TEMAT MIESIĄCA zawiera główną treść gazety artykuły ukazujące wybrane zagadnienie z różnych punktów widzenia.









Temat numeru XIV (grudzień 2006): CZY TO ŚWIAT ZWARIOWAŁ - CZY JA?

Tematem następnego numeru będzie: NUMER OPTYMISTYCZNY






ASYMETRIA.

Motto:
Symetria jest estetyką głupców.
K. Irzykowski.

Dziwna rzecz: o tym, co najlepsze i o dniach najmilej spędzonych niewiele się ma do opowiadania, a słuchanie o tym nie bawi tak słuchacza; za to o rzeczach przykrych, niepokojących czy wręcz groźnych można opowiadać wspaniałe historie i starczy tematu na długo.
J. R. R. Tolkien – „Hobbit” (tłum. M. Skibniewska) – Iskry, W-wa 1991, ISBN 83-207-1149-5.

Cytat wybrałem z uroczej opowieści Tolkiena, ale zawartą w nim myśl, choć wyrażoną nieco innymi słowy, spotkałem u kilku, co najmniej, różnych autorów. Opisana wyżej asymetria nie jest (co zresztą i Tolkien zauważył) ani ścisłą regułą, ani tym bardziej koniecznym warunkiem literatury. Jeśli jednak chcemy przykuć uwagę odbiorcy – konflikt jest najlepszym na to sposobem. Można tu sobie porozmyślać (jeśli kto lubi) o przyczynach tego stanu rzeczy i próbować go jakoś tłumaczyć. Można też rozprawiać na te tematy równie długo, co bezskutecznie, czego najlepszym przykładem są całe tony odpowiedniej literatury. Wygląda jednak z powyższego cytatu na to, że niezbędną pożywką sztuki (a może nawet i kultury) jest wrogość środowiska, jakiś konflikt, jakieś zagrożenie – ogólnie coś, czego nie lubimy.

Zły a silny będzie się może posługiwał drobnym szują, ale tylko do czasu. Tego wymaga zasada nieżyczliwości uniwersalnej. Koalicje złych mogą powstawać, zawsze jednak będą podszyte zdradą. Oczywiście można i tu próbować osłabienia dyrektywy tak bezwzględnej, na przykład utrzymując, że koalicji złych łatwiej uporać się z dobrem, że i skrajnie egoistyczna rachuba zniewala do solidarności. Ależ tak. Gdy jednak gra skończy się zniszczeniem cnoty, koalicja musi się rozpaść, bo cóż by jej pozostało, przekształcenie się w towarzystwo emerytów zbrodni lub wzajemnej adoracji? Silne zło musi prędzej, czy później wziąć za gardło słabsze […]
Szczęście złych nie może być stanem tylko chwilą. Tam, gdzie wszyscy są dobrzy, wszystkim jest dobrze, lecz tam, gdzie wszyscy są źli, rozpoczyna się samopożeranie. Zło musi być, albo nie do końca konsekwentne, czyniąc wyjątki z reguły wszechwrogości dla pobratymców, i wtedy ustaje. Albo, gdy całkowicie konsekwentne, prowadzi do pobojowiska z ostatnim osamotnionym potworem, liżącym się z odniesionych ran.

S. Lem – „Etyka zła” (ze zbioru „Sex Wars”) ISBN 83-7054-096-1.

Ten cytat pozostaje (w pewnym stopniu) w opozycji do poprzedniego. Pochodzi z większego eseju i być może wymaga tu kilku słów komentarza. Lem przeprowadził tam dośc gruntowną analizę możliwych do stworzenia światów literackich. Konkluzja (streszczona w powyższym cytacie) była, najogólniej mówiąc, taka, że stan błogości i wzajemnej życzliwości może (potencjalnie przynajmniej, a więc dopokąd go coś nie zakłóci) trwać w zasadzie bez końca. Inaczej w przypadku zła. Jednostki konsekwentnie wyłącznie złe, wyniszczywszy jednostki dobre, nie mają innego wyjścia, jak zacząć walkę między sobą. Walkę, w wyniku której jednostka najokrutniejsza, jako zwycięzca pozostają na placu boju samotnie. To oczywiście wywód nieco teoretyczny, ale konkluzja jest jednak dość zaskakująca (była nawet taka i dla autora, o czym sam napisał).

Dochodzimy zatem do wniosku, że stany błogie, jakkolwiek stabilne, są artystycznie nieinteresujące, zaś stany konfliktowe (jeśli patronuje im konsekwentna logika zła) prowadzą do opisanego powyżej pata.

Rodzi się więc takie pytanie: „Czyżbyśmy rzeczywiście stali przed wyborem szczęście albo sztuka?” Nie wiem. Chyba niekoniecznie. Ale jeśli tak, to:
Osobiście stoję na stanowisku humanistyczno – postępowym i oświeconym – to jest zabawne – że gdybym miał do wyboru sytuację, w której dużo ludzi cierpi, lecz tworzy się z tego wspaniała emanacja kultury i sytuację, którą wyobrażał sobie Witkacy, że panuje ogłupiający błogostan, ale kultura zdycha, to powiadam jednoznacznie: lepiej niech zdycha kultura niż ludzie. Co prawda w razie czego nikt mnie nie będzie pytał o zdanie, ale gotów jestem poświęcić kulturę.
S. Bereś – „Rozmowy ze Stanisławem Lemem”

Ja również.

