TEMAT MIESIĄCA zawiera główną treść gazety artykuły ukazujące wybrane zagadnienie z różnych punktów widzenia.









Temat numeru XIV (grudzień 2006): SŁOWA, SŁOWA, SŁOWA.


SŁOWA, SŁOWA, SŁOWA...

Motto:
Słowa, słowa, słowa…
Wiadomo czyje i czy mogłoby być inne?

Na początku było słowo.

Podobno.

Znam także odmienne wersje, że na początku był chaos, wielki wybuch, oraz kilka innych rzeczy, jakby mniej prawdopodobnych. Wobec mnogości wariantów i nieprzejednanego stanowiska autorów – nie bardzo wiem, na który się zdecydować, zwłaszcza, że podczas tego początku, to mnie jeszcze nie było i dlatego nie mogłem żadnej z tych koncepcji rzetelnie zweryfikować. Obawiam się więc, że przyjdzie mi się pogodzić z niewiedzą na ten temat. Na pocieszenie mam to, że mogę obserwować teraźniejszość. Ta zaś wyraźnie poucza o tym, że jeśli nawet słowa nie było na początku, to obecnie istnieje – i często nawet w nadmiarze.

Jest także inna koncepcja filozoficzna, która powiada z kolei, że wszystko jest liczbą – z czego wynika, że i słowo też. Brzmi nawet dość prawdopodobnie, już choćby dlatego, że całe Ad Rem! tkwi w pamięci komputerowej właśnie jako liczby.

Skoro tak, to powinny nam tu bardzo skutecznie pomagać maszyny liczące. I rzeczywiście. Zajrzałem do odpowiedniej przegródki komputera i znalazłem tam, że jeden numer AdRem! liczy sobie około 10000 słów. Czy to dużo, czy mało? Porównajmy to z normą dzienną. Otóż podobno przeciętna kobieta wypowiada około 20000 słów dziennie (a bardziej gadatliwa potrafi podwoić tę liczbę), zaś przeciętny mężczyzna około 7000 słów (a mruk, to i połowę z tego niechętnie). Myślę więc, iż nie popełnię wielkiego błędu przyjmując, że człowiek wypowiada średnio 15000 słów dziennie (podaję dane, jakie znalazłem, choć wydają mi się troszkę zawyżone). Ponadto średnia długość życia w Polsce wynosi obecnie 68 lat dla mężczyzn i 75 lat dla kobiet – weźmy dla okrągłego rachunku 70 lat. Po przemnożeniu mamy 383 miliony 250 tysięcy na życie! Naprawdę! Nie chce być inaczej! Liczyłem kilka razy na kalkulatorku (Texas TI–86). Jeśli nawet pierwszych kilka lat nie mówimy, to zaniżyłem nieco średnią wieku i wychodzi na to samo. Aha, założyłem też, że każdego 29 lutego wszyscy milczą, jak kamienie – więc jeszcze może i trochę trzeba dorzucić.

W sumie wygląda więc na to, że tymi 10000 słów miesięcznie wyrabiam mniej więcej jedną solidną dzienną normę męską i połowę kobiecej; na razie więc chyba nie muszę się rumienić z powodu nadmiernej gadatliwości.

A jak jest ze słowem pisanym? Tu skorzystam z oszacowania D. R. Hofstadtera (esej „O liczbowym letargu” – w kilku ostatnich numerach AdRem!), że średnia księgarnia – to około miliarda słów. W tym zestawieniu Francuska Agencja Informacyjna (kontynuacja agencji Ch. Havasa z 1835 – pierwszej na świecie), która dostarcza swoim subskrybentom ponad 3 mln słów dziennie – robi wrażenie lakonicznej.

Tak wygląda to ze strony „nadawców” słów. A jak z punktu widzenia „odbiorców”?

Policzmy (a raczej – oszacujmy) znowu. Mamy właściwie gotowe dane – więc skorzystajmy z nich.

Proste obliczenie uświadamia nam, że dzienną normę Francuskiej Agencji Informacyjnej bardzo gadatliwa kobieta (ta za 40000) wyrecytowałaby w ciagu 75 dni (około dwa i pół miesiąca), zaś mrukowaty facet (ten za 3500) potrzebowałby aż 857 dni, czyli ponad dwa lata! Feministki zadowolone?

Patrząc na to z innej strony – gdybyśmy usiedli przed telewizorem i zechcieli wysłuchać dziennej dawki informacji z wymienionej wyżej agencji – potrzebowalibyśmy na to co najmniej 75 dni i to ze spikerką trajkoczacą, jak szybkostrzelny karabin maszynowy. A gdyby jeszcze słuchać tylko po 12 godzin dziennie – to wychodzi prawie pół roku.

A jeśli chodzi o książki, to powiedzmy, że przeczytałem w ciągu życia 500 książek (może nawet troche więcej), każda miała (powiedzmy) 200 stron, a na stronie było (około) 500 słów. Daje to liczbę rzędu pięćdziesięciu milionów słów. Jedna dwudziesta typowej księgarni.

