Psychologia wyjaśnia ten fakt istnieniem tak zwanej „przestrzeni osobistej”. Otóż każdy człowiek wyznacza sobie podobno pewien fragment przestrzeni dookoła siebie (mniej więcej na odległość wyciągniętych rąk), który traktuje jako swój własny – „osobisty”. Naruszenie tego obszaru jest dla człowieka przykre, stąd też – jeśli nastąpi – próbujemy mu przeciwdziałać. Potrzeba tutaj kilku dodatkowych wyjaśnień. Zjawisko to jest raczej delikatne, dlatego też zaobserwować daje się głównie na przypadkach „inwazji” w tę przestrzeń; w normalnych warunkach ludzie automatycznie utrzymują właściwy dystans. Właściwy – to znaczy zależny od stopnia zażyłości, kultury, wychowania, tradycji danego regionu, cech osobniczych i aktualnej sytuacji. Wiadomo na przykład, że ten dystans jest przeważnie mniejszy w krajach południowych, zaś większy w północnych. Może się zmieniać zależnie od stopnia zażyłości (w kontaktach intymnych w ogóle znika), a nawet chwilowego nastroju. Jakby jednak nie było jakaś taka prywatna przestrzeń istnieje i naruszenie jej jest traktowane przez człowieka jako pewien dyskomfort, znany choćby z badań lekarskich, zatłoczonych pomieszczeń, bądź kontaktów z niektórymi ludźmi.
Przez analogię do tej „przestrzeni fizycznej” można pewnie też i mówić o „przestrzeni duchowej”, którą człowiek traktuje jako swoją własność. Aby użyć najprostszego przykładu – praktycznie każdy z nas ma jakąś drobną, starannie skrywana śmiesznostkę, której ujawnienie (zwłaszcza przez osobę nieżyczliwą) byłoby przykrym przeżyciem. Tę „duchową przestrzeń osobistą” można pewnie utożsamiać z prywatnością.
Podobnie jak w przypadku przestrzeni fizycznej, tak i tu wymiar tej prywatności bywa różny. Osoby bardziej godne zaufania „dopuszczamy bliżej” – zwierzając im się, na przykład. Zwierzenia zresztą traktowane bywają często jako pewien rodzaj wyróżnienia zaufanej osoby. Zwierzając się – dajemy jej coś bardzo dla nas cennego; potwierdza to, nawiasem mówiąc, wartość, jaką ma dla nas ten „własny” obszar.
Sfera prywatności rozciąga się także, do pewnego stopnia, na nasze mieszkanie i sposób życia, stąd też nie lubimy przeważnie wścibskich sąsiadów. Rozmawiałam także z osobami, które przeżyły włamanie do domu. Odnosiłem wrażenie, że nie straty materialne głównie je frustrowały (choć i one także), ale przede wszystkim jakaś przykra utrata poczucia bezpieczeństwa, wtargnięcia w prywatność nieprzyjemne ślady bytności kogoś obcego etc. Przykłady dałoby się pewnie dowolnie mnożyć. Można sobie zadać pytanie, dlaczego natura wyposażyła nas w taki mechanizm. Niewykluczone, że sprzyjało to przeżyciu. Inny człowiek (im bardziej obcy – w tym większym stopniu) mógł być agresywny, mógł być nosicielem choroby, bądź zagrażać w jakikolwiek inny sposób. Trzymanie go „na dystans (przynajmniej dopóki się o nim więcej nie wiedziało i tym samym nie stał się mniej obcy) mogło być dobrą praktyką zwiększającą szanse na przetrwanie w dobrej kondycji. Jakby jednak nie było – z powyższego wynika zarówno, że taka „osobista przestrzeń” istnieje, że jest ona dla nas czymś cennym, zdrowym i, że warto jej strzec. A ponieważ jest czymś dość trudno uchwytnym, tym bardziej narażona jest na drobne urazy, które dopiero po długim czasie mogą się skumulować, dając widoczny niekorzystny efekt w postaci złego samopoczucia, nerwicy, depresji i innych podobnych objawów.
Zakończyć pozwolę sobie ten artykuł dość zastanawiającym cytatem z „Dziennika powrotu” (z fragmentu pod tytułem „Auschwitz”) Sławomira Mrożka:
[…] Wyznał mi inny znajomy, również były więzień Auschwitz, jeden z najwcześniejszych i tych bardzo nielicznych, którym udało się przeżyć do końca (przeciętnie nie żyło się tam dłużej niż dwa tygodnie), że najgorszą z tortur – a ich repertuar był tam szeroki – okazał się dla niego brak prywatności. Przez cztery lata z okładem ani przez sekundę nie znajdował się poza zasięgiem wzroku, słuchu i dotyku innych nieszczęśników. I nie jest to wyznanie mizantropa. Ten człowiek, organizator obozowego ruchu oporu, oddal wielkie usługi alianckim wywiadom, był społecznikiem również po wojnie, czynnym i zasłużonym w różnych stowarzyszeniach, toteż nie sposób go podejrzewać o mizantropię. Zresztą uczynił mi to wyznanie niejako wstydliwie. […]
Doprawdy dający do myślenia cytat…
[mc]
DYLEMATY MURARZA DUSZ.
