościową osobę – myślę raczej o altruizmie, intelektualizmie i innych wzniosłych rzeczach. Kiedy zetknę się z chamstwem i głupotą – myślę, że właściwie najlepiej to się opłaca być głupim chamem. Pomiędzy – jestem w miarę normalny. To znaczy – łatanina, bylejakość i przypadek pomieszane z jakimiś tam zasadami wychowania, racjonalnego myślenia, kultury. Ot, tak, jak wyszło.
I tak, mniej więcej, przedstawia się stan mojej aktualnej niewiedzy.
Jeśli ktoś P.T. Czytelników wie, jak żyć – niech zdradzi ten sekret.
Będę mu dozgonnie wdzięczny.
Ludzkość – też.
[mc]