TEMAT MIESIĄCA zawiera główną treść gazety artykuły ukazujące wybrane zagadnienie z różnych punktów widzenia.









Temat numeru XIX (maj 2007): DYGRESJA.
Tematem następnego numeru będzie: PRYWATNOŚĆ.


DYGRESJA.

dygresja1. odejście od tematu, od głównego wątku. 2. uwaga, wypowiedź wtrącona w tok opowiadania, umieszczona w jakimś tekscie, utworze literackim. ‹łac. digressio – rozejść się›

dygresyjny mający charakter dygresji, zwierający dygresje; lit. poemat d. – gatunek poezji narracyjnej ukształtowany w okresie romantyzmu, poemat, w którym fabuła nie stanowi głównego trzonu utworu, ale jest przeplatana dłuższymi rozważaniami i refleksjami autora, nawet niezależnymi od tematu utworu.
[Słownik Wyrazów Obcych – PWN, W-wa 1997]

Dygresja: W tym numerze cały temat miesiąca wypełnia jeden tylko poniższy artykuł, będący jedną wielką dygresją, apoteozą dygresji, peanem na cześć odstępstw od wątku, którego zresztą w ogóle tu nie będzie. A więc taki… pasożyt bez żywiciela; coś takiego, jak sama jemioła, czy huba. Zgodnie z typograficznym standardem, jaki sobie prywatnie przyjąłem, to właściwie cały ten artykuł (jako dygresja) powinien zostać napisany mniejszą czcionką – ze względu jednak na wygodę czytania pozostawię normalną wielkość liter. Także ze względu na wygodę czytania postanowiłem nadać mu jednak pewną formę, aby nie stał się tak zwanym „strumieniem świadomości” (nie ma to, jak dobra nazwa!), czyli po prostu tym, co autorowi „obfita ślina na bełkotliwy język” (J. Tuwim – „Pegaz dęba”) przyniosła. Wybrałem zatem formę, którą kiedyś na własny użytek nazwałem formą „chodzenia po muzeum”, a więc pewnych fragmentów (sal) zawierających jakiś motyw, przy czym motywy te niekoniecznie muszą (choć mogą) być powiązane ze sobą. Podobnie skonstruowany był kiedyś program „Connections” emitowany przez kanał Discovery, gdzie pewien element jednego fragmentu, stawał się tematem następnego.

O formie warto może pare słów więcej napisać, bo to ciekawa rzecz. Jest ona trochę taką „matematyką sztuki”, naczyniem o określonym kształcie, które można wypełniać różną zawartością. Nie tylko zresztą sztuki forma dotyczy. Mówimy przecież także o „formach towarzyskich”, których nieznajomość może się, nawiasem mówiąc, okazać czasami niemiła w skutkach. A jakie są nieprzyjemne skutki braku formy w sztuce? Byłem kiedyś na, poświęconym „formie trójkątowej”, wykładzie Zbigniewa Penherskiego i w związku z nim zadałem sobie takie właśnie pytanie. Bo przecież praktycznie wszystkie dzieła sztuki (przynajmniej te z jakąś klasą) mają swoją sensowną i trafnie wybraną formę. Trafnie, a więc nie tak, że autor siada sobie przy biurku, patrzy chwilę w sufit, po czym powiada: „Co to dziś mamy? Czwartek? No, to ja sobie rąbnę sonecik.”. Jeśli więc twórca przeważnie zastanawia się nad trafnym wyborem formy, można zapytać, po co to robi. Myślę, że są co najmniej dwa powody. Pierwszy – to taki, że forma pozwala sterować uwagą odbiorcy; daje mu pewne punkty orientacyjne w postaci powtórzeń (czasem z wariantami). Taką samą rolę pełnią charakterystyczne obiekty w terenie – góry, drzewa, wieże kościołów i inne podobne elementy. Fakt, że tak łatwo gubimy się w labiryntach, w jednorodnym lesie, na pustyni, w obcym nieznanym, mieście (zwłaszcza o jednostajnej zabudowie), jest właśnie wynikiem braku punktów orientacyjnych. Drugi powód – to kompresja informacji. Człowiek o dobrej pamięci potrafi spokojnie wyrecytować setkę różnych liczb z głowy. Elektronik – numery układów scalonych, historyk – daty historyczne, entuzjasta motoryzacji – dane techniczne samochodów, kibic – wyniki meczów, a prawie każdy – numery telefonów do znajomych. Natomiast nauczenie się stu przypadkowych liczb, to dość niewdzięczne zadanie. Forma właśnie (a w powyższym przykładzie ludzie układają sobie te liczby w jakieś własne, sensowne formy) pozwala zredukować wysiłek pamięci.

