TEMAT MIESIĄCA zawiera główną treść gazety artykuły ukazujące wybrane zagadnienie z różnych punktów widzenia.









Temat numeru XIV (grudzień 2006): CZY TO ŚWIAT ZWARIOWAŁ - CZY JA?

Tematem następnego numeru będzie: NUMER OPTYMISTYCZNY






JAK TO DZIAŁA?

Pomimo żartu, którym pozwoliłem sobie zakończyć notkę od redaktora – doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że odpowiedź na przewodnie pytanie tego numeru bynajmniej nie jest prosta. Pojawia się ono przeważnie nagle i niespodziewanie, kiedy dysonans pomiędzy naszą wiedzą, a tym, co widzimy naokoło, staje się trudny do zniesienia. Aby przyszło ono komuś do głowy musi być spełnionych kilka warunków: Proszę na początek zauważyć, że w wyliczeniu tym nie ma punktu, iż prawdziwość tego powszechnego sądu musi być niemożliwa (bądź przynajmniej trudna) do sprawdzenia. Przeważnie bowiem grupa, wyznająca jakieś uznane prawdy, nie ma ochoty zajmować się ich weryfikacją. Niekoniecznie zresztą musi tu działać jakaś zła wola; jest to raczej (a może nawet i przeważnie) myślowe lenistwo, wygoda lub oportunizm. Dla przykładu: osobom, które z wyroku inkwizycji zginęły w średniowieczu na stosach, wystarczyłoby zaproponować darowanie, bądź złagodzenie kary w zamian za wykonanie jakiejś diabelskiej sztuczki jeszcze raz. Niepowodzenie podawałoby w wątpliwość słuszność wyroku, sukces zaś pozwalałby lepiej zrozumieć te diabelskie sprawy. O ile jednak wiem – raczej nie stosowano takich praktyk.

Przykład ten jest dość intrygujący z innego jeszcze powodu. Nie wiem, oczywiście, co myśleli ludzie skazani na śmierć na stosie. Wydaje mi się jednak całkiem prawdopodobnym, że były to raczej myśli o tym, że Bóg właśnie wystawia ich na jakąś straszną próbę, bądź nawet rozpacz, że ich opuścił. Wielu z nich zapewne nie zdawało sobie sprawy z powszechnego obłędu, jakim była cała inkwizycja. Przypuszczam, że traktowali ją w tamtych czasach jako coś, do pewnego stopnia, „naturalnego” i raczej starali się nie wchodzić z nią w konflikt, niż kwestionować jej założenia. Nawiasem mówiąc ostrożność, z jaką Kartezjusz formułuje swoje sądy w „Rozprawie o metodzie” była (zdaniem wielu komentatorów) także podyktowana tego rodzaju obawami. Idąc zaś dalej – wydaje mi się całkiem możliwe, że wielu ówczesnych ludzi traktowało oskarżycieli inkwizycji, jako „normalnych”, zaś ich oskarżonych, jako „niespełna rozumu”.

Wypływa z tego, banalny może, lecz ważny wniosek, że okoliczności, w jakich zadajemy to tytułowe pytanie, są uwarunkowane naszą wcześniejszą wiedzą (lub jeśli kto woli – indoktrynacją). Wcale bowiem nie zawsze i wcale niekoniecznie jest tak, że pytanie takie jest protestem racjonalizmu przeciw irracjonalizmowi – jest raczej starciem dwu różnych przekonań. Nie wspominam już nawet o tym, że słowa „racjonalizm” używam tu w jego obiegowym, a więc nie do końca precyzyjnym znaczeniu (warto tu zajrzeć do słownika wyrazów obcych i poczytać definicje racjonalizmu i racjonalności, a potem chwilkę nad nimi pomyśleć). W ogóle zresztą pytanie tytułowe zadawane jest z reguły w sytuacji, kiedy racjonalne argumenty już zawiodły i do głosu dochodzą silne negatywne uczucia.