I także jestem spokojny, że nikt się mnie w tej sprawie radził nie będzie.

Co zaś wybrać w życiu? Pesymizm, czy optymizm? Postawę ponuraka, czy wesołka? Kapłana, czy błazna (Kołakowski)? Można pewnie, jedno, lub drugie – co tam kto lubi i za każdym z tych wyborów stoją jakieś rozsądne racje. W gruncie rzeczy jest to trochę sprawa przyrodzonego temperamentu. Najwłaściwiej chyba dobrze wyważyć jedno i drugie, jak radzi z kolei Mrożek:

Zamiast pytać się, czy jestem pesymistą, czy optymistą, należałoby raczej zapytać, czy jestem lekko obłąkany. Na jedno wychodzi, znaczy to samo, a krócej. Któż to bowiem jest pesymista? Ktoś, kto systematycznie, czyli nawet wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu, że będzie dobrze – upiera się, że będzie źle. Optymista? Ktoś, kto równie systematycznie, czyli także wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu – upiera się, że będzie dobrze. Jeden i drugi zdradza zaburzenia psychiczne. Normalny człowiek rozważa okoliczności, oblicza szanse i zależnie od tego raz jest zdania, że będzie dobrze, a raz, że raczej źle. Ten zaś, kto mówi, że będzie dobrze, czy też źle, kiedy nic nie wiadomo – po prostu plecie i jest nieodpowiedzialny.
S. Mrożek – „Pesymista, optymista” ze zbioru „Małe listy”.

Cóż jednak zrobić, kiedy długa seria niekorzystnych zbiegów okoliczności robi z nas pesymistę (czyli trochę nienormalnego – tu zgadzam się z Mrożkiem)?

Może przynajmniej od czasu do czasu spróbować przestawić się na optymizm. Choćby nieco sztuczny, choćby odrobinę wymuszony, wyrozumowany. Tak na jakiś czas, dla treningu, dla zdrowia, dla udowodnienia sobie samemu, że się panuje nad swymi emocjami. Choćby i bez pełnej wiary, bez całkowitego przekonania. Bo mądrzy psychologowie powiadają, że podobnie jak stany wewnętrzne wywołują określony behawior, tak i określone zachowania zewnętrzne (choć w znacznie mniejszym stopniu) wpływają na nasze samopoczucie.

No, to spróbujmy…

[mc]



WZORNICTWO PRZEMYSŁOWE.

Zacznę od pewnej autentycznej historii. Na Politechnice Łódzkiej znaną postacią był człowiek o dość niezwykłych uzdolnieniach technicznych – pan Janowski. Miał podobno jakieś problemy z uzyskaniem tytułu inżyniera, zarówno ze względu na swój nieco trudny charakter, jak i niedoskonałość charakterów tych, z którymi przyszło mu współpracować. Niemniej jednak fakt, że udało mu się skonstruować w warunkach domowych sportowy samolot, którym latał, czyni tytuł formalny raczej drugorzędnym; wylądował podobno zresztą w końcu w jakiejś norweskiej firmie lotniczej. Anegdotka zaś o nim jest taka:

Przy Szkole Plastycznej w Łodzi otwarto z dużym szumem tak zwany Wydział Projektowania Form Przemysłowych. Miał to być w założeniu wydział, którego absolwenci, w porozumieniu z przemysłem, mieli dla masowo produkowanych wyrobów projektować formy łączące piękno z funkcjonalnością. Pomysł dobry – godzien pełnej aprobaty. Pan Janowski zatrudniony został na wydziale, jako konsultant do spraw technicznych. Rozpoczął się semestr, studenci przygotowali swój pierwszy projekt – telefon dla szpitali – i urządzili jego prezentację, na którą zaproszono także pana Janowskiego. Przygotowano model, przezrocza, film o możliwościach zastosowania. Sam aparat telefoniczny był imponujący. Czego tam nie było! Miał niezwykle wymyślną formę i wszystkie możliwe „bajery” – pozwalał nie tylko na zwykłe połączenia, ale także na wezwanie pielęgniarki, salowej, helikoptera, pomiar ciśnienia krwi, i Bóg wie, co jeszcze. Kiedy prezentacja dobiegała już końca (w atmosferze pełnego tryumfu), ktoś przypomniał sobie o siedzącym w kącie panu Janowskim i zapytał:

– A co pan na to, panie inżynierze?

Janowski zaś mruknął tylko ponuro:

– A jak to można umyć?

Nastąpiła spora konsternacja i w efekcie projekt zwinięto (to znaczy poszedł do poprawek).

Zdrowy rozsądek zwyciężył. I to przez K.O.

[mc]



WARIACJE NA INSTRUMENTY KLAWISZOWE.

Nie będzie chyba wielkiej przesady, jeśli powiem, że weszliśmy cywilizacyjnie w „epokę naciskania guzików”. Dla najprostszego przykładu – policzyłem sobie kiedyś, ile kontaktów elektrycznych znajduje się w moim bezpośrednim otoczeniu (czyli tam, gdzie mogę dosięgnąć nie wstając od biurka). Było tego ponad… 500 (słownie: pięćset). Klawiatura komputerowa – ponad sto, klawiatura do grania – też ponad sto, CD – prawie 40, tyleż DAT. I tak dalej. Dobrze to, czy źle – nie wiem, ale skoro już tak się stało, niech przynajmniej będą te klawisze sensowne, ergonomiczne i niezawodne.