Czy można się obyć bez form? Pewnie i można, ale nie jest to zbyt dobry pomysł. Wpadł na niego, między innymi, kompozytor czeski – Alois Haba. Prócz swoich pomysłów muzyki mikrotonalnej, z których jest najbardziej znany, lansował on także tak zwaną „atematyczność”. Oznaczało to w praktyce, że jego muzyka charakteryzowała się ciągłą zmiennością; nic się tam nie powtarzało, nawet w jakichś wariantach. Efekty okazały się niezachęcające – muzyka Haby nie wyszła praktycznie poza wąski krąg współczesnych mu odbiorców. Podobnie zresztą i w literaturze „strumień świadomości” stał się jedną z przelotnych mód, podobnie jak taszyzm w malarstwie, czy dadaizm w poezji. Tu zresztą trzeba wziąć poprawkę na wszechobecny snobizm, bo, jak to często bywa, dobry obraz współczesnego malarza rzadko kto kupi, zaś parę kresek, które (powiedzmy) Picasso „nagwazdrał” na jakiejś serwetce w kawiarni, może osiągać zawrotne ceny (niezła dygresja na ten temat znajduje się w dziale „Murti Bing”).

Napisałem, że forma jest „naczyniem o określonym kształcie, które można wypełniać różną zawartością” – to, oczywiście, w odniesienu do sztuki była przenośnia. Ale także i w sensie dosłownym rzecz jest dość ciekawa. Proszę sobie wyobrazić dwuczęściową formę zrobioną z mocnej stali. W pewnym miejscu umieszczamy kawałek blachy i wtłaczamy pod bardzo dużym ciśnieniem (przeważnie) olej, który „rozsmarowuje” tę blachę po wewnętrznej powierzchni formy. Rozłączamy połówki formy i wyciągamy… czajnik, na przykład. Tak właśnie produkuje się czajniki. Ale nie tylko czajniki. Podobnie produkuje się na przykład gaźniki samochodowe – elementy o wcale skomplikowanym kształcie. Także przygotowuje się formę i kawałek (raczej miękkiego) metalu do uformowania. Tyle, że zamiast tłoczyć ciecz pod ciśnieniem – wali się w to potężnym młotem, który rozprowadza metal po formie. Sekunda – i gaźnik gotowy. Ba, nawet ułamek sekundy, bo bywa, że zamiast tego olbrzymiego młota stosuje się kontrolowany, mały wybuch! A jakby tego było mało, metoda kucia (bo tak się ona nazywa) daje przeważnie elementy o lepszych własnościach mechanicznych od tych wycinanych na frezarkach i tokarkach. O metodzie kucia, opowiadał mi inżynier Marek Gajdowicz z Instytutu Pojazdów Mechanicznych PŁ. Bardzo to były ciekawe opowieści i pomyślałem sobie, że ta metoda kucia jest także jedną z metod życia. Można ją bowiem streścić następująco: „starannie przygotować i mocno rąbnąć”. Hm, Może to i niezłe, ale pod warunkiem, że wszystko przygotowano jak należy, bo jeśli nie – straty będą przeważnie niemałe. Strat zresztą w ogóle nie sposób uniknąć – można je tylko minimalizować.

