ESEJ - zawiera esej (lub eseje) dotyczące przeważnie tematu miesiąca.




W tym miesiącu proponuję Czytelnikom esej autorstwa Bartosza Jastrzębskiego pod tytułem „Introspekcja”. Są, co najmniej, trzy powody, dla których zdecydowałem się na jego zamieszczenie:

Pierwszy, najprostszy, jest taki, że teksty, które dotychczas wypełniały dział esejów (zarówno innych autorów, jak i moje własne) ciążyły raczej w kierunku wywodu logicznego, „Introspekcja” zaś – jest esejem w całym tego słowa znaczeniu, z jego silnym subiektywizmem i dbałością o piękną formę przekazu. Myślę, że nadeszła w tym dziale pora na taki właśnie „klasyczny” przykład eseistyki, zwłaszcza, że wiąże się on ściśle z tematem miesiąca i daje Czytelnikowi przykład, nieco innego niż moje, spojrzenia na życie wewnętrzne.

Jako drugą przyczynę wymieniłbym pewien optymizm płynący z faktu, że, pośród zalewu komercyjnego śmiecia, powstaje współcześnie, nieomalże na naszych oczach, piękna polska poetycka proza. Proza nad którą warto się pochylić, proza, której nie zapomina się wkrótce po przeczytaniu, proza adresowana do tych, którym nie wystarcza ani banalna fabułka, ani szok – prymitywny substytut refleksji. Mam nadzieję, że ten skromny optymizm udzieli się po lekturze także i Czytelnikom AdRem!.

I wreszcie, last, but not least, moje prywatne upodobanie. Przeczytałem już trzy eseje Bartosza Jastrzębskiego – poza „Intorspekcją” także „Ucieczkę” oraz „Wspomnienie”. Zarówno ich tematyka, sposób ujęcia, styl, jak i ogólny (trudny do nazwania) klimat – są mi bardzo bliskie. Nie kryję, że pozostaję pod wrażeniem tej pięknej literatury i mam nadzieję, że Czytelnicy AdRem! będą zarówno mnie, jak i przede wszystkim Autorowi, za tę lekturę wdzięczni.

[mc]



Bartosz Jastrzębski


INTROSPEKCJA.

Życie to ciężar. Czasem jest to ciężar słodki, częściej gorzki, ale zawsze trzeba go nieść. Pozbawione troski, pozostawione bez pomocy, życie całkiem by się pogruchotało i zapadło w siebie. Niesione jest bowiem w sieci powiązań, powiązań z innymi ludźmi, ideami, instytucjami, miejscami. Jest z nimi powiązane, bo chcę żeby było, bo daje to wzmocnione i utwierdzone poczucie rzeczywistości. Istnieję jako element społeczno–ekonomiczno–towarzysko–rodzinnej struktury i nadaje mi ona obrys i wewnętrzną zwartość. Odbijam się i przeglądam w cudzych oczach, umowach o pracę, polisach ubezpieczeniowych, rachunkach, innymi słowy zbieram siebie ze wszystkich obiektów, na których widnieje moje nazwisko lub odbija się mój obraz. W ten sposób gromadzę i zabezpieczam moją rzadką i chwiejną substancję. Czasem jednak, uciekając od ciężaru powiązań, lubię (muszę) pobyć sam, bez tego zgiełku, jaki w życie wnoszą inni ludzie. Bez krzątaniny i wzywających do czegoś spojrzeń, bez konieczności odpowiadania na pytania, bez wymogu rozumienia i opieki. Całkowity spokój i cisza.


Ale znowu będąc dłuższy czas sam granicę i kontur tracę. Gubię się pośród wielości wewnętrznych narracji, intymnych, autotematycznych opowiadań bez początku i bez końca (choć z interwałami w postaci snu): wesołych i smutnych, nudnych i ciekawych, wymuszonych i dobrowolnych, przeszłościowych i przyszłościowych, imaginacyjnych i realistycznych. A gdzie pośród nich jest nurt główny i ważny, tego dociec nie sposób. Błąkam się więc i nasłuchuję tych kapryśnych i przypadkowych sekwencji myśli i zdziwiony jestem tą niestrudzoną aktywnością umysłu. To słuchanie, wpatrywanie i wyczuwanie zwie się czasem introspekcją. Spróbujmy przyjrzeć się bliżej jej mechanizmom.