A nie są?

A pewnie, że nie.

Dlaczego na przykład klawiatura komputerowa (i maszyn do pisania) ma taki układ klawiszy, jaki ma (czyli QWERT)? Żeby było niewygodnie. Nie, to nie pomyłka – tak ma być: nie–wy–god–nie. Początkowo maszyny do pisania (te całkiem archaiczne) miały zupełnie dowolny układ klawiszy, jaki tylko konstruktorowi przyszedł do głowy. Wraz z rozwojem dalekopisów (lata trzydzieste) powstała potrzeba ujednolicenia klawiatur. Jak należało rozmieścić litery na klawiszach? Zdrowy rozsądek podpowiada, że jak najwygodniej, czyli tak, aby dostęp do najczęściej używanych liter i ich kombinacji był jak najprostszy. Należało więc zbadać, jakie litery, jak często występują w danym, języku i według tego rozmieścić je na klawiaturze. I tak też zrobiono. To znaczy niezupełnie tak – zrobiono odwrotnie – tak, aby pisanie było możliwie niewygodne. Dlaczego? Otóż dlatego, że ówczesne dalekopisy były niezbyt szybkie, zaś piszące na nich (przeważnie) kobiety osiągały szybkość zbliżoną do współczesnych maszynistek (czyli 400..600 znaków na minutę – gdzie diabeł nie może). Maszyny nie dawały więc rady i jedynym wyjściem było spowolnienie procesu pisania przez uczynienie go możliwie niewygodnym. I tak już zostało.

A czy w innych klawiaturach jest lepiej? Różnie. Popatrzmy na przykład na telefony komórkowe i bezprzewodowe. Przeszedłem się kiedyś po sklepie i nie mogłem się temu idiotyzmowi nadziwić. Większość (tak, większość) telefonów ma klawisze z cyframi ułożone nie w poziomych rządkach, ale tak, że 2, 5, 8, i 0 leżą nieco niżej. Czemu to służy? Jeśli czemukolwiek – to tylko temu, aby trudniej było wpukać numer, co zresztą i tak nie ma sensu, bo szybkość nie jest tu krytyczna. To po prostu taka kretyńska maniera wzornictwa przemysłowego. Oj, przydałby im się pan Janowski!

Dygresja (o klawiaturach telefonicznych): A skoro jesteśmy już przy tych klawiaturach telefonicznych, to czy ktoś z P.T. Czytelników zastanowił się kiedyś, dlaczego klawiatury telefoniczne mają 123 w górnym rzędzie, a kalkulatorowe i komputerowe (numeric pads) – odwrotnie? Otóż przyczyna jest taka, że maszyny liczące (mechaniczne) pojawiły się wiele wcześniej i jedna z pierwszych (tzw. Comptometer) była tak właśnie skonstruowana (z dziewiątką na górze); można przypuszczać, że dla jakichś czysto mechanicznych powodów. I ona to narzuciła standard dla innych maszyn liczących i kalkulacyjnych. Telefony natomiast przyjęły standard narzucony przez firmę At&T/Bell, która w wyniku przeprowadzonych badań doszła do wniosku, że (najprawdopodobniej wskutek podobieństwa do klasycznej tarczy telefonicznej) użytkownicy popełniają mniej błędów na klawiaturze z dziewiątka na dole i zastosowała taką wersje ustalając standard dla telefonów. Koniec dygresji.

A skoro jesteśmy już przy tym wzornictwie, to odwiedźmy rosyjską firmę Art Lebedev Studio. Firma ta, założona przez Artemija Lebiediewa, złożona z młodych, zdolnych ludzi zajmuje się projektowaniem różnych rzeczy powszechnego użytku. Ponadto na ich stronie internetowej można znaleźć naprawdę bardzo ciekawe artykuły na ten temat. Jeden z nich opisuje historyjkę, kiedy to szef firmy (przyjmując nowych pracowników) dał im jako zadanie zaprojektowanie przycisków do windy rozwożącej ludzi na około dziesięć pięter. Młodzi projektanci w twórczym amoku prześcigali się w najcudaczniejszych rozwiązaniach. Klawisze umieszczano na obwodzie okręgu, nawet na spirali(!), grupowano w najcudaczniejszy sposób. Jeden tylko z uczestników zachował zdrowy rozsądek i umieścił względnie proste klawisze w pionowym rzędzie, według jedynej możliwej, rozsądnej zasady – im wyższe piętro, tym wyżej przycisk. I on został przyjęty. Bardzo się z tego cieszę, bo to kolejny mały sukces zdrowego rozsądku (numer miał być optymistyczny, więc się wykazuję, jak mogę).

Osobiście widziałem dość kuriozalny przypadek windy w jednym okolicznych hoteli. Sama winda była bardzo luksusowa i do tego jakiejś markowej firmy (Schindler, zdaje mi się). Hotel liczył sobie dwa lub trzy piętra i dodatkowo dwa poziomy podziemnego garażu. Były tam jeszcze jakieś półpiętra (poziomy). W samej windzie natomiast było cudownie – należało z klawiaturki podobnej do kalkulatorowej wpisać numer piętra, przy czym parter – to było zero, a podziemny garaż należało wpisywać jako liczby ujemne (z minusem!). Było tam jeszcze kilka innych klawiszy, których przeznaczenia nie pamiętam, ale nie ulega wątpliwości, że całością sterował mikrokomputer. Dla geek’a to, rzecz jasna, czysta rozkosz (zrobiłem więc natychmiast parę eksperymentów, aby zapędzić system w kozi róg), jednak dla przeciętnego użytkownika tylko kłopot. To chyba nie przypadek, że właśnie Niemcy wymyślili powiedzonko: „Po co zrobić prosto, kiedy można skomplikować?”