Skoro już jesteśmy przy tych metodach produkcji, to ostatnio sporą (i chyba zasłużoną) popularność zyskał sobie program (także Discovery) zatytułowany „How it’s made” („Jak to zrobiono”) pokazujący po prostu sposób produkcji różnych przedmiotów życia codziennego. Zainteresowanie nim można sobie pewnie różnie tłumaczyć, ale myślę, że jedną z przyczyn jest po prostu fakt, że większość ludzi zaczyna sobie pewne przedmioty kojarzyć praktycznie wyłącznie z ich miejscami na półce sklepowej. Jest to czasami właściwie nawet nieco przerażające. Kiedyś na przykład nazbierałem w lesie mięty, której część, po ususzeniu, dałem mojemu koledze. Jego piętnastoletnia córka zareagowała zdziwieniem: „To to jest mięta?! Nie w paczkach?!”. No, dobrze – podlotki mają inne, ważniejsze rzeczy na głowie, ale faktem jest, że w ogóle większość ludzi nie zdaje sobie sprawy z tego jak powstają dobra, z których korzystają. A czy powinni w ogóle coś o tym wiedzieć? No, cóż w ogólności jest to pewnie niemożliwe, ale naprawdę warto się starać. I to z bardzo pragmatycznego powodu. Spróbuję to wyjaśnić na prostym przykładzie. Jedna z moich znajomych poprosiła mnie kiedyś o pomoc, kiedy w samochodzie przepaliła jej się żarówka. Kupiłem te żarówkę za jakieś półtorej (jeszcze wtedy) marki; nie pamiętałem nawet dokładnie ile to było. Naprawa polegała na tym, że podniosłem maskę, z reflektora wyciągnąłem oprawę żarówki, z tej oprawy – samą przepaloną żarówkę, wstawiłem na jej miejsce nową, wstawiłem na miejsce oprawkę i zamknąłem maskę. Wszystko trwało… trzydzieści sekund… może minutę… Kiedy znajoma zapytała ile jest mi winna – machnąłem oczywiście ręką i powiedziałem: „kawę przy okazji”. Wtedy opowiedziała mi, że ta sama żarówka przepaliła się jej już drugi raz. Poprzednio zatrzymaną ją z tego powodu na granicy, odesłano do warsztatu, gdzie w ciągu około pół godziny, za cenę 25 (słownie: dwudziestu pięciu!) marek dokonano tej samej operacji. Jest to, oczywiście, nic innego, jak zwykłe, podłe wykorzystanie ludzkiej naiwności. Ale także i coś więcej. Otóż zaczynamy postrzegać znaczną część rzeczywistości jako swego rodzaju zjawiska magiczne. Samochód, to już nie jest praca tokarzy, blacharzy, frezerów, elektryków tapicerów, szklarzy i innych. To jest „to, co jest w sklepie z samochodami”. To samo z książką, twarożkiem, koszulą. Lekarstwo – leczy. Nikt nie wie – jak. Dom jest oświetlony. Nikt nie wie – jak. Komputer działa. Nikt nie wie – jak. Tramwaj jedzie. Nikt nie wie – jak. Po prostu – tak jest! To jakaś magia! No, oczywiście trochę przesadzam, ale myślenie mnóstwa (młodych zwłaszcza) osób wyraźnie w tym kierunku zmierza. Proszę też zauważyć, że dla ludzi stojących po „sprzedającej” stronie barykady – ta sytuacja jest niezwykle korzystna; można się zatem spodziewać, że będą to ogłupianie podsycać. Człowiek, który mniej wie o tym, co nabywa – jest znacznie podatniejszy na manipulację; można mu zupełnie bezkarnie wmawiać, że coś jest znacznie więcej warte niż w rzeczywistości. Jeden tylko przykład – produkcja płyty CD (przy seriach ok. 100000 egzemplarzy), zawiniętej w celofan, gotowej do sprzedaży kosztuje… kilka centów! Jeśli uwzględnić honoraria wykonawców (policzyłem dla wielkiej orkiestry symfonicznej, chóru i solistów), transport i jeszcze parę drobiazgów – to wychodzi ok. 4 Euro. Reszta – to zysk spekulantów!