Jej celem miałoby być badanie, poznanie samego siebie. Założenie jest tutaj takie: skoro nie można lub nie warto poznawać świata (czyli rzeczywistość żadną miarą nie może być ujęta w jednolitym systemie niesprzecznych twierdzeń, bądź system taki, choć możliwy, nie jest do życia potrzebny), to może można dowiedzieć się chociaż o co we mnie samym chodzi. To by, w gruncie rzeczy, wystarczyło. Znając samego siebie można by uporządkować, usensownić – przynajmniej na własne potrzeby – również rzeczy wokół siebie. Samopoznanie oświetliłoby je, nadając im właściwe miejsce, znaczenie i wartość. To z kolei pozwoliłoby na właściwe działanie, to znaczy autentyczne, wypływające wprost, bez zbędnych zakrętów, z tego, kim jestem. Byłby to błogosławiony i czcigodny moment, w którym urzeczywistniłaby się doskonała zgodność pomiędzy wewnętrznością umysłu, a zewnętrznością działania. Gdyby człowiek znał samego siebie życie układałoby się inaczej, bardziej konsekwentnie, zdecydowanie. Żadnego błądzenia i niepewności, żadnych tysiąckrotnych rozważań tego samego, w zamian zaś prostota i bezpośredniość, a przez to może i jakaś upajająca efektywność bycia. I siła, bo nieznajomość siebie – splątując myśli, splątując działania – siłę bezlitośnie odbiera. Jak w ogóle można funkcjonować bez samowiedzy? Nie mając jasności co do motywów działania, jego celów, ukrytych założeń, pragnień, ograniczających obaw i skrytych w mroku nadziei? Jak można szczerze zaprezentować się drugiemu człowiekowi, kiedy nie wiadomo co we mnie samym jest plewą, a co ziarnem? Jak można zatem prawdziwie komunikować się, czyli nie kłamać, skoro prawda o mnie pozostaje nieznana? Nie można. Dlatego, rozmawiając z innymi ludźmi wciąż mam przykre wrażenie, że (mimo najlepszych intencji) oszukuję, lub, co najmniej, nie mówię wszystkiego, co powinienem powiedzieć, lub że mówię to w niewłaściwy i mylący sposób. I znowuż, jak podejmować życiowe decyzje (podejmowanie życiowych decyzji na ogół jest koszmarem), skoro nie wiadomo, co rzeczywiście jest upragnione i – by tak rzec – sensotwórcze, a co jest jedynie przelotną wizją, umysłowym mirażem? A przecież nasze życiowe decyzje wpływają na życie innych ludzi – co dodaje im powagi i obciąża bezmierną odpowiedzialnością. Można oczywiście założyć, że wszystko, co pojawia się w umyśle jest prawdą i należy się temu bezwzględny posłuch i uwaga: jestem tym, o czym i jak aktualnie myślę, tym, co i jak aktualnie czuję. Bardzo często jednak już następny dzień pokazuje względność, a nawet iluzoryczność rzekomo tak ważnych mentalnych stanów. Miniony nastrój staje się wyłącznie osobliwym wspomnieniem, nieobecnym i nieznaczącym, chimerą i ślepym torem życia umysłu – słusznie minionym i porzuconym.

Można też misternie i skrupulatnie – niczym rzeźbiarz – zbudować konsekwentny i spójny obraz samego siebie i uwierzyć w jego realność. Ta procedura jest nawet skuteczna, chyba też, do pewnego stopnia, konieczna. Jestem taki oto: reaguje tak, lubię to, myślę o tym, tego chcę, takie rzeczy są dla mnie ważne, a tego na pewno nie zrobię. Ale przecież, jeśli obraz nie był oparty na pełnej samowiedzy, srogi ojciec Los wcześniej czy później – na ogół brutalnie – go porozbija. Zanim się to stanie trzeba także sporo wypierać, racjonalizować i przeinaczać, by zintegrować wszystko, co się w umyśle pojawia z tym z góry założonym obrazem. Obraz bowiem ma być konsekwentny, a życie świadomości takie nie jest. Ikony pobożnych życzeń nie mają przeto długiego żywota. Pozostaje więc budowanie sytuacyjnych obrazów samego siebie, z istoty nietrwałych i zmiennych.