Kto ma kalkulator i lubi się tak bawić, może sobie kontynuować tę rozrywkę. Jest ona nie tylko zabawna, ale i pouczająca, a czasem nawet osłupia, lub przeraża.

Wyobrażam sobie teraz taki eksperyment. Na rok – przestaję czytać. Przez ten rok zapisuję natomiast wszystko, co spamiętałem z przeczytanych książek. Ale nie to, co mi przychodzi do głowy po lekturach, tylko to, co rzeczywiście zapamiętałem – fakty, stwierdzenia, sentencje, cytaty etc. Ile mógłbym tego zapisać? Trudno powiedzieć, ale 1000 stron wydaje mi się hojnym oszacowaniem. Jednakże jest to (w najlepszym razie) jedna setna tego, co przeczytałem. Innymi słowy 99% czasu moich lektur poświęciłem na obracanie kartek!

Powie ktoś, że to żarty, takie arytmetyczne hocki–klocki, jakie można znaleźć w niedzielnych dodatkach do gazet, albo pisemkach popularno–nauowych dla młodzieży. Trochę tak. Nie kryję, że pozwoliłem sobie tu na pewną, nieco żartobliwą beztroskę. Ale kryje się za nią i poważniejsze przesłanie. Ostrzeżenie, że słowa nadzwyczaj łatwo tracą swoją wartość. Mógłbym tu powtórzyć za Hofstadterem: "Mam nadzieję, że tym, co ludzie przyswoją sobie z tego artykułu nie będzie kilka ciekawostek do wykorzystania na następnym cocktail party, lecz ciągle rosnące przeświadczenie o ważności zachłannych wielkich liczb. Chciałbym, aby ludzie zrozumieli bardzo realne konsekwencje tych bardzo surrealistycznych liczb przelatujących w nagłówkach gazet jak imiona gwiazd filmu w prasie brukowej. I właśnie to jest jedynym powodem, dla którego pojawiają się wszystkie te żartobliwe przykłady. W gruncie rzeczy bowiem zajmujemy się pytaniami poznawczymi i to takimi, których konsekwencją jest nasze życie lub śmierć".

U mnie wprawdzie nie jest to raczej sprawa życia lub śmierci, ale dobrego lub złego samopoczucia – już tak. I to chyba dość rozsądny powód, aby poświęcić temu jeden numer AdRem!.

[mc]



INFLACJA.

inflacja ekon. proces ekonomiczny, który przejawia się we wzroście cen towarów, a polega na zwiekszeniu ilości pieniędzy w obiegu w stopniu silniejszym od wzrostu masy towarowej.
‹niem. Inflation, fr., ang. inflation, z łac. inflatio „nadymanie”›
[Słownik Wyrazów Obcych, PWN 1997]

Co ma inflacja do słów?

Trochę ma. Dla przykładu: aktorka, dobra aktorka, bardzo dobra aktorka, gwiazda, supergwiazda, „megastar” (widziałem gdzieś taki idiotyzm). Albo: dziękuję, dziękuję bardzo, dziękuję ślicznie, dziękuję uprzejmie, jak najuprzejmiej dziękuję. Albo też: prażone ziemniaki, gold chips, niebo w gębie, przysmak zwycięzców, kartoflana radość życia etc. Tu, to nawet zamiast przykładu wystarczyłoby jedno słowo – reklama.

Inflacja słów, podobnie jak ekonomiczna, przebiega na ogół dość powoli i niezauważenie. Przecież płacąc w sklepie za towar nie myślimy przeważnie o niej, tylko płacimy (coraz większymi nominałami) i odbieramy resztę. Co i raz tylko z lekkim przerażeniem dostrzegamy, że za inne potrzebne rzeczy nie mamy już czym płacić, albo, że przy tym samym nominalnym zarobku, stać nas na coraz to mniej. Podobnie ze słowami – używamy automatycznie aktualnej paplaniny. Kiedy zas zdarza się jakaś ważna sprawa, kiedy potrzeba rzeczywistej wymiany myśli, z przerażeniem dostrzegamy, że stać nas tylko na standardowy bełkot, bo nic lepszego nie przychodzi nam do głowy. Niektórzy zresztą i tego nie zauważają.

A zauważyć wcale nie tak trudno. Szczególnie wyraziście widać to w obcych jezykach. A więc na przykład na amerykańskich cocktail party można często usłyszeć, wykrzykiwane tubalnie przez gospodarza, zdanie: „Is everybody happy?!”. Dla nas mógłby to być tytuł dzieła filozoficznego – tam oznacza tylko pytanie, czy komuś nie dolać Coca – Coli.

Wracając do kraju – znów przykład. Powiedzmy – wernisaż. Ktoś podchodzi do autora obrazów i powiada: „Pańskie obrazy naprawdę bardzo mi się podobają” (sam słyszałem to niejeden raz). Rzadko kto zauważa, że formułka ta jest klasycznym przykładem inflacji słowa. Jeśli się chwilę zastanowić, to przecież oznacza ona ni mniej ni więcej tylko: „Wszyscy fałszywie chwalą kiepskie dzieła, ale mnie (w przeciwieństwie do tych innych) naprawdę się to podoba” (co zresztą także niekoniecznie jest zgodne z prawdą).