Pozostańmy jeszcze chwilkę przy windach w towarzystwie satyryka Jana Tadeusza Stanisławskiego, który napisał kiedyś bardzo sympatycznie zabawną, pseudofilozoficzną rozprawkę właśnie o windzie. Chodziło tam o to, że jeśli dwóch obywateli próbuje przywołać windę z różnych pięter, to usiłują się nawzajem przechytrzyć w wyniku czego winda jeździ kilka razy pusta. Rzecz kończy się tak: „Ale czegoś takiego dokonać [tzn. rozwieźć optymalnie ludzi – M.C.] może jedynie winda automatyczna zapamiętująca niejako gdzie ma się po drodze zatrzymać. Albowiem – łatwiej jest skonstruować myślącą maszynę, niż skłonić człowieka do myślenia.”

Ale zostawmy na razie tę elektronikę (wrócimy do niej jeszcze) i zajmijmy się dla odmiany klawiaturami instrumentów klawiszowych – fortepianu, organów, klawesynów, klawikordów, szpinetów, fisharmonii i innych. Od klawiatur elektrycznych różnią (może i przede wszystkim) tym, że „miały dość czasu”, aby okrzepnąć technologicznie. Wszystkie te klawiatury (współcześnie budowane) różnią się od siebie wyłącznie ilością klawiszy i (minimalnie) ich rozmiarem. Nic dziwnego – wieki prób i błędów pozwoliły na wybranie układu optymalnie dopasowanego do możliwości fizjologicznych dłoni przeciętnego wykonawcy (choć raczej pomyślano tu o mężczyznach). Zarówno fizjologia gry na instrumentach, jak i obowiązujący powszechnie (w Europie i Ameryce przynajmniej) system dźwiękowych nie pozwalają tu praktycznie na odstępstwa w zakresie rozmieszczenia klawiszy, toteż konstruktorzy skoncentrowali się raczej na aspekcie komfortu grania i estetyki wykonania.

Wyjątkiem jest tu klawiatura akordeonów guzikowych – instrumentów, na których najlepiej podobno grają osoby chore na rozdwojenie jaźni, przy czym każda połówka umie znakomicie pisać na maszynie.

Wracając do wątku… Inaczej niż to przeważnie bywa, w przypadku klawiatur instrumentalnych początkowo ważniejszą rolę odgrywał czynnik estetyczny dopiero później zdominowany przez funkcjonalną sprawność. Ma to uzasadnienie takie, że początkowo instrumenty klawiszowe budowano głównie dla ludzi bogatych, za to wymagania techniczne, stawiane przez ówczesne kompozycje, nie były zanadto wyśrubowane. Wykonywano więc klawiatury z najbardziej szlachetnych materiałów takich, jak kość słoniowa, macica perłowa, heban i zdobiono je pięknie na wszelkie najbardziej wyszukane sposoby, bynajmniej niekoniecznie trzymając się obecnego, biało – czarnego podziału. Takie perełki kunsztu cierpliwych rzemieślników, zwłaszcza z epoki baroku i rokoko, można do dziś oglądać w różnych muzeach instrumentów.

A tak tytułem anegdotki – być może jakiś bystry Czytelnik zauważył, że klawiatury dawnych klawesynów z reguły mają odwrotną kolorystykę niż fortepianowe i zadał sobie pytanie, dlaczego tak jest. Spieszę z wyjaśnieniem. Otóż podobno takie rozwiązanie wymusiły na konstruktorach kobiety, wychodząc ze (słusznego pewnie) założenia, iż biała damska dłoń lepiej prezentuje się na ciemnej klawiaturze. Przysłów i powiedzonek, które by tu pasowały, jest tyle, że nie wiem, które wybrać.

Znów wracając do wątku. Kiedy instrumenty klawiszowe stały się popularne i zaczęto na nie pisać coraz to bardziej wymagające utwory zrezygnowano nieco z wymyślności na rzecz sprawności mechaniki. Było to konieczne, ponieważ już w pierwszej połowie XIXw., utwory Chopina, czy Liszta wymagały od wykonawcy często akrobatycznej wręcz sprawności (wiem coś o tym), a dalej było coraz gorzej. Dopiero disco – polo zwolniło wykonawców od takich kłopotów.

Czy można jeszcze coś nowego wymyślić, jeśli chodzi o klawiaturę fortepianową? Ależ oczywiście. Widziałem kiedyś w „Problemach” (niestety już nie wychodzą) cały artykuł o różnych klawiaturach fortepianowych, które wprawdzie nie weszły do użytku, ale zawierały różne ciekawe pomysły. Najprostszy był taki, aby klawisze C, D oraz E były czarne, zaś cis i dis – białe. Miało to w założeniu ułatwiać orientację grającemu. Najbardziej skomplikowanym pomysłem była (trzy lub czteropoziomowa, nie pamiętam) klawiatura pozwalająca transponować utwór do dowolnej tonacji, przy czym „mechanicznie” nie stanowiło to różnicy dla grającego.