I tu właśnie potrzebna jest duża ostrożność. Pytając o obłęd świata podlegamy już przeważnie bardzo silnym emocjom; czasem znajdujemy się wręcz na granicy naszej wytrzymałości, a stan taki bynajmniej nie sprzyja trzeźwej ocenie sytuacji. Posłużę się gotowym przykładem okoliczności, kiedy to właśnie zadałem sobie (nie całkiem może nawet świadomie) takie właśnie pytanie. W dziesiątym, sierpniowym numerze w artykule „Banał, kicz i sentymentalizm” opisałem historyjkę szkolną związaną z powieścią E. Amicisa „Serce”. Z dzisiejszego punktu widzenia wydaje mi się, że miałem rację w tej sprawie; dzieło to nadal wydaje mi się raczej odrażające. Ale przecież można używać tu mnóstwa argumentów przeciwnych. Dla przykładu (zaczynając o najprostszych):

Jest to lektura szkolna wybrana przez grono światłych polonistów. Gdzie tam tobie do nich? Tu jeszcze dość łatwo kontrargumentować, że ci sami poloniści umieszczali w programach szkolnych dzieła realizmu socjalistycznego, usuwane dyskretnie po zmianie kursu politycznego.

Albo na przykład tak: tobie może się to nie podobać, ale dla innych może to być bardzo pożyteczna, umoralniająca lektura; nawet więc ta kiepska literatura niesie spore wartości dydaktyczne. Argument wcale nie jest tak głupi, jak na pozór wygląda. Wiele dzieł literatury powstałej w skrajnie trudnych warunkach (wojny, obozy, zesłania, rozbiory), mimo niedostatków artystycznych, pełniło dobrze funkcję „pokrzepienia serc” i jakiś szacunek im się za to należy. Tu można z kolei postulować wybieranie utworów łączących wysokie walory artystyczne z moralnymi i debatować tak, dopokąd się jednemu z dyskutantów nie znudzi.

Można użyć jeszcze innego argumentu – „przecież to dzieci”. Dzieciom nie można podsuwać dzieł wymagających dojrzałego myślenia. Pewne rzeczy należy im przekazać „nieperswazyjnie”, apelując raczej do ich emocji niż rozumu. W rzeczy samej wychowanie małego dziecka w dużej mierze opiera się na podawaniu mu rozwiązań gotowych. Mając w pamięci mądre zalecenia Janusza Korczaka uważam jednak, że takie podejście bywa konieczne – choćby ze względu na bezpieczeństwo dziecka i dopiero z czasem coraz bardziej można rozsądkowi młodej osoby ufać. Tu z kolei można… I znów, aż się komuś znudzi.

Podałem te przykłady wyłącznie po to, aby Czytelnik dobrze uświadomił sobie (bo podświadomie na pewno wie to dobrze) jak często i jak trudno jest zawiłe ludzkie sprawy rozstrzygać; przeważnie jest zawsze dość argumentów zarówno za, jak i przeciw. Jedne i drugie mogą być całkiem rozsądne, a decyzja skrajnie trudna, subiektywna, a czasem nawet, z zupełnej bezsilności, decydujemy się na coś w rodzaju rzutu monetą.

I tu właśnie chciałbym wrócić do punktu, który opuściłem w początkowym wyliczeniu. Mimo jego tam nieobecności wydaje mi się on bodaj najważniejszy – jest wręcz siłą napędową różnego rodzaju „zbiorowych obłędów” (jak to nazywał jeden z moich znajomych). Ta właśnie trudność weryfikacji, nieostrość kryteriów, niepełność, czy wręcz błędność danych jest owym żyznym gruntem, na którym tak obficie plenią się bełkot, głupota, nieodpowiedzialność, a wreszcie i fanatyzm. A gdy się już dość bujnie rozrosną, ktoś nagle przytomnieje i pyta… wiemy o co.

Nie trzeba też nadzwyczajnej przenikliwości, aby się domyślić, że najskuteczniejszymi lekami na tę przypadłość są wiedza oraz dyscyplina i uczciwość myślowa.