Rzecz zresztą nie jest nowa. Antonio Vivaldi swój zbiór koncertów skrzypcowych op. 8, zawierających „Le quattro stagioni” (Pory roku) oraz „La tempesta di mare” (Burza na morzu) nazwał „Il cimento dell’ Armonia e dell’ Inventione” (Szczyt Harmonii i Inwencji). Inna rzecz, że słuchając tej pięknej muzyki – łatwo udzielić „rudemu księdzu” (taki miał przydomek – il preto rosso) rozgrzeszenia.

Równie hojnie wysokimi (a może i wyższymi) nominałami szafował nasz rodak ks. Benedykt Chmielowski, który swoje „NOWE ATENY, albo Akademia wszelkiej scjencyi pełna, na różne tytuły jako classes podzielona, mądrym dla memoriału, idiotom dla nauki, politykom dla praktyki, melancholikom dla rozrywki erygowana”, ich pierwszą księgę – rozpoczyna tak: „Tytuł pierwszej księgi teolog w boskich rzeczach idiota, Thales w niebo wlepiony, w dół obalony albo głębokość mierzona nie zmierzona, oko w słońcu utopione, oślepione. Scjencja krótka i prosta o Bogu, o nim dyszkurująca, nie pojmująca.”.

I… każdy widzi.

Tyle, że o ile wcześniejsze przykłady lekko mnie może i irytują (dwa ostatnie są zresztą nawet sympatycznie zabawne), o tyle, kiedy słyszę bełkot jakiegoś polityka, handlarza, księdza, prawnika czy sentymentalnej idiotki, to myślę sobie, że gdyby oni mieli jakieś wyłączniki, albo tłumiki – to byłoby wręcz cudownie. Niestety nie mają.

Jakie na inflację lekarstwo? No, w ekonomii to interwencjonizm państwowy, wymiana pieniędzy i inne podobne działania. W innych dziedzinach wygląda mi to na dolegliwość nieuleczalną. Prywatnie zaś jedynym, co mogę zrobić, to dbać, aby mi AdRem! na to choróbsko nie zapadło.

[mc]



BUZZWORDS.

Angielska wikipedia podaje:

buzzword – a word or phrase from one special area of knowledge that people suddenly think is very important: 'Multimedia' has been a buzzword in the computer industry for years.
buzzword (dosł.: brzęczące słowo) – słowo, lub fraza z pewnej określonej dziedziny wiedzy, któremu ludzie nagle przypisują wielka wagę. Przez lata „multimedia” były takim słowem w przemyśle komputerowym.

Polska Wikipedia opisuje to nieco szerzej:

Buzzword to słowo lub fraza, która jest używana w celach marketingowych lub propagandowych tak często, że właściwie zatraca jakiekolwiek znaczenie. Często stosuje się jakąś technologię nie ze względu na jej cechy, lecz dlatego, że jej nazwa jest korzystna z marketingowego punktu widzenia. Buzzwordy są szczególnie powszechne w informatyce, lecz kwestia ta dotyczy też innych dziedzin. Buzzwordy które zrobiły największą karierę w informatyce to "multimedialny" i "internetowy". Do niedawna nie było produktu – sprzętu, oprogramowania, czy usługi informatycznej – która w opisie nie zawierałaby słowa "multimedialny". Ostatnio zostało ono w sporym stopniu wyparte przez nowszy buzzword "internetowy". Inne popularne buzzwordy to m.in. "Java", "Open Source", "P2P", "XML", "zorientowany obiektowo", "Web 2.0". Do popularyzacji buzzwordów w informatyce przyczynia się tradycja standardów (de facto – technologii), których wszyscy używają dlatego, że wszyscy inni ich używają. Jeśli dana technologia ma popularny buzzword, można liczyć, że inni również zadbają o kompatybilność z nią. Tak więc, nawet jeśli sama w sobie nie jest tak dobra jak niektóre inne, opłaca się z niej korzystać dla kompatybilności.

Popularnym ostatnio buzzwordem spoza informatyki jest "terroryzm".

Przytaczam (po poprawieniu błędów językowych uświęconych już tradycją w polskiej Wikipedii) ten fragment, gdyż wydał mi się rozsądny i zgodny z rzeczywistym stanem rzeczy. Szczególnie trzy sformułowania uważam za bardzo celne, a mianowicie:

1. „używana […] tak często, że właściwie zatraca jakiekolwiek znaczenie”,
2. „wszyscy używają dlatego, że wszyscy inni ich używają”,
3. „nawet jeśli sama w sobie [technologia – M.C.] nie jest tak dobra jak niektóre inne, opłaca się z niej korzystać dla kompatybilności.
Punkt 1. mówi o tym, że używamy słowa bezmyślnie (no, bo skoro nie niesie żadnego znaczenia). Punkt 2. informuje nas o tym, że zamiast myśleć – podążamy za stadem. Zaś punkt 3. powiadamia nas, że wskutek własnej bezmyślności doznajemy materialnej straty (stadnie wybierając gorszy, za to modny produkt). Szczerze mówiąc przykładów to już nawet nie chce mi się wypisywać – są tak znane.

