Od redaktora...

Mam dość powszechnie opinię czarnowidza – i obawiam się niestety, że dobrze zasłużoną. Przebywam z nią, co prawda w doborowym towarzystwie, bo na przykład Schopenhauera, Lema, Mrożka, Voltaire’a, Witkiewicza – by tylko kilku znanych wymienić, ale sytuacja ta ma też swoje niewygody. Dobre towarzystwo, to ważna rzecz, ale i nie panaceum. Ludzie posępni raczej nie są lubiani – przynajmniej powszechnie. Postrzegani są zwykle jako zagrożenie. Trudno się temu dziwić – nie jest przyjemnie, kiedy ktoś ingeruje w nasz dobry nastrój powagą, a nawet ponuractwem. Myślę jednak, że mimo wszystko nawet pesymiści są na swój sposób światu potrzebni. Choćby po to, aby ostrzegać przed zagrożeniami. Historia poucza, że często dostrzegli w porę to, co innym przesłoniła infantylna beztroska.

Tak się jakoś już od wielu lat utarło, że dobrą literaturą jest „czarna” literatura – to nie tylko moje spostrzeżenie, lecz i wielu pisarzy. Podobnie i w muzyce, teatrze, czy sztukach plastycznych modne są raczej „czarne” tematy; dziełom pogodnym przylepia się etykietkę płytkich. Z całą pewnością – niesłusznie. Choć z drugiej strony to intensywne sięganie do tematów pesymistycznych, ponurych, czy turpistycznych nie jest chyba tylko modą, czy wręcz tanim sposobem oddziaływania na odbiorcę (choć w praktyce bardzo często tak właśnie bywa). Bez wątpienia ma też głębszy sens. Twórcy po prostu jakoś reagują na cierpienie, które ich spotyka (nie bez powodu Francuzi powiadają: „geniusz to cierpienie”), usiłują się ze światem rozliczyć, pogodzić, bądź wymierzyć mu sprawiedliwość. Ale nawet i u największych ponuraków zdarzały się przecież przebłyski pogody, humoru (choćby sarkastycznego), czy wręcz euforii, czasem będącej jakąś ucieczką od przykrej rzeczywistości tego świata, czy też antidotum przeciw jego wrogości. I wcale nie jest tak, że im bardziej ponure – tym głębsze, lepsze, wartościowsze. Dość dla przykładu zestawić euforycznie radosną muzykę „Poematu ekstazy” Skriabina z tragiczną „Traviatą” Verdiego – aby błędność takich stereotypów dostrzec z całą ostrością.

Przykład Skriabina pojawił się tu nieprzypadkowo. Jest to jeden z moich ulubionych kompozytorów, zaś wspomniany wyżej poemat – jednym z moich ulubionych dzieł symfonicznych. Słuchając go w młodości uświadomiłem sobie po raz pierwszy, że aura tych „czarnych” stereotypów, jaka patronowała w dużej mierze moim szczenięcym latom, bynajmniej nie jest czymś bezwzględnie obowiązującym. Podążając za stadkiem kolegów przeszedłem wprawdzie (wraz z trądzikiem), przez czarny sweter, lektury Sartre’a i długie, jałowe dysputy o bezsensie bytu jako takiego, a zwłaszcza w ogólności, i (wraz z trądzikiem) z tego wyrosłem, wchodząc w realne już kłopoty wieku dojrzałego. Ale jakieś ziarenko wątpliwości zostało wtedy posiane. Zrozumiałem, że między pesymizmem a optymizmem, smutkiem i radością, powinna istnieć jakaś właściwa (choć nie wiem dokładnie, jaka) proporcja.

Jedna tylko rzecz trochę mnie niepokoi. Kiedy zestawiam sobie pogodne fragmenty dzieł ponuraków z dziełami twórców „rutynowo pogodnych” – ci pierwsi przeważnie wypadają lepiej. Wygląda więc na to, że radość, która wyrosła na glebie smutku jest jakby lepszego gatunku. I takiemu właśnie optymizmowi chciałbym poświęcić obecny temat miesiąca.

Może i ten numer wypadnie blado przy innych. Może i sam fakt, że jest on jeden, a innych, tych mniej optymistycznych, wiele – też przemawia przeciw mnie.

Ale zrobiłem – co mogłem.