Tylko tyle i aż tyle (przepraszam za ten wyświechtany zwrot, ale on naprawdę dobrze tu pasuje).

[mc]



MAGIA NAZWY.

symbol – znak umowny pełniący funkcję zastępczą wobec przedmiotu, przywodzący na myśl ów przedmiot.

Słownik Wyrazów obcych PWN.


Jest rzeczą znaną, że małe dzieci miewają swoje kulinarne animozje, jak przysłowiowy szpinak, czy owsianka. Kilkuletnia córeczka jednego z moich znajomych nie lubiła natomiast jajek. Kiedy tatuś usmażył jej jajecznicę zapytała natychmiast, czy w niej są jajka. Kolega odpowiedział: „Ależ skąd! Ta jajecznica jest w ogóle bez jajek!” – no i dziecko zjadło ze smakiem.

Takie dziecinne historyjki dorośli przytaczają czasem z rozbawieniem – i nic w tym złego. Gorzej, kiedy magia nazwy dotyka samych dorosłych, a jeszcze gorzej, kiedy idzie o całkiem poważne rzeczy.

Przykład pierwszy z brzegu – to tak zwany „efekt Porsche”. Cena wyrobu jest (a przynajmniej, jak podpowiada zdrowy rozsądek – powinna być) proporcjonalna do jego wartości. Do pewnego stopnia tak się rzeczywiście dzieje. Kiedy jednak cena idzie do góry – wartość towaru często nie nadąża za nią. Bywa nawet tak, że towar „luksusowy” jest dokładnie taki sam, jak przeciętny – różni się jedynie opakowaniem, etykietką, czy firmowym nadrukiem (nazwą!) – i, oczywiście, wygórowana ceną. Fachowcy od sprzedaży znają to zjawisko jako „efekt Porsche”. Wiedzą, że wystarczy podnieść(!) cenę, aby zwiększyć(!) zbyt luksusowego artykułu. Działa tu, oczywiście snobizm, taki jak w dowcipie o dwóch nowobogackich, z których jeden mówi do kolegi, że dał się nabrać, bo dokładnie taki sam krawat, jaki on kupił za 200$, można w innym sklepie kupić za 800$. Żart ten może nas i bawić, zważywszy jednak, że sami dość masowo (skoro handlowców uczą o tym na kursach!) zachowujemy się jak postaci z dowcipów, być może w tym konkretnym wypadku – powinniśmy pomyśleć, że to świat pozostał normalny.

Inny przykład. Zdarza mi się usłyszeć pochwałę (skierowaną tak do mnie, jak i do innych), że coś zrobione zostało „profesjonalnie”, a więc – bardzo dobrze (godnym uwagi jest fakt, że przeważnie komplement taki wygłaszany jest w najlepszej wierze). Jednak po krótkim namyśle – coś się tu nie zgadza. Po pierwsze tkwi w tej wypowiedzi ukryte założenie, że ktoś wykonujący coś zawodowo robi to bardzo dobrze. Czasem to prawda – czasem nie. Jeśli nawet zastąpić „dobrze” przez „sprawnie” – też nie całkiem w porządku. Sprawność może owszem być zaletą, ale nie musi, a to już choćby dlatego, że można by sprawnym oszustem, bandytą, kłamcą etc. Tutaj często można usłyszeć idiotyczny zupełnie argument: „Owszem, jest złodziejem, ale jest w tym dobry, a to jest imponujące”. Nie słyszałem jednak, aby ktoś z okradzionych podziwiał sprawność złodziei; raczej pomstuje się na nich.