Dodatkowo skojarzyłem sobie powyższe z tym, co przeczytałem w książce Toma Stafforda i Matta Webba – „100 sposobów na zgłębienie tajemnic umysłu”.

Znalazłem tam opis eksperymentu psychologicznego polegającego na tym, że badanemu pokazano dwie abstrakcyjne figury (rysunek poniżej), po czym podano dwa, nic nie znaczące, słowa: maluma i takete. Następnie poproszono, aby każdą z tych figur podpisał jednym z podanych słów. Prawie wszyscy ludzie podpisali maluma pod figurą B, zaś takete pod A.


Niewykluczone, że istnieją pewne powiązania pomiędzy brzmieniem słów, a ich zawartością treściową; przykładem – choćby onomatopeje. Jednak, zważywszy, że jama – to po japońsku – góra, nie wyciągałbym zbyt daleko idących wniosków. Ponadto wydaje mi się, że taki związek jest raczej domeną jezyka potocznego i to na jego najniższym poziomie. Podobno tak zwane „protojęzyki” (czyli zarodkowe formy języka ludzkiego) bazowały w dużej mierze na takiej właśnie ilustracyjności. Nie jest też chyba przypadkiem, że takie dźwiękonaśladowcze słówka tworzą masowo małe dzieci. U nich zresztą może to być zabawne lub rozczulające, ale infantylny sposób myślenia u dorosłych raczej przeraża. Oczywiście, jeśli się ktoś bardzo uprze – może utrzymywać, że brzmienie takich słów, jak dyferencjał, równanie, brzoza, czy gnoseologia idealnie pasuje do ich treści; ja się tam jednak upierał nie będę.

Inny przykład z tej książki dotyczy nazwy BlackBerry (jest to bezprzewodowe urządzenie do wysyłania poczty elektronicznej). Otóż nazwano ten aparacik właśnie tak, ponieważ jakiś ekspert ustalił, że słowa rozpoczynające się od litery „B”, kojarzą się ludziom z niezawodnością. Mniejsza o to, czy słusznie; ważniejsze jest coś innego. Po pierwsze, że nazwa została wybrana bez żadnego związku z tym, co opisuje. Zatem równie dobrze, jak „czarna jagoda” urządzenia te mogłyby się nazywać „melba”, barszcz ukraiński” lub „nieświeża kiełbasa”. Po drugie (i może ważniejsze!), podejmując takie badania założono, że nabywca zamiast interesować się, rzeczywistą wartością produktu, będzie nań reagował jak niemowlak na słowo „papu”. No, cóż… Smacznego.

Wydawać by się mogło, sądząc z powyższego, że te brzęczące słowa przynoszą tylko szkody. Skoro jednak ludzie ich używają (i to masowo) musi być jakaś tego przyczyna. Myślę, że jest i to niejedna. Używanie takich słów daje namiastkę kompetencji, poczucie „bycia na bieżąco” – krótko mówiąc – podwyższa samoocenę i, tym samym, poprawia samopoczucie.

Wszystko to, oczywiście, namiastki i hochsztaplerka.

Ale cóż robić…

Mundus vult decipi, ergo decipiatur.

[mc]



SYMBOL.

Na początek potrzebna nam będzie definicja:

symbol1. znak umowny pełniący funkcje zastępczą wobec przedmiotu, przywodzący na myśl ów przedmiot. 2. określony znak literowy lub cyfrowy stosowany do oznaczania wielkości, jednostek miar, artykułów handlowych, w chemii – pierwiastków chemicznych, w matematyce – zbiorów ich elementów oraz działań. 3. lit. motyw lub zespół motywów w dziele literackim pełniący funkcje znaku odnoszącego się do innej, nie ukazanej bezpośrednio sfery rzeczywistości.
‹fr. symbole, z gr. sýmbolon›
[Słownik Wyrazów Obcych PWN 1997]

oraz dwa wykluczenia:

Symbole matematyczne, fizyczne, chemiczne etc. W tym wypadku słowo symbol można właściwie zastąpić słowem „skrót”, lub „oznaczenie”. W naukach przyrodniczych, a już zwłaszcza w matematyce, symbol jest zawsze porządnie zdefiniowany. Oznacza to, czy owo – i nic innego. Kropka.

Poezja symbolistów. W poezji (a nawet szerzej – w sztuce symbolicznej) ma być przede wszystkim pięknie i wszystko inne jest (powinno być?) temu wymaganiu podporządkowane. Jeśli więc jest pięknie – nie ma się co czepiać. Od sensu i logiki jest informacyjna proza. Tutaj też jest w porządku. Co prawda znane mi są symboliczne utwory poetyckie, w których nie jest ani pięknie, ani sensownie, ale te (prawem autora) także wykluczam.