A zatem, starać się należy o samopoznanie, a wszystko inne będzie nam dodane. Starajmy się o to, mimo, że – jak powiadali dawni mistrzowie – poznanie duszy jest niemal tak trudne jak poznanie Boga. Trzeba zstąpić w siebie, dokonać introspekcji.

Polega ona na tym, by bacznie nasłuchiwać, łowić każdy dźwięk, chwytać i rejestrować każdy obraz, który się we mnie pojawia, a i nie mniejszą uwagę poświęcać temu, co się właśnie pojawiać nie chce – bo może to być równie istotne. Istnieje bowiem z dawna zakorzenione przekonanie, że wszystko ma swą przyczynę i więcej nawet, rację dostateczną swojego pojawienia się (lub nie), że przeto każda myśl, obraz i uczucie (tudzież ich nieobecność) odsyłają do głębszych, czasem niejawnych sfer, do całości życia umysłu. I choć może jest to nieprawda (bo istnieją także bezwartościowe odpady przetwórstwa danych), to orzec to będzie można dopiero po dokładnym oglądzie i zestawieniu z pozostałymi treściami mentalnego organizmu. Wpatrując się bowiem w siebie dostrzegamy, że oprócz takich sporadycznych, pozakontekstowych i trudnych do zakwalifikowania treści, znajdują się w umyśle swego rodzaju nitki tematyczne, wątki narracyjne, swoiste refreny życia wewnętrznego. Tu już należy – jak sądzimy – upatrywać istotnych cech samego siebie, bowiem ta powtarzalność daje do myślenia. Tak jak nauka zajmuje się powtarzalnymi zjawiskami, tak i my w naszej poważnej poznawczej pracy, wzmagamy czujność i wytężamy spojrzenie. Jeśli wątek powraca coś w nim musi być. Dlatego trzeba tu zastosować techniki interpretacyjne. Najpierw „wczuć się” i odnieść wątek do przeszłości (tam tkwią wszak przyczyny, a poznać jakąś rzecz, to poznać ją w jej przyczynie), do ważnych wydarzeń, które miały miejsce, a następnie do aktualnej sytuacji w świecie zewnętrznym. Ale odnieść nie wystarczy, trzeba zastosować jakiś klucz, czyli mniej lub bardziej rozbudowaną teorię lub przynajmniej prawdopodobną hipotezę. Teorii i hipotez jest jednak wiele. W tym także tych elegancko sformułowanych i sugestywnych. Problem tego wyboru jest teoretycznie nierozwiązywalny, ale z pomocą przychodzą tutaj irracjonalne emocje i wola. Któryś klucz interpretacyjny podoba nam się bardziej, lepiej współbrzmi ze zwyczajowymi strategiami naszego myślenia lub po prostu aktualnym stanem. I niektórzy, obrawszy w ten sposób metodę interpretacji, sądzą, że wątek wyjaśnili – pokazując jego związek i znaczenie w ramach całości życia duchowego. Inni jednak, ostrożniejsi i podejrzliwi, pojmują, że sposób wykładni także został obrany podług jakiegoś klucza. I pojmują też, że ten klucz do wyboru interpretacji jest może istotniejszy niż sama interpretacja i wykładnia wątku. Kryteria tego wyboru pozostają jednak w mroku (lub poszukując ich popadamy w regressus ad infinitum) i dlatego interpretacja wewnętrznych przeżyć pozostaje tym, czym była na początku: niepewną roboczą hipotezą. A na takich hipotezach samopoznania zbudować się nie da. Jakby tego było mało, nieraz okazuje się, że obserwowany i badany przez dni, tygodnie, a nawet miesiące wątek nagle znika po prostu, nie wiadomo dlaczego, tak jak i ostatecznie niewiadomo dlaczego się w ogóle pojawił. Raz zniknąwszy może nie powrócić już nigdy lub zjawić się znów nieoczekiwanie. Jeśli tak się stanie będziemy wobec niego bardziej nieufni, zrażeni jego efemerycznym zjawianiem się, a przeto mniej skłonni do jego analizy.