Jak się tak bardziej dogłębnie zastanowić, to naruszeniem prywatności może być właściwie każda relacja międzyludzka. No i jak to zwykle pojawia się kłopot z wytyczeniem jakiejś granicy – że niby dotąd wolno a dalej – już nie. Kłopot podwójny, bo nie tylko trudno ją określić, ale od razu widać, że dla każdego człowieka będzie ona nieco inna. Innymi słowy – gdzie wybudować sobie w duchu ten murek z tabliczką „Wstęp wzbroniony”.
Istnieje cała gama możliwości, aby tę naszą osobistą przestrzeń naruszać. Od najbardziej delikatnych, do ekstremalnie brutalnych. Spróbuję niektóre wymienić. Wybrałem je arbitralnie, kładąc nacisk na te, które przeważnie przestaliśmy już nawet zauważać.
Budownictwo miejskie. Na wsiach nie widuje się wieżowców. W miastach ludzie bogaci także mieszkają w domkach jednorodzinnych. To nie przypadek. Ogólnie rzecz biorąc budownictwo wielorodzinne jest raczej skorelowane z ubóstwem, zaś bogaci pozwalają sobie na daleko idącą izolację. W okresie powojennej biedy, kilka rodzin gnieżdżących się w jednym dużym, podzielonym mieszkaniu nie było niczym nadzwyczajnym. Zaś każdy, komu dane było się rozkoszować łomotem głośnej muzyki, bądź odgłosami libacji, wścibstwem, lub awanturami przypadkowych sąsiadów – sam dopisze tu sobie właściwy komentarz. Często wymagający kropeczek.
Administracja państwowa. Przyzwyczailiśmy się już do tej hydry tak dokładnie, że właściwie rzadko kto myśli o tym, że zamknięte granice państwowe, czy też obowiązkowe posiadanie dokumentów tożsamości jest wynalazkiem ostatnich wieków. Być może kolejne kroki tego procesu były za każdym razem konieczne (choć raczej wątpię) doszliśmy jednak do niezbyt przyjemnego miejsca, w którym człowiek stał się jakąś kartką w kartotece. A już szczytem takiego bydlęcego traktowania jest (dla mnie przynajmniej) ponumerowanie ludzi przy pomocy PESELu. Następnym krokiem będą pewnie wszczepiane w ucho chipy. Dobrej zabawy.
Prawo. Dowiedziałem się kiedyś, iż w niemieckim prawie istnieje klauzula powiadająca, że „Interes publiczny stoi zawsze przed interesem prywatnym” (powiedziano mi także, że w innych krajach jest przeważnie podobnie). Jeśli tak – prawa nie ma. Jedyną bowiem ochroną interesu prywatnego jest fakt, że rzadko się z tego w praktyce korzysta. Słabiutka ochrona.
Personalia. Tutaj posłużę się autentyczną historyjką. Potrzebna mi była kiedyś puszka lakieru samochodowego. Udałem się więc do firmy Mazda, aby zamówić odpowiedni kolor. Na realizację przyszło czekać kilka dni, zaś zapłacić musiałem z góry. Dotąd – w zasadzie w porządku. Ale to nie wystarczyło. Dodatkowo zaczęto mnie odpytywać o szczegółowe personalia. Zaprotestowałem, mówiąc, że skoro zapłaciłem z góry – w moim interesie leży, aby odebrać towar. Panienka z okienka powiedziała jednak, że musi tak postępować. No, więc dobrze: Zenobiusz Ciumpała, zamieszkały… W innej znowu firmie, w której potrzebowałem katalogu części elektronicznych, figuruję jako Zdenek Fibich, współpracownik Instytutu Hydrauliki Kwantowej przy Uniwersytecie im. Bedřicha Smetany w Pradze. Występowałem już także jako stuletnia milionerka zamieszkała na Antarktydzie, oraz tahitański polityk. Polecam tę znakomitą zabawę.
Propaganda i reklama. Jako szczęśliwy „nieposiadacz” telewizora – widzę to z całą ostrością. Pisałem już trochę o tych sprawach, więc nie chcę się zanadto powtarzać, ale przypomnę tylko, że obecnie propaganda polega nie tyle na podawaniu wiadomości fałszywych ile manipulowaniu prawdziwymi, co jest trudniej dostrzegalne i tym samym groźniejsze. Co do reklamy – przypomnę tylko, że jej celem jest przeważnie nie tyle zachwalanie produktu, ile fakt, że produkt zostanie zauważony. Osobiście staram się, w miarę możności NIE kupować produktów zbyt nachalnie reklamowanych.
Życie towarzyskie. Z jednej strony jakoś je tam lubimy – słusznie. Z drugiej zaś strony za te przyjemności przychodzi jakoś płacić. Przeważnie, aby być akceptowanymi towarzysko – musimy się dopasowywać. Zwyczajami, poglądami etc. Tu warto poobserwować ludzi akceptowanych towarzysko, jak i nieakceptowanych. Konkluzja, że ludzie „bezosobowi” są lepiej akceptowani w towarzystwie byłaby oczywiście przedwczesna i pochopna, ale obserwacje (i retrospekcje) w tej materii mogą dostarczyć ciekawego materiału do przemyśleń. Wniosek prosty – jeśli chcemy pozostać niezależni - towarzystwo powinniśmy od czasu do czasu odświeżać i dobierać właściwe. Łatwo powiedzieć…
Ogólnie rzecz biorąc mam wrażenie, że zakres prywatności ludzkiej z biegiem czasu coraz bardziej się kurczy. Przyczyn jest pewnie wiele, ale najważniejszymi z nich wydaja mi się po prostu przyrost liczby ludzi depersonalizacja ich wzajemnych relacji. Dodatkowo także w krajach zachodnich zadziałał chyba inny czynnik. W obecności bloku wschodniego, spory zakres prywatności (i swobód) był poważnym argumentem na rzecz systemu zachodniego. Po upadku tego bloku władcy zachodu uznali zapewne, że można własnym obywatelom spokojnie przykręcić śrubę.