Wyjaśniłem więc gdzie nie mam do symboli zastrzeżeń. Kiedy jednak wykraczamy poza nazwane wyżej obszary, w tak zwane „życie” – zaczynają się, niestety, kłopoty. Dla przykładu:

Kolor czarny jest dla nas symbolem żałoby. Dla murzynów (pardon – upigmentowanych inaczej) – kolorem żałoby jest niebieski. Stąd poszła nazwa blues (jako pieśń żałobna), nazwa całego stylu w jazzie i sporo wartej posłuchania muzyki. Dla nas kolor niebieski wiąże się prędzej z pogodnym niebem, lub czystą wodą budząc ogólnie raczej pogodne skojarzenia; w żadnym razie nie jest to kolor żałobny.

Albo kiedyś znowu przeczytałem, że w starożytnym Rzymie trójkąt był symbolem… szczęścia małżeńskiego. Obecnie, to ja już się trochę pogubiłem, ale jeszcze w dziewiętnastym wieku i początkach dwudziestego pisano na ten temat różne, przeważnie smutnawe. utwory.

No, a clou wszystkiego to już symbole tzw. „duże”. Patriotyczne na przykład. Orła można od czasu do czasu zobaczyć w górach, ewentualnie w ZOO. Ciekaw natomiast jestem, jaki procent Polaków widział żywego orła, choćby w ZOO (nie mówiąc już o górach). Wróbla, kaczkę, koguta, czy gołębia – owszem – praktycznie każdy. Czy nie byłoby więc lepiej wybrać jakiegoś innego ptaka? Ponadto dlaczego orzeł ma być lepszy na przykład od kormorana, albo czapli czy bociana? A jeśli nawet faktycznie taki wspaniały z niego ptak, to ilu rodaków mi się z nim kojarzy? Niewielu, niestety. Większość raczej z innymi zwierzątkami. Kiedy powiadamy, kaczka, wróbel – myślimy o kaczce lub wróblu – i w porządku. Ale orzeł to już musi obowiązkowo być najszybszy, najwyższych lotów i w ogóle – wspaniały. A to wcale nie jest prawdą! Najwyżej bowiem potrafi wzlecieć kondor (podobno do 6000 metrów), a najszybciej lata sokół (pikując osiąga ponad 300 km/h), który także ma i wzrok znacznie lepszy lepszy od orła. Sowa świetnie widzi w mroku, myszołów jest mistrzem cichego lotu, a kukułka niezrównaną intrygantką. Orzeł wypada wprawdzie też nienajgorzej, ale… I tak można dopóki się komuś nie znudzi.

Przykłady te wystarczają chyba dla pokazania, jak bardzo niewiele trzeba, aby zobaczyć słabe strony symbolu. Wystarczy chwila sceptycyzmu, moment opamiętania, by z całą wyrazistością zobaczyć, że symbol – to kolos na glinianych nogach.

Ta przenośnia nie jest nawet najgorsza, bowiem symbol potrafi rzeczywiście uruchomić kolosalną sieć, często zupełnie nieuprawnionych, skojarzeń. Z drugiej zaś strony niewielki, dobrze wymierzony cios zdrowego rozsądku wystarcza, aby wszystkie one się zawaliły. Symbol jest bowiem (przeważnie) nadużyciem treści słowa. Obiecuje więcej niż daje – jest po prostu taką spłonką naszej wyobraźni. Co gorsza – wyobrażać sobie może każdy, co chce i nieczęsto się zdarza, aby różne osoby wyobrażały sobie dokładnie to samo. Kiedy więc przychodzi do konfrontacji z rzeczywistością – bywa naprawdę bardzo różnie. Dość pomyśleć o obrączce jako symbolu.

Symbol jest więc troche czymś takim jak reklama (która zresztą namolnie symboli używa). Obiecuje niebo – a w efekcie daje kiepski i drogi proszek do prania.

Oczywiście – nie zawsze tak jest. Czerwona róża podarowana kobiecie może symbolizować prawdziwie głębokie uczucie. Patriotycznej symboliki często używali ludzie, którym przyświecały bardzo konkretne i szlachetne cele. Symbole mają także swoje dobre znaczenie komunikacyjne. Symbolicznym mrugnięciem oka można rozładować atmosferę, symbolicznym gestem (słowem) ostrzec kogoś, dodać otuchy etc.

Nie twierdzę więc bynajmniej, że należy symbole wyrugować z naszego życia. Warto jednak od czasu do czasu oprzytomnieć i sprawdzić, co też takiego się pod nimi kryje.

A nawet – czy w ogóle coś…

[mc]



POLITICAL CORRECTNESS – PO RAZ DRUGI!

O poprawności politycznej raz już pisałem – i bynajmniej nie był to panegiryk. Chciałbym jednak wrócić jeszcze raz do tego tematu w nieco innym ujęciu.

Idiotyzm niektórych poprawnych politycznie komunałów – jak był, tak i pozostaje bełkotem; ani muszę, ani chcę się wycofywać z uprzednio napisanego. Jednakże można przypuścić, że przynajmniej część z tych, którzy te sformułowania wymyślali i lansowali, niekoniecznie była osłabionymi na umyśle biurokratami, faryzejskimi politykami, idącymi za chwilową koniunkturą, czy też po prostu głupkami nie mającymi w głowie więcej aniżeli parę komunałów aktualnie modnej paplaniny. Zakładam więc, że pewne sformułowania politycznie poprawne stworzone zostały według najlepszej wiedzy i w najlepszej intencji.