Ale wróćmy znowu do klawiatur elektrycznych. Aby przeskok nie był zbyt gwałtowny – kilka słów o klawiaturach elektronicznych instrumentów muzycznych (MIDI). Wyglądają jak zwykła klawiatura fortepianowa (czasem ze zredukowaną ilością klawiszy). Konstruktorzy jednak robią, co mogą, aby nie była tylko zwykłym kontaktem, lecz wzorują się na klawiaturach „klasycznych” (to daje do myślenia, nawiasem mówiąc). Klawiatury elektroniczne reagują więc na sposób grania mierząc czas, w jakim klawisz pokonuje swój skok (czasami w obie strony), oraz siłę nacisku i stosownie do tego sterują syntezą dźwięku. Choć nie można tu odmówić konstruktorom, ani wysiłku, ani inwencji, to jednak do dziś cena koncertowego Steinwaya obraca się wokół 100 000$, zaś cena najwymyślniejszej klawiatury elektronicznej nie przekracza 20000$. I nie wygląda to na przypadek. Zostawmy więc inżynierów od sprzętu elektroakustycznego z ich kłopotami, a sami wróćmy do klawiatur komputerowych.

Czy można jeszcze coś nowego wymyślić, jeśli chodzi o klawiaturę komputerową? Można. I to coś całkiem sensownego, a nie tylko idiotyczne „bajery”. Tu znów Art Studio Lebedev i ich klawiatura Optimus. Pomysł tych tzw. softkeys nie jest całkiem nowy, zastosowano go już wcześniej na małą skalę w klawiaturach typu 205-PRO, a jeszcze wcześniej w oscyloskopach firmy Tektronix i Hewlett-Packard. Polega on na tym, że klawisz nie jest „na sztywno” opisany, tylko jego oznaczenie może sobie użytkownika sam zaprojektować (bądź użyć gotowego). Praktycznie zrealizowane jest to tak, że każdy klawisz jest po prostu małym ekranikiem, na którym wyświetla się to, co aktualnie jest potrzebne. Jest to rzeczywiście bardzo pożyteczna możliwość – można bowiem w ułamku sekundy przełączyć klawiaturę na dowolny język (alfabet), na współpracę z dowolnym programem etc. Ale to nie wszystko. Sama klawiatura jest bardzo pięknie zaprojektowana, zarówno od strony estetycznej (no, to rzecz gustu – mnie się ta prostota bardzo podoba), jak i funkcjonalności. Dla przykładu (na funkcjonalność) – często używane klawisze (Enter, Backspace) są po prostu większe.

Wygląda ona tak:

A to próbka możliwości:

Ponadto firma przewiduje sprzedawanie modułów poszczególnych klawiszy oddzielnie, aby każdy mógł sobie zestawić potrzebną konfigurację i ewentualnie wymienić uszkodzony.

Powiedzmy sobie szczerze – bez tego wszystkiego można żyć – jest to luksus (choć nie tylko „bajer”). Dla ludzi (mówię tu i o sobie) piszących w więcej niż w jednym języku i używających specjalistycznych programów (na przykład muzycznych) – jest to rzeczywiście wygodne usprawnienie.

Tyle, że…

Według zapowiedzi klawiatura ta miała się pojawić w sprzedaży na początku roku 2006 – do dziś jej nie ma. Miała kosztować około 200$ (też niemało, ale dla entuzjasty jeszcze do przełknięcia). Obecnie firma zapowiedziała wypuszczenie klawiatury zredukowanej (czarno – białej), za to w cenie około 900 Euro. Co jeszcze ma w zanadrzu – nie wiem; liczę na „tajwańskie tygrysy”.

No, cóż… Uprzedzałem, że nie będzie to łatwy optymizm.

Wariacje wyszły mi niepostrzeżenie nieomal tak długie jak Wariacje Goldbergowskie J. S. Bacha. Dla tych, którzy ich nie znają (a powinni, zwłaszcza w wykonaniu Glenna Goulda!) jeszcze kilka słów na zakończenie. Utwór ten ma formę arii z trzydziestoma wariacjami (odmianami) zakończonymi znów arią w postaci oryginalnej. Bach napisał go dla jednego ze swych bardzo uzdolnionych uczniów – klawesynisty Goldberga (stąd tytuł). Utwór powstał (jak to podówczas bywało) na konkretne zamówienie; dopiero od czasów romantycznych kompozytorzy zaczęli pisać cokolwiek „z potrzeby serca” – wcześniej nie kiwali nawet palcem bez konkretnej umowy (wyjątek stanowiły jakieś grzeczności towarzyskie, czy rodzinne). Utwór został napisany dla hrabiego Hermanna Karla von Keyserlinga (można spotkać różną pisownię tego nazwiska, o ile wiem – ta jest oryginalna), który cierpiał na bezsenność. Goldberg zobowiązany był do wykonywania mu w takich wypadkach muzyki (dziś mamy radio). Wariacje Goldbergowskie znakomicie się do tego celu nadają, bo wraz ze wszystkimi powtórzeniami trwają dobrze ponad godzinę (zależnie od wykonawcy). Jest to jeden z niewielu wypadków, kiedy kompozytor został nagrodzony proporcjonalnie do zasługi i było to ponoć największe honorarium w życiu Bacha. Otrzymał on bowiem za Wariacje Goldbergowskie złoty puchar wypełniony stoma złotymi luidorami (był to podówczas spory majątek).