We wszystkich opisanych powyżej przypadkach, a także i innych tu nie wymienionych staramy się jakoś tam zapobiegać nadmiernym ingerencjom w naszą prywatność i stawia jakieś prywatne murki. To – zdrowy objaw. Biorąc jednak pod uwagę coraz to silniejsze ograniczenie sfery prywatnej, obawiam się poważnie, że na ogół godzimy się z narzuconymi regułami i murek stawiamy najdalej, jak można, ale na wyznaczonym nam z góry terenie. To – niezdrowy objaw. Jeśli nie otrząśniemy się w porę i nie zaprotestujemy – powoli przyzwyczaimy się do wszystkiego.
Już chyba oddaliśmy zbyt wiele…
[mc]
EKSHIBICJONIZM.
ekshibicjonizm 1. zboczenie seksualne polegające na obnażaniu narządów płciowych w obecności osób płci odmiennej. 2. skłonność do ujawniania intymnych, drastycznych spraw dotyczących własnego życia. ‹fr. exhibitionnisme od exhibition, p. ekshibicja›
ekshibicja przestarz. wystawianie na pokaz, okazywanie, ujawnianie. ‹łac. exhibitio›
[Słownik Wyrazów Obcych PWN, W–wa 1997.]
Jak napisałem powyżej – człowiek ma także pewną „przestrzeń duchową”, do której, bardziej lub mniej, broni dostępu innym ludziom. Mnie taka bariera (o regulowanej wysokości) ustawiona wokół własnego życia duchowego wydaje się czymś jak najbardziej naturalnym i pożądanym. Dlatego też pewnym zdziwieniem, a przeważnie też i niesmakiem reaguje na zachowania osób, które nie tylko, że nie chronią tej bariery, nie dość, że jej w ogóle nawet nie ustawiają, ale wręcz napraszają się, aby w sferę ich prywatności zaglądać.
Tak się jakoś składa, że kiedy potrzebuję niesmacznego przykładu, niezawodnym źródłem są tzw. „przekaziory”, a zwłaszcza telewizja; sięgnę więc do nich i tym razem. Jedną z rozpowszechnionych form widowiska telewizyjnego są tak zwane „tokszoły”. Sama forma nie jest zła – jeśli rozmówcy wypowiadają się inteligentnie i kulturalnie na jakiś temat – nie mam nic przeciwko temu. Audycje takie na przyzwoitym poziomie zdarzają się wprawdzie, lecz niestety jednak są maleńkimi wysepkami w oceanie pyskówek i ekshibicjonistycznych wynurzeń. Innym, jeszcze bardziej niesmacznym, przykładem może być program „Big brother”. Widziałem także jakieś fragmenty audycji, gdzie przed kamerami ludzie godzili się po jakichś dłuższych kryzysach rodzinnych (ten przyprawiony był raczej na łzawo). Istnieje także program polegający na tym, że biorące w nim udział osoby zlecają detektywom skontrolowanie wierności (a raczej przeważnie – niewierności) swoich partnerów, a następnie filmuje się ich konfrontację, na ogół dość nieprzyjemną (i chyba o to właśnie chodzi!). Podobnie dzieje się nie tylko w telewizji, czy radiu, ale także w słowie pisanym i w ogóle gdzie się da. Nie warto tu chyba zresztą mnożyć przykładów – ciekawsze, jak sądzę, będzie raczej zastanowienie się nad kilkoma innymi rzeczami:
Po pierwsze – trzeba sobie jednak uświadomić, że nie wszystkie takie audycje (czy inne tego rodzaju produkty) muszą być autentyczne. Można filmować zarówno realne wydarzenia, jak i sfingowane scenki; można opisywać prawdę, tworzyć fikcje etc. Istnieje też cała gama stopni pośrednich. Myślę jednak, że przynajmniej część tych ekshibicjonistycznych przedstawień jest, w jakimś przynajmniej stopniu, autentyczna. A zważywszy masowość zjawiska, nawet ta część, to już bardzo liczna grupa.
Po drugie – warto się chyba zastanowić, skąd bierze się zainteresowanie prywatnością innych ludzi. Przecież jeśli media te papkę masowo produkują – to ktoś musi ją wchłaniać (i płacić za to!) – inaczej byłoby to nieopłacalne; przecież taka „produkcja” kosztuje, i to czasem nieźle. W przypadku, powiedzmy, plotek środowiskowych da się to pojąć i wytłumaczyć, choćby tak, że wiedza o jakichś skrywanych szczegółach życia bliźnich może być rodzajem broni, potencjalnej groźby, narzędziem szantażu etc. Niezbyt to ładne, ale przynajmniej zrozumiałe. Ale zainteresowaniem prywatnością nieznanych sobie osób musi rządzić jakiś inny mechanizm. Nie wiem, oczywiście, kto i co tam sobie myśli, ale próbowałbym objaśniać na przykład tak: życie większości ludzi jest dość szare. Oni sami bardzo często są z niego niezadowoleni. Uwiązani pracą, rodziną, a czasem i własnym charakterem odliczają dni podobne, jak krople wody. Sensacyjne, zwłaszcza pikantne szczegóły z życia bliźnich pozwalają o tym na chwilę zapomnieć. Na chwilę.