Niestety nawet i w tym przypadku sprawa nie jest całkiem prosta i spróbuje poniżej na niektóre kłopoty wskazać.

Zauważam tu pewien związek z tym, co napisałem w numerze XII o nienawiści, a mianowicie, że tak naprawdę, to nienawiści zapobiegają jedynie fakty, a nie zaklęcia. Związek zapewne nie jest przypadkowy, bo poprawność ma (w założeniu przynajmniej) neutralizować negatywne uczucia.

Jednak, jak to często bywa, założenie – założeniem, a praktyka – praktyką.

No, bo mogę sobie, dla przykładu, wyobrazić, że właściciel jakiejś knajpki wywiesza szyldzik „U mnie przysmaki kuchni murzyńskiej”. Jeśli następnie gotuje różne maniokowe łakocie i obsługuje przyjaźnie murzynów – niewykluczone, że będą oni tę knajpkę chętnie odwiedzać i lubić. Z drugiej zaś strony potrafię też sobie wyobrazić urzędasa mówiącego „Prędzej mi tu kaktus wyrośnie, niż ja to temu inaczej upigmentowanemu załatwię!”. A już tak najprościej – co wolałby usłyszeć kilkunastoleni wyrostek: „Hej, Pryszczaty, zagraj z nami w piłkę!”, czy „Ładny inaczej – bądź uprzejmy się od nas odizolować z łaski swojej.”?

Przypuszczam, że analogia z moimi wywodami o nienawiści sprowadza się do tego, iż zdecydowana większość ludzi jest dostatecznie bystra, aby odróżniać (przynajmniej na dłuższą metę) fakty od paplaniny. Poszedłbym nawet dalej. Zauważmy, że tej „poprawności” używa się przecież właśnie tam, gdzie podejrzewa się możliwe zadrażnienia. Zatem człowiek, w stosunku, do którego tej poprawności używamy, jest przeważnie właśnie na tym punkcie szczególnie przewrażliwiony, szczególnie na te sprawy wyczulony. Często widywałem, że właśnie taka ostrożność w dobieraniu słów i gestów, takie wyczekujące zastyganie rozmówcy, jest dla poszkodowanych właśnie najgorsze. Kurczą się, zamykają w sobie i wyraźnie widać, że trafia to w ich najczulszy punkt. A zareagować nie mają jak, bo przecież rozmówca jest „poprawny” i nic nie można mu zarzucić. Dlatego też wydaje mi się czasami, że lepsze byłyby zwykłe sklepy z odzieżą męską na wzrost 140–160, lub damską rozmiaru XXXXL, niż te osobne sklepy dla panów strzelistych inaczej i puszystych pań. Często odnoszę wrażenie, że ta rozbuchana słodycz i przesadna rozwaga w dobieraniu słów jest dla „upoprawnianych” znacznie gorsza niż nazwanie rzeczy po imienu.

A już tak – sięgając gruntu – taka poprawna paplanina jest po prostu najtańszym towarem, językowym chłamem. Nieporównanie tańszym od efektywnej pomocy, prawdziwej przyjaźni, zainteresowania, czy hojnie poświęconego czasu. I to chyba jedna z najważniejszych (choć „poprawnie” przemilczanych) przyczyn jej popularności, często wręcz patologicznej.

„Od nadmiaru cnoty, zwyciężają siły piekła” – napisał Umberto Eco. Poprawność ma uzasadnione powody, aby się takiego losu obawiać. Wiemy bowiem skądinąd, że każda ideologia (a poprawność polityczna zdaje się nią być) doprowadzona do skrajności, zaczyna budzić sprzeciw, a w najlepszym razie bywa wykpiwana. W stosunku do poprawności można nawet już takie zjawiska zauważyć. Powstają na ten temat złośliwe żarty, kąśliwe teksty, a nawet daje się usłyszeć (przeczytać) całkiem rzeczowe i bynajmniej nie łagodne krytyki. Zupełnie jak o nowomowie PZPR. Nowe wraca.

Ostatnio na przykład obleciała prasę wiadomość o tym, że w Szkocji wydano pracownikom poradni rozporządzenie nakazujące używania słów „opiekun” („opiekunka”), w miejsce „tata” i „mama”. Chodziło o to, aby… nie urażać homoseksualistów! Ponadto było w tym rozporządzeniu, że w poradni powinny się znajdować specjalne czasopisma dla lesbijek i pederastów. Wiadomość ta okazała się (częściowo przynajmniej) kaczką dziennikarską – zwykłymi medialnymi widłami z igły. Nie było to rozporządzenie, lecz raczej sugestia, a ponadto szło o niewielką ilość sytuacji, kiedy ludzie pozostający w związku homoseksualnym mieli dzieci z poprzednich związków (heteroseksualnych – na razie inaczej się nie da, ale poczekajmy…). Można jednak i tu zadać parę zabawnych pytań. Jeśli taki „opiekun” zostanie w poradni omyłkowo nazwany „tatusiem” lub „mamusią”, to czy może o tę „nietolerancję” wytoczyć proces? A jeśli dodatkowo okaże się, że jest on nie „tym tatusiem”, lecz „tą tatusią”, albo też nie „tą mamusią” tylko „tym mamusiem” – co wtedy? A co zrobić, kiedy nie idzie z wyglądu rozróżnić płci (to nie żart – natknąłem na taki egzemplarz w Holandii i nie miałem innego wyjścia, jak obserwować, do której to – to toalety wejdzie, bo słowo honoru, że nie umiałem zdiagnozować; weszło do damskiej)?