No, i sami widzicie, drodzy Czytelnicy, że robię, co mogę, aby numer był optymistyczny.

A żeby nie był do tego nudny – kończę.

[mc]



GEN (SPEKULACJE W FORMIE KATECHIZMU).

Co to jest gen?
Jest to jednostka dziedziczenia związana z przekazywaniem poszczególnych cech organizmu zwierzęcego lub roślinnego.

Co to jest genotyp?
Jest to zespół genów danego organizmu warunkujący jego właściwości dziedziczne.

Co to jest fenotyp?
Jest to zespół wszystkich cech organizmu będący wynikiem współdziałania czynników dziedzicznych oraz warunków środowiska.

Co to jest nanotechnologia?
Jest to zestaw technik i sposobów tworzenia struktur na poziomie pojedynczych atomów i cząsteczek.

Co z tego wynika?
Prosty, a zarazem dość wstrząsający wniosek. Taki, że genotyp ludzki można „zbudować od początku, atom po atomie”. Wydaje się to przynajmniej zasadniczo możliwe uwagi na fakt, że laboratoryjnie można już manipulować pojedynczymi atomami. Podkreślam, że „zbudowanie genotypu” jest jedynie potencjalną, teoretyczną możliwością, lecz w żadnym wypadku obecną umiejętnością.

Czy „zbudowanie genotypu” jest praktycznie możliwe?
Nie wiem. Nie jestem dość kompetentny. Mogę powiedzieć tyle, że ani mnie, ani wielu innym mądrzejszym ode mnie, którzy wypowiadali się na ten temat, nie jest znana żadna zasadnicza przeszkoda, aby to zrobić.

Czy genotyp ludzki zostanie kiedyś faktycznie zbudowany?
Nie wiem. Jeśli tak, to (według tego, co wiem) nie jest to sprawa najbliższych lat, a czy dziesięcioleci – też nie wiadomo. Jedną z możliwości są działania pośrednie, typu manipulacji na istniejącym genotypie. To nawet wydaje się bardziej prawdopodobne, jako (przypuszczalnie) łatwiejsze.

Jakie mogą być na tej drodze przeszkody?
Bardzo różne.

Czy to dobrze, czy źle, że coraz lepiej orientujemy się w budowie nas samych?
Myślę, że samo w sobie nie jest to ani dobre, ani złe. Jest neutralne, jak każda technologia. Jeśli można upatrywać niebezpieczeństwa, to raczej w tym, że „technologia życia”, jak każda zresztą inna, działa trochę jak lupa – powiększa nasze zarówno dobre, jaki złe możliwości. Trafnie ujął to kiedyś aforystycznie A. Einstein mówiąc, że: „Problemem naszego wieku nie jest bomba atomowa, lecz serce ludzkie”. Osobiście zgadzam się z tą myślą.

Co może z tego wyniknąć w przyszłości?
Przede wszystkim proszę zauważyć, że piszę „może wyniknąć”, a nie „wynika” (lub nawet „wyniknie”). Co do rzeczy samej – po prostu – nie wiem; nie jestem wróżką. Niektóre dające się pomyśleć, zarówno dobre, jak i złe możliwości – wyliczyłem poniżej.

Jakie ta technologia może mieć dla nas konsekwencje?
Różne. Wymienię dwie, moim zdaniem najważniejsze:

Jakie może to mieć konsekwencje psychologiczne?
Warto zwrócić uwagę na możliwe psychologiczne konsekwencje takiej wiedzy – niektóre zresztą dają się w formie zarodkowej zauważyć już obecnie:

I wreszcie pytanie najważniejsze – gdzie można tu upatrywać optymizmu?

Brzmi zachęcająco. A co będzie – qui vivra, verra.

Czy możliwość „budowania życia” niesie ze sobą także zagrożenia?
Oczywiście. Przypominam po raz kolejny, że nie idzie mi tu o „łatwy optymizm”. Kilka możliwych zagrożeń spróbuję wymienić:

Czy jest to panaceum na biedy ludzkie?
Na pewno nie. Człowiek to nie tylko genotyp, ale i fenotyp. Wychowanie, środowisko, tryb życia, relacje społeczne etc.

Czy to, co opisałem ma szansę rzeczywiście zajść?
Nie wiem. Nie potrafię także ocenić prawdopodobieństwa. Rozumowanie powyższe opieram wyłącznie na tym, że nie ma w nim widocznych sprzeczności (przynajmniej ja ich nie zauważam).

[mc]

P.S.1. Jeśli ktoś takowe dostrzeże – zapraszam do działu „Dyskusja”, lub „Redakcja odpowiada”.
P.S.2. Znakomitą lekturą uzupełniającą może tu być niezwykle wnikliwa analiza tych zjawisk, zawarta w koszmarno-groteskowym opowiadaniu S. Lema – „Podróż dwudziesta pierwsza” ze zbioru „Dzienniki gwiazdowe Ijona Tichego”




KAŻDY MUSI COŚ MIEĆ.