Jednak, obserwując siebie, widzimy przede wszystkim wielkie tematy, narracyjne baobaby – rozrośnięte tak, że przesłaniają krajobraz, trwające latami, wrośnięte głęboko w umysł, nieusuwalne. Przyglądając się im można zobaczyć – niczym po słojach – jak wzrastały z roku na rok i zmieniały się pod wpływem wydarzeń. Z biegiem czasu pojawiają się przecież nowe odnogi i gałęzie, ale wszystkie one wyrastają z jednego pnia i z niego czerpią soki. Są to potężnie rozbudowane kompleksy myśli, wspomnień i uporczywych pytań zanurzone w gęstej otulinie emocji i wyobrażeń. Są to tematy przewodnie, związane z przyjętymi, świadomie lub nie, życiowymi celami, podstawowymi wartościami i fundamentalnymi problemami, z jakimi przychodzi się nam borykać. To sam rdzeń kręgowy duchowego życia, po części samodzielnie skonstruowany, po części jakby odziedziczony lub narzucony – przez Boga lub nieskończony ciąg przyczyn, które doprowadziły do naszego pojawienia się akurat w takim czasie i miejscu. Tu już teorie są mniej przydatne, nie uchwytują tej przestrzeni, tych meandrów tożsamości, konkretnego, jednostkowego wrzucenia w świat. Nie odpowiadają na, fundamentalnie rozumiane, skąd? i ku czemu? To znaczy, starają się odpowiedzieć, ale udzielane przez nie wyjaśnienia, pozostają zewnętrzne, dalekie od bezpośredniości poczucia siebie, są zbyt sztuczne, zbyt proste, lub – właśnie przeciwnie – zbyt trudne i niejasne. Badając zatem te stanowiące o fundamentach naszego wewnętrznego życia emocjonalno–intelektualno–wyobraźniowe struktury posługiwać się musimy intuicją i czuciem. Władze te, jako bardziej niż intelekt pierwotne, są jakby bliżej sedna – nie zapośredniczone wyuczonymi sposobami myślenia i ogólną, ponadjednostkową strukturą języka. Dlatego zresztą, w codziennym życiu, przyznaje się prymat uczuciu nad intelektem. Łatwiej bowiem zdystansować się, lub nawet rozstać, ze swymi koncepcjami niż z uczuciami. Utrata tych drugich to zawsze utrata pierwotnej witalnej energii, uszczuplenie, amputacja wręcz, części duszy, która odczuwa jeszcze długo potem fantomowy ból.

Nie tylko zatem – jak nauczał Kartezjusz – w bezpośrednim akcie intuicji wiem, że jestem, ale także posiadam, jak mi się wydaje, swoistą przed–wiedzę kim jestem. Przejawia się ona w aktach preferencji i odrzucania, w prostych: „ja tego nie zrobię”, „ja tego chcę”, „to jest mi obce”. Ale nie wtedy, gdy zdania te rzucamy kokieteryjnie i lekko, lub czysto potencjalnie, lecz wtedy, gdy wypowiadamy je z pełną powagą, desperacją kogoś stojącego na krawędzi przepaści, a więc w sytuacji kiedy żadna gra nie ma już sensu, a wybór jest koniecznością. W tych czynach, w tych słowach przejawia się moja prawdziwa natura, a przynajmniej najgłębszy – z możliwych do uchwycenia – jej poziom.

Jednakże codzienność takich głębokich ekspresji na ogół nie wymaga i do nich nie zmusza (i w pewnym sensie to dobrze). To poczucie siebie i duchowa przed–wiedza pozostają tedy nieaktywne. Sączą się u podstaw życia umysłu, dając mu tożsamość i ciągłość, ale nie uczestniczą w podejmowaniu codziennych decyzji – jakby te były zbyt błahe.