A bardziej serio – to nie zazdroszczę takim dzieciom.

Szczerze mówiąc – to mało mnie to wszystko w grunice rzeczy obchodzi; mam poważniejsze bieżące kłopoty. Dopóki nie ma powszechnej możliwości adopcji dzieci przez małżeństwa złożone z pięciu tatusiów, czy mamuś (czy jak tam komu jeszcze przyjdzie do głowy) – problem jest raczej marginalny i sztucznie rozdmuchiwany jako typowy medialny temat zastępczy. Co mnie w jednak tym irytuje, to fakt, że taką sztuczną słodyczą nasączany jest bynajmniej niesłodki świat. Świat, w którym jest do załatwienia niemało problemów znacznie bardziej palących niż dobór słówek. Gdybyż ci „upoprawniacze” na nie zechcieli skierować swoją energię… Ale gdzież tam… Łatwiej paplać o tolerancji.

Pozostaję więc przy tym, co wcześniej napisałem. Taktu, osobistej kultury, wyczucia sytuacji, subtelności i delikatności uczą nas domy rodzinne – a nie politycy i ich media!

Zaraz, zaraz… Jakie „rodzinne”?! To znaczy tatuś i mamusia?!



[mc]



MAGIA SŁÓW – PO RAZ DRUGI!

O magii słów raz już pisałem – i bynajmniej nie był to panegiryk. Chciałbym jednak wrócić jeszcze raz do tego tematu w nieco innym ujęciu. Zdarzyło mi się bowiem w życiu przekonać o magii słowa, ale w pozytywnym znaczeniu.

Piękna samej mowy ludzie przeważnie nie dostrzegają. A istnieje ono, choć nie zwracamy na nie uwagi, podobnie jak na zabytki, obok których przechodzimy co dnia w rodzinnym mieście. Wyjątkiem są tu poeci, pisarze, trochę też aktorzy, czy mówcy. Pięknie pisał o tym na przykład Jan Parandowski w swojej „Alchemii słowa”.

Nic zresztą w tej obojętności dziwnego. Aby zobaczyć piękno (rodzimego zwłaszcza) języka trzeba „wyjść poza niego” (kiz dziadzi? jakiejiś takie „humanistycne twirdzynie Gödla” mi wysło, cy cóż ta, panocku?). Osobiście miałem taką możliwość poprzez emigrację. Fakt, że musiałem spojrzeć na ojczysty język jakby z boku, pozbywać się jego nawyków, nabywać nawyków innego języka, poznawać nie tylko słówka i gramatykę, ale także to, co zawsze pozwala odróżnić cudzoziemca – zwyczaj językowy, tak różny od naszego. I stało się tak jakoś zabawnie, że w niemczyźnie często brakuje mi zręcznych dowcipnych, często ironicznych zwrotów potocznej polszczyzny, zaś w jezyku ojczystym chętnie widziałbym niektóre dobre wynalazki niemieckie (nie tylko niemieckie zresztą).

Trochę przykładów:

To co my nazywamy, raczej neutralnie, „martwą naturą” – Niemcy ochrzcili pięknym, poetyckim das Stilleben, co można przetłumaczyć jako „milczące życie”, lub „ciche życie”. Samo słowo oznacza także „życie zaciszne” (ludzkie). Der Hintergedanke – to „myśl ukryta”, a dosłownie „tylna myśl”, lub „myśl z tyłu głowy”. Zapytałem zresztą celowo kilku Niemców o znaczenie tego zwrotu; niektórzy nawet, objaśniając, kładli rękę na potylicy! Filer znaczy po francusku dosłownie „prząść”, ale tak mówi się też pięknie o mruczącym kocie, zaś celny i zabawny l’esprit d'escalier zadomowił się nawet, jako zapożyczenie, w polszczyźnie. Nasz, ładny skądinąd, zwrot „z jednej strony… z drugiej strony…”, angielszczyzna wyposażyła dodatkowo w prosty, ale trafnie wychwycony aspekt rozwagi, ważenia w dłoniach – „on one hand… on other hand”, zaś „Jolly Roger” daje niezłą próbkę czarnego humoru (zwłaszcza, że zarówno czerń flagi, jak i czaszka miały symbolizować bezpardonowość). My zaś, podobnie jak tych zabytków we własnym mieście, nie dostrzegamy, na przykład, uroku nazw naszych (i czeskich zresztą też) miesięcy, które są wyjątkowo pięknym, poetyckim streszczeniem rocznego cyklu życia natury. Zaś wartość takich obiegowych zwrotów, jak „zabić komuś ćwieka”, „zjeść beczkę soli”, „leży, jak ulał”, „musztarda po obiedzie”, „leje, jak z cebra”, „dwie lewe ręce”, „głowa do góry!”, ”udawać Greka”, „indyk myślał”, „na łeb na szyję”, „wziąć nogi za pas”, „rozejść się po kościach”, „drzeć koty”, „zrobić po łebkach”, „myśleć o niebieskich migdałach”, „trącić myszką”, „pies z kulawą nogą”, „przytrzeć nosa”, „złapać byka za rogi”, „trzymać ręce przy sobie”, „o wilku mowa”, „koza u woza” (a też i „kobyłka u płota”), „kawał chłopa (baby, fachowca)”, „bez owijania w bawełnę”, „niezbity dowód”, „zabity dechami”, „przejść koło nosa”, „wywalić na zbity łeb” – no i cały wierszyk Tuwima „Raz się komar z komarem przekomarzać zaczął” (aby wreszcie skończyć tę przydługą wyliczankę i, tym samym, całe to tasiemcowe zdanie, rodem z Prousta, które to zadnie w połowie pisania sam już przestałem rozumieć), doceniłem dopiero wtedy, kiedy mi ich zabrakło w obcych jezykach.