Odbyłem kiedyś taką, mniej więcej, rozmowę z jednym ze znajomych:

– Palisz?
– Nie.
– A pijesz?
– Też praktycznie nie.
– Ćpasz?
– Nie, skąd.
– No to może chociaż lubisz szybko jeździć? No, przecież każdy coś musi mieć! – wykrzyknął.
– No, cóż… Święty może i nie jestem, ale szybkość, to też nie jest mój nałóg.
– Więc co?

Wykręciłem się od odpowiedzi (bo nie wszyscy muszą o tym wiedzieć) i nie powiedziałem mu „co mam”. A „mam” parę rzeczy (choć trudno je chyba nazwać „nałogami”). Lubię wędrować po górach (zwłaszcza tych wyższych, zwłaszcza jesienią), lubię dobrą herbatę (Twinnings – English breakfast, Irish breakfast, Lemon, Premiers – Lemon i Earl Grey – a wszystko to na dobrej źródlanej wodzie), lubię uczyć się matematyki (ot, tak dla niej samej), zbierać stare elektroniczne graty (zwłaszcza programowane kalkulatory) i (o tym właśnie będzie głównie ten artykuł) lubię czytać (prócz innych podstawowych lektur) literaturę popularno – naukową.

Z ostatniej chwili: lubię też czasem wstawiać do zdań zupełnie niedorzeczne ilości nawiasów.

Aby od razu było jasne – wiem doskonale, że nie zastępuje ona rzetelnego podręcznika. Wiem także, że jest to wiedza „rozcieńczona”, uproszczona i dająca złudne poczucie, że się coś wie, kiedy w najlepszym razie ma się o tym minimalne, niejasne pojęcie. Ale przyznałem się uczciwie – jest to rodzaj nałogu, hobby, czy czegoś w tym rodzaju. Coś takiego jak czytanie na przykład powieści kryminalnych (podobno było to hobby Bertranda Russella – sam o tym pisał – więc nie potrzebuję się zanadto usprawiedliwiać).

Oczywiście książki popularno naukowe bywają dobre i złe – to truizm. Staram się wybierać dobre – też niezbyt głębokie stwierdzenie.

A jakie uważam za dobre. Wymieniłbym trzy cechy dobrej literatury popularno – naukowej. Pierwsza i najprostsza – to walor literacki. Dobry styl, kultura osobista – jednym słowem – to, co sprawia, że książkę „dobrze się czyta”, że „nie można się od niej oderwać” etc. Druga to rzetelność. Literatura popularno naukowa z założenia upraszcza omawiane zagadnienia – inaczej nie byłaby popularną. Rzecz w tym, aby ich nie deformowała. Innymi słowy, aby zdobytą za jej pośrednictwem wiedzę należało uzupełnić, a nie korygować. Trzecia to (tak sobie żartobliwie nazwałem) – zaraźliwość. Dobra literatura tego rodzaju powoduje, że zaczyna się poszukiwać rzetelniejszych i głębszych informacji, albo przynajmniej wraca się do tej książki, myśli o tym, co w niej było. To trochę taki „haczyk, który się połyka”, „bakcyl, którego się łapie”. I myślę, że to jest główna zaleta tej literatury – może się ona stać impulsem do zdobywania wiedzy. To taki pierwszy schodek, który ułatwia pokonywanie wysokości. Niezbyt wysoki, aby podołał mu ignorant. Zdarzyło mi się nieraz, że skorzystałem z tego schodka, aby łatwiej wejść na następne, wyższe.

Przykłady? Proszę:

Przykłady negatywne? Służę i takimi:

Dlaczego taka właśnie literatura popularno – naukowa stała się moim „nałogiem”? Przecież inni zaczytują się kryminałami, romansami, powieściami historycznymi etc. Celne pytanie. Myślę, że to kwestia charakteru. W moim leży ciekawość natury (chyba silniejsza niż ciekawość losów ludzkich). Interesowały mnie zawsze raczej ogólne mechanizmy, niż fakty z czyjegoś życia. Mógłbym tu za Lemem powtórzyć, że „nie bardzo mnie obchodzi fakt, że hrabina wyszła z domu o piątej ubrana w bladoliliową suknię”.\

A te inne nałogi?

Herbatkę dobrą lubię, owszem.
Po górach łazić lubię.
Matematyka zawsze mi się podobała.
Do starych elektronicznych gratów mam nieuleczalną słabość.

A co byłoby, gdybym tych wszystkich (i innych, o których nie napisałem) „nie miał”?

Nie wiem, ale pewnie byłoby gorzej.

[mc]



HOBBY.

hobby – szczególne zamiłowanie, upodobanie do czegoś, ulubione zajęcie, któremu poświęca się wolny czas; konik, pasja.
hobby (pasja, pot. konik) – ulubiona czynność, zajęcie wykonywane w wolnym czasie dla relaksu. Może być powiązane ze zdobywaniem wiedzy w danej dziedzinie, doskonaleniem swoich umiejętności w pewnym określonym zakresie, albo też nawet z zarobkiem – głównym celem pozostaje jednak przyjemność płynąca z uprawiania hobby.

Pierwsza z tych definicji pochodzi ze Słownika Wyrazów Obcych PWN 1997, druga z Wikipedii. Obydwie wydają mi się sensowne, choć ta druga chyba lepiej ujmuje różnorodność zjawiska. Zwłaszcza ostatni jej człon – głównym celem pozostaje jednak przyjemność płynąca z uprawiania hobby – wydaje mi się bardzo trafny.