Po trzecie – nasuwa się pytanie, dlaczego ludzie wystawiają swą prywatność na widok publiczny i dlaczego dzieje się to tak powszechnie, mimo iż dla normalnego człowieka jest to raczej przykre. Myślę, że jest tu kilka powodów:
I tu przychodzi mi do głowy jeszcze jeden, nieco zaskakujący wniosek. Otóż znajomość faktów z życia innych ludzi – przeważnie pozwala nam ich lepiej rozumieć. Zrozumieć zaś chcemy w tym celu, aby optymalnie z nimi w naszym dalszym życiu postępować. Ponadto w relacjach prywatnych możemy jakoś tam kontrolować postępy naszego rozumienia innego człowieka, korygować naszą wiedzę przez obserwację, rozmowy etc. W relacjach dalekich (typu plotki w prasie brukowej) dostajemy tylko fakty plus spekulacje (własne, a dla leniwych podsunięte). Nie nawiązujemy żadnej więzi z obiektem plotek. Efektem jest… samotność.
Po czwarte – jest to chyba jeden z procesów samonapędzających się i samopodtrzymujących (typu nałogu). Kiedy raz zauważono, że ludzie są skłonni płacić za takie wścibstwo, zaczęto im tej pożywki dostarczać. Dalej poszło to już samo – jak typowy nałóg (powiedzmy nikotynowy). A że jeszcze przynosiło zysk – praktycznie nie było już odwrotu. Jak bowiem wiadomo – najważniejszy jest, obrót, oglądalność, ruch w interesie etc. A tymczasem prosta, ludowa mądrość powiada, że herbata jest słodka od cukru, a nie od mieszania.
Pozwolę sobie teraz wyrazić własną opinię na ten temat. Objawy psychicznego ekshibicjonizmu takie, jak opisane powyżej, lub podobne – napełniają mnie raczej niesmakiem. I jest to nie tyle refleksja, ile jakaś wręcz odruchowa reakcja; po prostu tego nie lubię. Przeważnie (jeśli się kogoś przy tym nie krzywdzi) nie jest to także opór moralny; w końcu jeśli ludzie chcą się tak obnażać – ich rzecz. Jeśli godzi to jakoś i we mnie, to raczej w mój zmysł (by tak rzec) „estetyczny”. Zachowania ekshibicjonistyczne są dla mnie objawem braku higieny psychicznej, podobnie jak brud – braku fizycznej. Oczywiście można się przyzwyczaić i do życia w slumsach. Może się nawet zdarzyć, że ktoś będzie się tam czuł lepiej niż gdziekolwiek indziej. Tylko proszę mnie nie przekonywać, że ja także powinienem się tam przenieść. I tylko tyle.
A na sam koniec jeszcze pozwolę sobie tylko zwrócić uwagę P.T. Czytelników, że w podanej na wstępie definicji występuje słowo – „zboczenie”. Nie bez kozery, jak się mi wydaje.
[mc]
JUDASZ.
Nie idzie mi tu o znaną historię biblijną.
Chodzi o zwykły wizjer, przeziernik – taki mały otworek, przez który można widzieć, samemu nie będąc widzianym. Taki, jaki jest w każdych prawie drzwiach wejściowych i w każdych (już bez prawie) drzwiach celi więziennej. Jakiś bezimienny geniusz językowy (może nawet i więzień) nazwał to judaszem. Nie tylko nadzwyczaj trafnie wybrał, spośród postaci obecnych w powszechnej świadomości, jedną z najbardziej obmierzłych i skojarzył ją z tym przykrym wynalazkiem, lecz jeszcze dodatkowo zawarł w tej nazwie aspekt sprzedajności – równie obmierzłej, jak te nędzne trzydzieści srebrników.
Nie sposób nie odczuć respektu dla bystrości umysłu i przenikliwości tego człowieka. I to tym bardziej, że my zdajemy się taką ostrość myślenia powoli tracić.
Jakiś cierpliwy statystyk policzył, że przeciętny londyńczyk pojawia się dziennie na monitorach trzystu (słownie: trzy–stu!) kamer. Może i samą liczbę da się zakwestionować. Może to nie trzysta, a (powiedzmy) – sto osiemnaście. Ale na pewno są to dziesiątki. Każda wizyta w supermarkecie, w banku, na stacji benzynowej, przejazd metrem, parkowanie na wielkim parkingu – to defilada przed kamerami. Czasem świadoma, a czasem (co gorsza) – nie. Cześć kamer jest duża, dobrze widoczna i zainstalowana ostentacyjnie w łatwo zauważalnych miejscach – te służą przeważnie odstraszaniu potencjalnych przestępców. Inne są trudno zauważalne, a są nawet i takie, które wymagają jedynie milimetrowego otworu dla obiektywu, a więc praktycznie są niewidoczne. Mało tego – istnieją już firmy oferujące usługę (ciekawość, dla kogóż to i po co?) polegającą na automatycznej identyfikacji osób na podstawie zapisów z takich kamer.