Nie znaczy to bynajmniej, że te inne języki są uboższe od naszego rodzimego. Naszemu „nie wywołuj wilka z lasu” odpowiada bardzo sugestywne niemieckie „nie maluj diabła na ścianie”. Zaś naszemu „podobni, jak dwie krople wody” – angielskie (kto wie, czy nawet nie trafniejsze) „podobni, jak dwa jajka”. Aha, angielskiemu „words, words, words” – nasze „drętwa mowa”. Kończę wątek!

I wreszcie dwa przykłady „najmocniejsze”:

Zdarzało mi się czasem bywać na różnych nudnawych uczelnianych imprezach połączonych z wygłaszaniem mów. Jeden z rektorów naszej uczelni prof. Tadeusz Byczko (równocześnie wykładowca historii sztuki) był powszechnie, i zasłużenie, uznawany za dużej klasy krasomówcę. Prawie, że regułą stało się, że każdy, kto miał pecha przemawiać po nim, zaczynał od kilku słów w rodzaju, że „wprawdzie nie potrafię tego wyrazić tak pięknie…”. Mówili tak nawet i ci, których polszczyzna nie pozostawiała nic do życzenia.

Następny przykład jest może mniej elegancki, za to bardziej wymowny. Przydarzyło się to już po studiach. W instytucji, w której pracowałem, mieliśmy dwie osoby (małżeństwo) znane z urządzania różnych intryg, awantur i „afer”. Razu pewnego obiektem ich działalności stał się jeden z moich kolegów, znany z nienagannej polszczyzny (podobno nawet pisywał amatorsko wiersze). Zostało zwołane zebranko, na którym rzecz miała zostać wyjaśniona, a które prawie natychmiast przerodziło się w niezbyt wybredną pyskówke. Kolega odczekał, aż poproszono go wypowiedź i wygłosił krótką (minutową może) mówkę tak piękną (a równoczesnie tak logiczną i rzeczową) polszczyzną, że nikt nie odważył się po nim otworzyć gęby, czując, że naraziłby się na śmieszność. Przewodniczący zebrania podsumował jedynie krótko (kompromisowo i łagodząco) – i tak się rzecz skończyła. Sam, na szczęście, nie brałem w tym udziału; obecny zaś musiałem być tylko ze względu na fakt zatrudnienia, toteż mogłem się spokojnym, chłodnym okiem całej sprawie przyjrzeć. Przyznam szczerze, że gdybym tego na własne oczy nie zobaczył, nie uwierzyłbym chyba, iż sam piękny język może mieć aż taką siłę oddziaływania.

Jestem oczywiście świadom faktu, że nawet i oponenci tego mówcy musieli reprezentować jakiś tam minimalny poziom kultury, aby zrozumieć, że lepiej się więcej nie odzywać. Podobnie wiem, że istnieje olbrzymia grupa „silnych osobowości”, wyjątkowo skutecznie odpornych na najpiękniejszą nawet polszczyznę. A jako przykład typowej polszczyzny – dosłowny cytat z forum dyskusyjnego racjonalista.pl. (chodzi o rozszerzanie się wszechświata). Nawiasem mówiąc – forum jedno z lepszych i moderowane ortograficznie; inne potencjalne cytaty z internetu nie przeszły przez cenzurę redakcji AdRem! A zatem:

Wszechświat się rozszerza więc ma tak jakby swoje granice , dobra rozszerza sie ale co jest np. metr za mijscem ost rozszerzenia sie niewim jak to inaczej sformulować , na prosty chłopski rozum wszechświat rozszerza sei do pewnego miejsca a co jest metr dalej?? rozszerza sie.......................rozszerza , ale co jest dalej nastepny wszechswiat iny ukłąd galaktyczny czy coś ??

To był dosłowny cytat; niczego nie korygowałem.

O, gdybym kiedy dożył tej pociechy,
Żeby fizyka zbłądziła pod strzechy…,

Dożyłem.

[mc]