Różnorodność zajęć określanych tym mianem jest bardzo duża. Nie słyszałem wprawdzie, aby ktoś był urzędnikiem hobbystą (choć może i tacy się znajdą), ale mnóstwo zajęć zawodowych jednych osób – bywa hobby innych. Są więc hobbyści kierowcy, malarze, literaci, żeglarze, handlarze, ogrodnicy. Hobby bywają nawet tak, wydawałoby się, nieprzystępne dziedziny, jak matematyka wyższa, czy egzotyczne języki obce. Liczna grupę stanowią zbieracze – kolekcjonerzy i czasem aż dziw bierze, co też można kolekcjonować. Jeden tylko przykład – Julian Tuwim kolekcjonował… erraty z błędami.

Hobby można też uprawiać różnie. Bardzo spokojnie, w niewielkim zakresie i z niezbyt wielkim zaangażowaniem, bądź przeciwnie – z olbrzymim zapałem, na wielka skalę.

Znałem w życiu wielu hobbystów. Zajmowali się różnymi rzeczami. Od bardzo prostych i popularnych, jak łowienie ryb, piesze wędrówki, czy ogródek działkowy do wcale wyrafinowanych, jak elektronika, historia jakiegoś regionu, czy okresu, a nawet filozofia. Jedni poświęcali temu praktycznie cały wolny czas, nawet z uszczerbkiem dla obowiązków – inni tylko rzeczywiście wolne chwile.

Jednak mimo tej olbrzymiej różnorodności – wszystkich tych zapaleńców łączył jakiś wspólny mianownik. Skonstatowawszy ten fakt początkowo nie wiedziałem, o co tu chodzi. Później zauważyłem, że z takimi ludźmi jest mi przeważnie jakoś łatwiej rozmawiać, a nawet powiedziałbym – łatwiej się porozumiewać. A nawet jeszcze więcej – nawet w sytuacjach konfliktowych (do pewnego stopnia) łatwiej znaleźć jakiś wspólny język. Dlaczego tak jest – do końca nie wiem. Może po trosze dlatego, że sam jestem hobbystą; istnieje więc jakieś podobieństwo charakterów.

Co odróżnia hobbystów od innych ludzi – tak do końca, to też nie wiem. Przypuszczam, że jakiś odcień idealizmu, jakaś dziecinna świeżość myślenia (przynajmniej w zakresie swojego konika), jakaś naturalna bezinteresowna ciekawość. W ogóle jakaś naturalna bezinteresowność (bo interesowność, moim zdaniem nie jest naturalna). I chyba jakaś forma niezgody na ten coraz bardziej zinstytucjonalizowany i zmerkantylizowany świat, gdzie nawet myśl ludzka staje się towarem.

Hobby to naturalna ochrona przed prostytucją intelektu.



[mc]



CRAZY FOOTBALL.

Na zakończenie: hobby – przykład praktyczny.

Ashbourne to niewielka mieścina w Anglii; parę uliczek, kościół, apteka, knajpka… Nikt się nią specjalnie nie interesuje z wyjątkiem jednego dnia w roku. Rokrocznie bowiem, w Ostatki odbywa się tam mecz piłki nożnej, a raczej jej kuriozalnej odmiany zwanej oficjalnie Royal Shrovetide Football. Gra ma już wielowiekową tradycję, natomiast określenie „Royal” otrzymała w roku 1928, kiedy jej otwarcia (pierwszego rzutu piłką) dokonał Książe Walii (późniejszy król Edward VIII). Gra odbywa się na terenie całego miasteczka, jednakże wyjście z piłką poza jego granice jest niedozwolone – traktuje się je jako „out”.

Rozgrywka rozpoczyna się rokrocznie 20 lutego o godzinie drugiej po południu i nie może trwać dłużej niż do dziesiątej wieczorem.

W grze biorą udział dwie drużyny, tak zwani Up’ards i Down’ards, rekrutujące się z mieszkańców urodzonych po północnej lub południowej stronie rzeczki o nazwie Henmore. Do gry mogą się także przyłączać inne osoby.

Gra rozpoczyna się rzutem ze specjalnego cokołu, który od jej początków znajduje się w tym samym miejscu – obecnie na parkingu przed lokalnym supermarketem. Bramki znajdują się przy Sturston Mill (tu rzucają Down’ards) oraz Clifton Mill (a tu Up’ards) i położone są ponad 3 mile (!) od siebie. Nie są to zwykłe bramki, lecz przystosowane do gry kamienie młyńskie. Uczestnik, aby zdobyć punkt musi uderzyć trzykrotnie piłką w zaznaczone miejsce i nie można tego zrobić inaczej, jak wszedłszy do rzeki (w lutym!).


Sturston Mill – tu strzelają Up’ards.


Clinton Mill – tu strzelają Down’ards.

Ozdobne piłki (sporo większe od typowej) wykonywane są, specjalnie na tę okazje, ze skóry wypełnionej korkiem (aby mogły pływać!). Po zdobyciu gola ten, kto go strzelił, zabiera piłkę (jest to wielki honor!) i następna rozgrywka rozpoczyna się inną piłką.

A oto reguły gry:

A co mi się w tym podoba, co napawa optymizmem?

Wszystko.



[mc]