Jeszcze zabawniej jest na przykład w Nowym Jorku. Można tam nabyć imienną kartę, która służy jako bilet i karta płatnicza na wszystkie środki komunikacji, miejsca parkingowe, automaty telefoniczne, zakupy „etc. Jest to oczywiście wygodne, bo nie musimy za każdym razem szukać drobnych, oszczędzamy czas i w ogóle żyje się odrobinkę łatwiej. Tyle, że na podstawie danych z takiej karty można dokładnie odtworzyć naszą aktywność w ciągu całego dnia. Gdzie i kiedy byliśmy, z kim się kontaktowaliśmy, co kupiliśmy etc. Wystarczy? Oczywiście karty takie nabywa się dobrowolnie, ale wątpię, aby przy zakupie klienci byli szczegółowo informowani na temat opisanej wyżej możliwości.
Zjawiska te, najbardziej może widoczne w wielkich metropoliach towarzyszą jednak współczesnemu człowiekowi praktycznie wszędzie.
Idąc dalej tym tropem – wielu ludzi nie zdaje sobie właściwie sprawy z tego, że praktycznie każde elektroniczne urządzenie komunikacyjne jest potencjalnym kontrolerem tego, co robimy. Jeśli zadzwonimy do kogoś, kto ma wyłączony telefon komórkowy – jego telefon nie zareaguje, ale my otrzymamy wiadomość, że abonent jest niedostępny; możemy mu jednak zostawić wiadomość do późniejszego odczytania. Wniosek z tego, że do telefonu takiej osoby został wysłany sygnał „z prośbą” o odebranie i został „załatwiony odmownie”. A więc można nawiązać kontakt z komórką abonenta, który bynajmniej w tym celu nie musi odebrać telefonu. Kto potrafi mi zaręczyć, że żaden telefon komórkowy nie ma wbudowanego mechanizmu odpowiadającego na jakiś zakodowany sygnał innym sygnałem informującym, na przykład, o miejscu pobytu posiadacza telefonu? Przecież to nic prostszego, jak dodać kilka tysięcy tranzystorów do jakiegoś układu scalonego. Kto to sprawdzi? Podobnie z systemami nawigacyjnymi, a nawet odbiornikami radiowymi (które można wykryć nawet podczas kiedy tylko odbierają!). I nie trzeba tu żadnych szpiegów, tajnych agentów, gumowych rękawiczek, przypinanych zręcznie i sekretnie „pluskiew”, aby zdobywać informacje o ludziach. Praktycznie każdy nasz kontakt z elektroniką zostawia „ślady” – jak odcisk palca.
Wszystko to dochodzi już właściwie do lekkiego obłędu. Niedawno na przykład obejrzałem sobie tzw. google map, czyli mapę świata zawierającą zdjęcia satelitarne. Mogłem tam sobie zobaczyć mój dom i stojący przed nim mój samochód sfotografowany z orbity okołoziemskiej. A dodać wypada, że jest to mapa udostępniona dla „szerokiej publiczności”, czyli mocno niedokładna. Wiadomo bowiem, że dla celów wojskowych można z orbity robić zdjęcia pozwalające policzyć stojące na stoliku ogrodowym filiżanki z herbatą (informacja sprzed jakichś dziesięciu lat; obecnie może już mrówki, albo i bakterie…). Innymi słowy praktycznie nie ma już na ziemi miejsca, w którym człowiek mógłby być pewien, że nie jest pod okiem żadnej elektroniki. Może jeszcze pod ziemią, albo w kosmosie…
I dlatego też wcale nie dziwi mnie poradnik napisany przez jakiegoś sfrustrowanego młodego Amerykanina doradzający jak można „zniknąć”, czyli przestać istnieć w jakichkolwiek systemach administracyjnych, policyjnych, bankowych, ubezpieczeniowych etc. Pewnie, że trochę to po szczeniacku naiwne, ale też i bardzo symptomatyczne.
Oczywiście cała taka inwigilacja jest dość kosztowna. Uruchomienie tej machiny wymaga nakładów finansowych, sprzętu, czasu pracy wysokiej klasy fachowców i wątpię, aby ktoś uruchamiał tę maszynerię ze względu na mnie (na przykład). Aby ją ruszyć, trzeba mieć jakieś większe powody. Może to być poważne podejrzenie przestępstwa, czy jakiejś szkodliwości społecznej. Ale może też i niestety być po prostu walka konkurencyjna, złośliwość urzędasa, lub nawet zwykła ludzka wścibskość.
Biblijny Judasz, nie mogąc znieść poczucia winy, wstydu, obrzydzenia zarówno do swego czynu, jak i w końcu do samego siebie, wiedziony jakąś resztką ludzkiej przyzwoitości, sam wymierzył sobie karę ostateczną – powiesił się.
Jego duchowe potomstwo – ma się wybornie.
[mc]
SIEĆ CZY MATNIA.