Oczywiście nie postuluję tu, aby każda gospodyni domowa wiedziała, jak działa mikroprocesor, zaś jej mąż znał się na kwiatkach doniczkowych. Myślę jednak, że dobrze jest znać się przynajmniej na tym, z czym miewamy dość często kontakt. W przeciwnym bowiem razie zaczynamy nabierać jakiegoś głupawego, „magicznego” właśnie, stosunku do otaczającego nas świata. Dlatego też ów program o produkcji różnych rzeczy wydaje mi się bardzo dobrym pomysłem.

Można też zapytać, co właściwie jest przyczyną tych zjawisk. Otóż wydaje mi się, że jest nią „wydłużenie łańcuchów przyczynowo skutkowych”, by tak uczenie rzec. Kilka prostych przykładów. Czy ktoś z Czytelników wie (ja też, na razie, nie wiem), z jakich surowców robi się aspirynę? Z ilu części składa się samochód? Jak długo trwa (przemysłowe) uszycie koszuli? Jakie zawarte w żywności substancje są szkodliwe i na co szkodzą? Jaki wpływ na zdrowie wnuka ma palenie fajki przez dziadka? Jaki jest udział (powiedzmy) Kenii w bogactwie Polski (a jakiś, choćby minimalny, jest na pewno!). Można by tu jeszcze sypać przykładami, ale zatrzymajmy się przy ostatnim, jako szczególnie ważnym.

Przeczytałem gdzieś (nie potrafię podać teraz źródła, ale sam fakt wydaje się być zdroworozsądkowy), że jacyś tam ekonomiści obliczyli średnią zamożność człowieka na świecie, dzieląc po prostu oszacowane dobra całego świata przez ilość ludzi. Wynik był taki, jakiego można się było spodziewać – a więc dość mizerny. Zaskoczyło mnie wówczas, że (komunistyczna jeszcze!) Polska musiałaby sporo oddać, gdyby chcieć podzielić dobra tej ziemi między jej mieszkańców „po równo”. Obraz świata, jaki kreślą nam współczesni ekonomiści, jest więc taki, że mamy dość wąską, bogatą elitę (Polska do niej należy (!), choć raczej do jej dolnych regionów), oraz wielkie masy ludzi żyjących po prostu w biedzie. Kraje te, nie mając dostatecznego potencjału gospodarczego, ani militarnego, są po prostu trwale „odsysane” przez bogatszych. Stan ten jest raczej permanentny i niewiele na razie wskazuje, aby mógł się zmienić. Rzecz jasna wchodzą tu w grę olbrzymie różnice kulturowe, uwarunkowania historyczne, klimatyczne etc. Wszystko to wiem. Tyle, że jeśli Polska znajduje się w elicie – to ktoś musi na tę „ponadprzeciętność” pracować. Choćby imigranci z Ukrainy, czy Rumunii. Oczywiście sami obywatele krajów bogatszych też niekoniecznie leniuchują, jednakże gdyby nie odsysani obywatele krajów biedniejszych – z całą pewnością – mieliby mniej. Zmierzam jednak nie do samej ekonomii a do tego, że bezpośrednio te relacje nie są zbyt dobrze widoczne, jednakże porównania ekonomik w skali globalnej wyraźnie na nie wskazują.