Ponadto codzienność szczelnie otulona jest zasłoną przelotnych nastrojów, które często chcą uchodzić za coś więcej – właśnie za ten głos pierwotnej natury – i roszczą sobie z tego tytułu praw do posłuchu. U bardziej emocjonalnych jednostek ów posłuch otrzymują, u bardziej refleksyjnych rzadziej i w mniejszym stopniu. Nikt jednak nie jest w stanie zignorować ich całkowicie (swoją bowiem siłę perswazji mają), można jedynie nad nimi do pewnego stopnia zapanować. A to jest wartością, bo nastroje bywają paskudne, zaraźliwe i toksyczne. Ich genezy upatruje się zazwyczaj w sytuacji zewnętrznej, wskazując jakoby były reakcją umysłu na okoliczności. W istocie jednak pozostają one w jakimś związku z rdzeniem tożsamości: ich jakość, moc, częstotliwość występowania i, by tak rzec, objawy muszą wynikać z bardziej podstawowych sfer umysłu. Mechanizm tego wynikania jest jednak ukryty. Wstaję dziś – akurat dziś – gniewny i zaczepny, choć powodów ku temu brak (te przychodzą dopiero później, jako dość mizernej jakości racjonalizacja) i dlaczego tak jest po prostu nie wiem.

I tak to jest z poznawaniem przez duszę siebie samej. Niby coś tam się poznaje, uchwytuje jakieś generalne tendencje, nastawienia, determinujące wstępnie przyczyny, najogólniejsze predyspozycje, istotowe ograniczenia. Taka wiedza jednak, jako ogólna, nadto nie całkiem pewna, nie na wiele przydaje się w codziennym życiu, nie chce być matrycą właściwych decyzji. Stąd błędy, kłamstwa, fiksacje, dezorientacja, niepewność, gra pozorów, teatralność bycia. Zagubienie jest chyba ludzkim losem.

I zagubienie takie zrazu może być nawet przyjemne, tak jak przyjemnie jest zagubić się w parku, odczuwając dreszcz ekscytacji na myśl o tym, że park jest wielki, a droga wyjścia nieznana. Lecz gdy dłużej w nim jesteśmy uświadamiamy sobie, iż park nigdzie się nie zaczyna i nigdzie nie kończy, a dróżki kłamią, że gdzieś prowadzą – z parku nie da się wyjść. Nie da się też sporządzić jego planu, bo drzewa po cichu przemieszczają się, a ścieżyny zmieniają swój bieg. Park bywa też ciemny, są w nim bardzo nieprzyjemne miejsca, miejsca, które budzą lęk, przypominają złe rzeczy. W parku znajdziemy wprawdzie miejsca chwilowego spoczynku, ale brak w nim latarni i punktów orientacyjnych. Można więc kluczyć, cofać się i skręcać do woli, lecz jedno jest nieubłagane prawo parku: na dłużej zatrzymać się nie można. Choć bolą nogi, choć wędrówka nie trafia swego celu, a przez to nie urzeczywistnia sensu i sukcesem skończyć się nie może – trzeba iść wciąż nowe, nie–nowe widoki oglądając. Taka jest introspekcja, tak ją widzę.


Dlatego lubię siedzieć cicho, w samotności i po prostu słuchać przypadkowych dźwięków płynących zza okna. Opowiadają one jakby jakąś historię, której sensu nie znam i nie chcę znać (albo która nie ma sensu) i są prostym świadectwem życia – innego niż moje własne – które gdzieś się toczy. Ten pomruk zewnętrzności, dyskretny aromat inności uwalnia od przylgnięcia do siebie, odpręża. Jest jak wietrzenie pokoju, który – zbyt długo zamknięty – stał się duszny, pełen ciężkiej atmosfery, będącej śladem wysiłku jego mieszkańców. A kiedy powiew unosi zasłonę, wtedy znów mogę lekko oddychać.

* * * * *

Bartosz Jastrzębski – ur. 1976. Wykłada filozofię i etykę w Dolnośląskiej Szkole Wyższej Edukacji i na Uniwersytecie Wrocławskim. Doktorat poświęcił filozoficznym aspektom poezji Blake'a (wyd. Wydawnictwo Naukowe DSWE 2006). Obecnie mieszka we wsi Chwalisław w Sudetach, co, jak sam uważa, pozwala mu odsunąć się od zgiełku współczesności i nabrać właściwego dystansu do interesujących go spraw.


Zarówno „Introspekcja”, jak i inne eseje ukazały się też w wydaniu książkowym (szczegóły w dziale: „Redakcja poleca”). Choć znam na razie tylko trzy z nich – myślę, że na ich podstawie ze spokojnym sumieniem i bez ryzyka mogę Państwu lekturę całej książki polecić.

[mc]