Internet był (że tak powiem) skażony w powiciu; wymyślono go w okresie zimnej wojny dla celów militarnych. W założeniu miał to być system łączności odporny na ciosy atomowe. Praktycznie od razu stało się oczywiste, że nie może on mieć żadnych szczególnych „życiowo ważnych” punktów, bo te mogłyby zostać zniszczone atakiem nuklearnym. Wymyślono więc sieć. Wyobrazić ją sobie można jak zwykłą sieć (na przykład rybacką) rozłożoną na jakimś obszarze. Ludzie (wraz z ich komputerami) – to węzły tej sieci, zaś telefoniczne kable – to ich połączenia. Wszystko to jest zorganizowane tak, że nie jest istotne, którędy biegnie informacja. Jeśli chcemy przesłać wiadomość z punktu A do B – ważne jest tylko, by znalazł się jakiś kawałek sznurka (kabla) łączący punkty A i B. Zaletą tego rozwiązania jest jego odporność na uszkodzenia; sieć nie ma wyróżnionych „życiowo ważnych” punktów. Tu ważne zastrzeżenie: pamiętajmy, że sygnał elektryczny przemieszcza się (prawie) z prędkością światła (obiegnięcie równika zajmuje mu około 1/10 sekundy!), stąd też wymaganie, aby biegł on możliwie najkrótszą drogą, praktycznie nie jest istotne.
Zacznijmy od banału. Aby przy pomocy Internetu umówić ze znajomą na randkę, bądź z kolegą na piwo – wysyłam wiadomość pocztą elektroniczną. Nic prostszego. Jeśli jednak bardzo zależy mi na tym, aby nikt postronny się o tym nie dowiedział – nie mam innego wyjścia, jak tę „wiadomość zaszyfrować. Ale to już nie jest takie proste. I wcale nie o szyfrowanie tu chodzi! Z tym – najmniejszy kłopot. Rzecz w tym, że aby przesłać Internetem wiadomość zaszyfrowaną mam obowiązek (sic!) zgłosić gdzieś tam, jakiego algorytmu szyfrującego będę używał. Szczerze mówiąc nie wiem nawet gdzie się zgłosić trzeba, bo nie wysyłam wiadomości tak tajnych, aby chciało mi się je szyfrować, ale wiem z całą pewnością, że taki obowiązek, zasadniczo przynajmniej, istnieje. Rzecz jest zresztą jeszcze nieco bardziej kuriozalna. Otóż zgłosić muszę tylko algorytm szyfrowania, a nie klucz szyfrowy! Jest to coś mniej więcej takiego, jakby Poczta Polska zażądała wysyłania listów wyłącznie w języku polskim, zaś dla innych języków żądała dostarczenia odpowiedniego słownika (algorytmu tłumaczenia). Listy mogą wprawdzie być zaklejone (klucz szyfrowy), ale wyłącznie po polsku, lub „po innemu, ale po dostarczeniu słownika”. A więc – gwarantujemy ci prawo do prywatności, ale musisz nam pomóc na wypadek gdybyśmy chcieli cię szpiegować. Idiotyzm podobny do podatków idących na zbrojenia. Oczywiście w praktyce, jeśli się uprę i zaszyfruję straszliwie tajną wiadomość typu „Najdroższa, czekam jutro o wpół do ósmej w „Romantycznej”, do postaci: qs5j w8eu jd2e 44mx 29dj gdr0 1gf5 qf28 – pewnie i pies z kulawą nogą się tym nie zainteresuje (nie mówiąc już o Najdroższej), ale całkiem formalnie rzecz biorąc, jeśli nie zgłoszę odpowiedniego algorytmu do odpowiedniego urzędu – jestem kryminalistą. Zaś tworzenie sytuacji, kiedy każdy jest zawsze winny, jakbym już skądś znał…
W swoich początkach – Internet był, jak już napisałem, siecią wojskową. Później stał się trochę zabawą środowisk uniwersyteckich, aż w końcu (na skutek upowszechnienia komputerów osobistych) tym – czym jest obecnie. Mało tego – widoczna jest coraz bardziej tendencja do zawłaszczania przez niego coraz to nowych obszarów życia. Internetem można obecnie nie tylko korespondować, ale też prowadzić rozmowy telefoniczne, przeprowadzać operacje bankowe, kupować, sprzedawać, reklamować siebie i swoje produkty. Jedna z przyczyn – najprostsza – to, oczywiście, niski koszt. Znacznie taniej wychodzi zmusić klienta, aby sam przeprowadzał swoje operacje bankowe, zamiast zatrudnić odpowiednią ilość urzędników. Wystarczy dać cokolwiek na przynętę, wymyślić ładną nazwę (na przykład „home banking”) i już zadowolony z siebie idiota pracuje jako urzędnik bankowy jeszcze do tego trochę dopłacając. Czyli – obsłuż się sam, i płać. Czysta rozkosz!
Ale rysuje się tu powoli także i inne groźne zjawisko. Otóż używając Internetu do załatwiania coraz to większej ilości spraw, chcąc nie chcąc, zostawiamy coraz to więcej informacji o naszym życiu prywatnym. Jeśli pójdę do sklepu, nabędę flaszkę napoju wyskokowego, a następnie nadużyję go w zaciszu domowym – jest to wyłącznie moja rzecz. Jeśli jednak będę regularnie zamawiał spore ilości alkoholu przez Internet – mimochodem udzielam informacji, że jestem nałogowcem. Informacja taka może być bardzo cenna dla pracodawcy, ubezpieczyciela, prawnika, detektywa i kogo tam jeszcze. Z zestawienia moich rocznych wpływów i wydatków można wnioskować sporo o moim stanie majątkowym. Z korespondencji – o przekonaniach, kontaktach, trybie życia etc.