Te długie łańcuchy przyczyn i skutków to w ogóle przekleństwo naszego życia. Musimy bowiem (podkreślam: musimy) podejmować decyzje natychmiast, a ich skutki często objawiają się po latach. Już choćby taka najprostsza rzecz, jak wybór współmałżonka, zawodu, miejsca zamieszkania pokazuje w czym rzecz. A ironią losu jest fakt, że najbardziej brzemienne w skutki decyzje podejmujemy przeważnie w młodości, kiedy jesteśmy najgłupsi i najmniej doświadczeni. A to tylko jedno życie ludzkie. A kto mógł przewidzieć skutki wielkich odkryć geograficznych, wojen krzyżowych, wynalazku koła, idei zera, rozwoju motoryzacji?

Pan Gajdowicz (wrócę jeszcze na chwilę do niego, bo skojarzył mi się z tą motoryzacją) opowiedział mi także zresztą sporo innych, ciekawych rzeczy o pojazdach mechanicznych i to takich, o których wiedzą tylko fachowcy, ale nie chcę tu zanudzać Czytelników – może kiedyś wrócę do tego w „Norce geek’a”… Wypowiedział też w czasie swobodnej pogawędki uwagę, która wprawdzie nie dotyczyła spraw technicznych, ale bardzo zapadła mi w pamięć. Mówiąc o reklamie samochodów powiedział, że „Reklama kształtuje nasze marzenia”. Do pewnego stopnia rzeczywiście chyba tak jest. Co gorsza reklama „uczy” (choć wydaje mi się, że raczej wyrażenie „namolnie wbija do głowy” byłoby bardziej odpowiednie) o czym „powinniśmy” marzyć. O „banalności” tych marzeń nie warto chyba nawet wspominać.

Oczywiście nie tylko reklama. Także inne rzeczy. Obserwacja środowiska, obserwacja znajomych, własne braki i, last, but not least, plotki.

Plotka, to jedna z rzeczy, których właściwie… nie rozumiem. Wygląda na to, iż jestem pod tym względem jakoś upośledzony, bo zdarzyło mi się nawet, że jedna z moich znajomych, po chwili pogawędki ze mną, powiedziała z wyraźnym zniechęceniem: „Z tobą to w ogóle nie daje się poplotkować”. Cóż, trudno – nikt nie jest doskonały. Zastanowiłem się jednak po tej rozmowie, jakiej właściwie umiejętności mi brakuje. Trochę już nałogowo (nałóg zaczął się wprawdzie wcześniej, ale „w epoce AdRem!” znacznie się nasilił) rozpocząłem od zajrzenia do encyklopedii w poszukiwaniu definicji i znalazłem, że:

plotka – niesprawdzona lub kłamliwa pogłoska, powodująca utratę dobrego wizerunku osoby, której dotyczy.

Przyznaję, że definicja ta nieco mnie zaskoczyła i to z dwu powodów na raz. Po pierwsze – ze względu na szkodę, jaką przynosi oplotkowywanej osobie. Wiem, oczywiście, że i tak bywa, ale plotkę rozumiałem trochę szerzej; szkodliwość nie wydawała mi się jej koniecznym atrybutem. Sądziłem, że można o kimś plotkować przynajmniej neutralnie – gdzie był, co robił – i paplanina taka wcale nie musi być szkodliwa; widać miałem zbyt naiwne wyobrażenie. Po drugie zaś – uderzył mnie w tej definicji brak elementu banalności. A jest on chyba konieczny (raczej nie słyszałem, aby ktoś plotkował na tematy filozoficzne, czy algebraiczne). Istnieje przecież cała plotkarska prasa bulwarowa zapełniająca tysiące stron rewelacjami, że jakaś tam księżniczka zagrała w golfa, lub jakaś gwiazdeczka zmieniłą fryzurę i męża. Nawet zwykła codzienna prasa ma jakiś tego rodzaju kącik zajmujący się lokalnymi sensacjami towarzyskimi. Czasem zresztą przybiera to wręcz odrażające formy. Widziałem na przykład lokalną gazetę niemiecką, której pierwsza strona poświęcona była wybuchowi wojny w Iraku, zaś u doły strony była jakaś goła panienka i sensacje o jej kolejnym romansie. Może i tak ma być. Może taki już jest ten świat – ale ja nie mogę się jakoś przyzwyczaić.