Jak to kiedyś bardzo przenikliwie napisał Stanisław Lem – cała ta machina zmierza do tego, aby człowieka coraz mocniej przykuć do komputera i omotać pajęczą siecią połączeń zastępujących rzeczywisty świat (w tym i rzeczywistych ludzi!). Człowiek taki staje się z jednej strony coraz bardziej samotny, a z drugiej – coraz bardziej „przezroczysty” dla tych, którzy zechcą w jego życie prywatne swój nochal wścibiać.
Niezbyt to miłe. Szczerze mówiąc, wolałbym już chyba zwykłą, regularną pustelnię.
[mc]
IGNORATIO IURIS NOCET.
Łaciński tytuł znaczy dosłownie: nieznajomość prawa szkodzi. Owa prawnicza formułka używana bywa w znaczeniu, że nie można się zasłaniać nieznajomością prawa. Setki tomów kodeksów, miliony przepisów prawnych i dżungla ich „interpretacji” sprowadzają tę, zdawałoby się rozsądną, myśl do oczywistej fikcji. Rzecz znana. Wiadomo – rybę najłatwiej złowić w mętnej wodzie.
Można jednak rozumieć tę formułkę także nieco inaczej – a mianowicie, że niewiedza o przysługujących nam uprawnieniach szkodzi i nam samym. Sarkastyczne, ludowe powiedzonko powiada „ucz się swoich praw, bo twoich obowiązków nauczą cię inni”. Nie sposób odmówić temu pewnej racji.
Dlatego też warto o pewnych swoich prawach wiedzieć, zwłaszcza, że są ludzie zainteresowani utrzymywaniem nas w niewiedzy. Niekoniecznie nawet jakieś elementy przestępcze – częściej idzie tu po prostu o wyłudzenie od nieświadomego człowieka jeszcze paru groszy.
Weźmy znowu przykład. Otóż niedawno powstała tak zwana Partia Piratów. Nazwa raczej kretyńska i właściwie skazuje niestety tę (sensowną skądinąd) inicjatywę na niepowodzenie. A szkoda! Choć kto wie, jak się to rozwinie? Ludziom tym nie chodzi bowiem o rozpowszechnianie pirackiego oprogramowania, lecz o jakieś sensowne prawa autorskie. Bo obecne – są bezsensowne. Pozwalają dużym firmom na bezczelny rabunek twórców, na blokowanie innowacji i stosowanie terroru wobec legalnych nawet konsumentów. Młodzi ludzie, którzy tę partię tworzą, stawiają sobie za zadanie stworzenie jakiejś przeciwsiły dla terroru medialnych gigantów. Szczegóły ich programu są do przeczytania na ich stronie internetowej. Warto też tam zajrzeć ze względu na przejrzyste wyjaśnienie niektórych wątpliwości prawnych.
Zacząłem od tej może niezbyt poważnej partii, ale warto o niej napisać, bo wygląda na to, że mogą powstać inne oddolne ruchy będące jakąś przeciwwagą dla coraz większej bezczelności medialnych gigantów.
Wracając zaś do praw – w dżunglę prawną zapuszczać się nie zamierzam, bom zarówno zbyt bojaźliwy, jak i (przede wszystkim) zbyt mało kompetentny. Wypiszę tu jednak przykładowo kilka uprawnień, o których warto może wiedzieć:
Na razie tyle. Jeśli ktoś z P.T. Czytelników chciałby dodać podobne punkty – chętnie opublikuję. Zapraszam także do działu dyskusji w numerach V i VI; poruszają one pokrewną tematykę.
[mc]
ZŁO (NIE)KONIECZNE.
Żołnierz, który na wojnie zabił wielu nieprzyjaciół, może się doczekać odznaczenia z tego tytułu. Rozsądniejsi nie uważają tego za powód do chwały; raczej ogarnia ich przerażenie na myśl, że tysiące obcych sobie ludzi morduje się nawzajem, często za jedyne kryterium mając inny fason odzieży. Ale usprawiedliwiają te zabójstwa, traktując je jako rzecz wprawdzie niepożądaną – ale nieuniknioną. Podobnie policjant strzelający do gangstera ma za sobą przeważnie akceptację społeczeństwa. Jest jeszcze wiele takich sytuacji, w których musimy wybierać między złym, a jeszcze gorszym. Od błahych, jak gorzka pigułka, do najdrastyczniejszych, jak zabójstwo w obronie własnej.
Z prywatnością rzecz ma się, niestety, podobnie. Z jednej strony jestem zdecydowanie przeciwny naruszaniu ludzkiej prywatności – z drugiej zaś inwigilacja jakiejś kanalii sprzedającej dzieciom narkotyki, nie jest sprzeczna z moim poczuciem tego, co się godzi, a co – nie.
Niestety, pomiędzy tymi biegunami rozpościera się spora strefa szarości, w której właściwa decyzja nie jest ani łatwa, ani pewna. Pisałem już o tym w artykule pt. „Inwigilacja” (AdRem! N°XII), wiec nie chcę się tu powtarzać. W skrócie – kłopot sprowadza się do tego, że pewien poziom inwigilacji wydaje się konieczny (choćby ze względu na elementy przestępcze). Z drugiej zaś strony istnieje bardzo silna pokusa jej nadużywania. Dodatkowo zaś, aby inwigilacja była skuteczna musi pozostawać niewykrywalna, co dodatkowo komplikuje jej kontrolowanie.
Większość z nas – to inwigilowani; inwigilujący – to mniejszość. W naszym więc interesie jest wywieranie niewielkiego, ale stałego oporu przeciw wszelkim formom ingerencji w prywatność.
Jak już pisałem – trudno jest wyznaczyć granice dopuszczalności w tych sprawach. Prowizorycznie określiłbym ją tak: Gromadzenie danych o nas jest dopuszczalne, kiedy odbywa się w naszym interesie (na przykład dane o stanie zdrowia, wykorzystywane wyłącznie dla leczenia), oraz tam, gdzie zachodzi uzasadnione podejrzenie przestępstwa. Poza tym – nie.
Jeśli ktoś się z tym nie zgadza – zapraszam do dyskusji.
[mc]
WALKOWER.
walkower sport. Przyznanie zwycięstwa zawodnikowi lub drużynie bez walki, z powodu niesta-wienia się przeciwnika albo niedopełnienia przez niego warunków regulaminu ‹ang. walk over›
[Słownik Wyrazów Obcych PWN, W–wa 1997.]
Dwa ostatnie artykuły są niejaką przeciwwagą dla poprzednich. Chciałbym tu zwrócić uwagę Czytelników, że istnieją jednak pewne możliwości przeciwdziałania zakłócaniu naszej prywatności i pewne sposoby obrony przed wścibskimi.
Jest właściwie zadziwiające jak wiele ludzie oddają w życiu bez walki i jak często nie korzystają nawet z przysługujących im praw. Przeważnie działa tu zmęczenie, bierność oraz brak wiary w skuteczność jednostki. Doskonale to rozumiem i nie będę tu ukrywać, że czasem i sam poddawałem się podobnemu pesymizmowi. Kiedy jednak udało mi się go przezwyciężyć – nie tylko odnosiłem jakieś „mikrosukcesiki”, ale z przyjemnością zauważałem, że ludzie, zachęceni moim dobrym przykładem, uruchamiają też własną aktywność. Dlatego też krótko streszczę tu, co jednak można zrobić, aby pewnym niekorzystnym tendencjom przeciwdziałać. A zatem:
Bierność, jako alternatywa, obróci się przeciw nam.
Zawsze.
[mc]
MAŁPA, CZYLI MAŁY PORADNIK ANTYPARANOIDALNY.
Na zakończenie „Tematu Miesiąca” chciałbym napisać i bardzo wyraźnie podkreślić pewną ważną rzecz. Otóż z poprzednich artykułów możnaby odnieść wrażenie, że każdy, bez wyjątku człowiek jest bezustannie śledzony, obserwowany, kontrolowany, filmowany etc. Taki obraz, mogący prowadzić do paranoicznej podejrzliwości i lękliwości, jest po prostu fałszywy. W rzeczywistości – tak nie jest. Artykuły powyższe są świadomie przejaskrawione. Są opisem pewnej patologii (a nie normy!), podobnie jak to ma miejsce w podręcznikach medycznych. Znane jest (nawiasem mówiąc) zjawisko, że studenci medycyny „chorują” na wszystko, o czym się aktualnie uczą. Na szczęście wyrastają z tego.
Główną odtrutką na takie paranoiczne myślenie są po prostu liczby. Otóż dla przykładu szacuje się, że przez Internet jest przesyłanych dziennie 60..100 miliardów listów (nie pomyliłem się – 1011). Różne źródła podają tu nieco odmienne dane, ale rząd wielkości jest właśnie taki. Otóż założywszszy nawet, że jeden człowiek może dziennie przeczytać tysiąc takich listów (i nie zwariować przy tym!) – dla pełnej kontroli dziennej poczty potrzeba by 10 milionów ludzi zajmujących się tylko tym właśnie. Podobnie jest i z innymi rzeczami, jak dane o przeglądanych stronach internetowych, zapisy z kamer etc. Wniosek: amatorzy zaglądania w nasza prywatność mogą skontrolować zaledwie niewielka część danych, jakie mogą zebrać; muszą zatem wybierać tylko to, co uważają za istotne. I nie mają innego wyjścia, jak ograniczyć się do tego, co wygląda podejrzanie. Nikt nie będzie także oglądał godzinami nagrywanych obrazów z kamer bankowych (na przykład). Rejestruje się tylko jakiś odcinek czasu (powiedzmy ostatni tydzień) i ogląda w przypadku przestępstwa. Podobne ze stronami internetowymi i innymi rzeczami. Ilość danych jest tak gigantyczna, że kontrola ich może być wyłącznie wyrywkowa i musi podlegać surowej selekcji. Dlatego też nie warto ciągle myśleć o tym, że ktoś nas podgląda, podsłuchuje, obserwuje etc. Warto natomiast konsekwentnie stosować podane powyżej rozsądne środki przeciwdziałania amatorom zaglądania zbyt głęboko w nasze życie.
Bo to – nasze życie.
[mc]