Nie wiem, czy jest choćby jeden człowiek, który nie opowiedział ani razu w życiu ani jednej plotki (zwłaszcza, że nie ma ostrej granicy między plotką, a „nie plotką”). Natomiast ludzi, którym pochłania to dużą (bywa, że i lwią) część życia – jest mi po prostu żal. Choć im samym – może z tym (przynajmniej do czasu) dobrze.

I jeszcze jedno. Myślę, że cała treść plotek nie tyle mówi nam o osobach oplotkowywanych, co o plotkujących. Ich marzeniach, lękach, oczekiwaniach – przeważnie, niestety, raczej banalnych. Nie sama treść jest tu więc ważna (bo to w końcu informacyjna sieczka) ile ukryte motywacje ludzi. To zresztą kojarzy mi się zarówno ze znanym eksperymentem Millgrama (pisałem już o nim) jak i z pewnym ciekawym esejem R. D. Hofstadtera.

Otóż w jego książce „Metamagical Themas”, w rozdziale „Dylematy superracjonalnych myślicieli” znalazłem opis następującej gry:

  1. Do wygrania jest tysiąc jednostek (powiedzmy – dolarów).
  2. Gracze nie mogą się porozumiewać w żaden sposób.
  3. Każdy gracz przesyła bankierowi jedną, dowolnie wybraną liczbę z zakresu 0..100.
  4. Liczby te zostają zsumowane (dając jakąś liczbę – n).
  5. Z przedziału 1..n graczowi przydziela się (losowo) zakres liczb o długości liczby, jaką podał.
  6. Wylosowana zostaje liczba v z zakresu 1..n.
  7. Gracz, który jest „właścicielem” tej liczby (v) – otrzymuje wyłatę równą 1000/n.

Dla przykładu: Jako jeden z graczy podałem liczbę 55. Suma wszystkich liczb podanych przez graczy wynosi (powiedzmy) 848. Wylosowałem zakres 201..255. Jeśli teraz wylosowana liczba v wynosi na przykład 228 – wygrywam (niezbyt imponującą) kwotę 1000/848 ≈ 1.8$.

Nietrudno zauważyć, że podanie większej liczby zwiększa, oczywiście, szanse na wygraną, ale też i zmniejsza wysokość samej wygranej. Aby zgarnąć całą pulę, jeden jedyny gracz musiałby podać liczbę 1 i to przy założeniu, że wszyscy inni podali 0, czyli praktycznie wycofali się z gry! Oczywiście można tu nieco manewrować regułami, zmnieniać wartości liczbowe, obliczać prawdopodobieństwa etc.

Ale tu nie o to chodzi! Gra ta jest równocześnie testem psychologicznym! Otóż wysokość podawanej liczby jest podobno dość realistyczną miarą gotowości gracza do współpracy z innymi ludźmi (nie tylko w tej grze!). Takich rzeczy jest zresztą mnóstwo. Pisałem już na przykład o sposobie szacowania zamożności potencjalnych klientów firm ubezpieczeniowych, był także artykuł o inwigilacji. I w końcu tak się tego wszystkiego przestraszyłem, że postanowiłem na tym zakończyć, aby mnie jakiś przebiegły Czytelnik nie „zinwigilował”. Ochłonąwszy nieco ze strachu, spróbuję wrócić do tych zagadnień w nastepnym numerze.

Kiedy już wszystko powyższe napisałem – przeczytałem raz jeszcze i przyszło mi do głowy, że właściwie to mógłbym tekst podzielić na kilka zamkniętych tematycznie mniejszych artykulików. Może i tak, ale wtedy nie mógłbym w tym miejscu napisać uroczyście… Koniec dygresji.

[mc]