A teraz autentyczna opowiastka. Uczęszczałem kiedyś, w ramach studium doktoranckiego, na wykłady z psychologii, które prowadził Mirosław Kofta (brat zmarłego poety – Jonasza). Miał taki (dobry chyba) zwyczaj, że często rozpoczynał wykład od przykładu praktycznego. Tym razem przyniósł pudełko zapałek i polecił nam ułożyć jak najwięcej liter przy użyciu tylko trzech zapałek na każdą literę. Po wyczerpaniu takich oczywistych możliwości, jak N czy H zaczęliśmy się dopytywać, czy musimy wykorzystać wszystkie trzy, czy można zapałki łamać, czy można używać innych alfabetów (duża delta bardzo by pasowała) i tak dalej. On jednak odmówił (na razie) jakichkolwiek komentarzy. W końcu podaliśmy mu wynik taki, że może być kilka rozwiązań w zależności od tego co wolno, a czego nie. Wtedy wyjaśnił nam cel tego eksperymentu. Otóż chodziło o to, aby pokazać, ża ludzie inteligentni (za jakich nas pewnie miał) nie zadowalaja się wykonaniem polecenia, lecz podchodzą do tego aktywnie i konstruktywnie. Opowiedział nam też o strasznym przeżyciu, które go spotkało podczas wykładu, jaki miał dla… aby nikogo nie obrazić, pewnych mundurowych służb publicznych. Otóż na tę samą propozycję po kilku chwilach podano mu kilka kilka liter wraz z oświadczeniem, że „zadanie wykonano”. Mówił, że męka myślenia, jaką wtedy przeżył, aby wybrnąć z sytuacji, była jednym z najgorszych przeżyć w jego karierze wykładowcy. Odtąd ilekroć słyszę w jakimś filmie o „wykonaniu zadania” zawsze przypominam sobie tę historyjkę. A można tę frazę zadziwiająco często usłyszeć w filmach (zwłaszcza amerykańskich).

Warto zresztą w ogóle czasem się przy oglądaniu trochę bardziej wysilić, aby z całą ostrością zobaczyć idiotyzm tej dialogowej paplaniny. Szczególnie dobrze udaje się to przy drugim oglądaniu filmu, bo w pierwszym akcja często bardzo skutecznie przesłania tę naiwną łataninę. Nieźle też robi przeczytanie listy dialogowej.

Dygresja (ale nie daleko od tematu): Dialogi to zresztą tylko połowa nieszczęścia w filmach (zwłaszcza amerykańskich). Sama fabuła potrafi także doprowadzać widza do tytułowego pytania. Dla przykładu – trafiłem kiedyś na film (amerykański, już bez „zwłaszcza”), którego tytuł, na szczęście, wywietrzał mi z natychmiast głowy, za to akcji nie potrafię mimo usilnych starań zapomnieć. Rozpoczynało się tak, że do jakiegoś niewielkiego miasteczka przybył fachowiec NASA zajmujący się problemami izolacji termicznej, aby w tamtejszym laboratorium pracować nad nowym typem skafandra kosmicznego. Było tam już całe związane z tym przedsięwzięciem (dość dziwaczne) towarzystwo, skupione w jakimś nieco tajemniczym klubie. Na jednym ze spotkań demonstrowano prototyp tego skafandra wyposażony nie tylko w doskonałą izolację cieplną, ale także w jakiś super aparacik pozwalający wykrywać wrogość lub przyjazność zbliżających się istot. Trochę to już głupie, ale na razie jeszcze do wytrzymania; można było pchnąć akcję w kierunku jakiejś opowiastki o tym, że „beczkę soli nim się człeka pozna”, albo niechby i jakiejś nawet farsy. Ale – nie! Żadnej litości! Dużo gorzej! Pewnego dnia znika żona i córka bohatera, a on, szukając ich, odkrywa, że ten tajemniczy klub to wejście do – uwaga! – piekła! Piekła (sic!). Żona i córeczka zostają porwane przez siły nieczyste (czyli diabły), a on (dzięki temu super skafandrowi!) uwalnia je… etc… happy end. No, i kto tu zwariował? Koniec dygresji.

Przykłady magii nazw możnaby mnożyć w nieskończoność. Są to znane firmy, jak Mercedes, Armani, czy Arystoteles. Jest to cała tytułomania dyrektorsko, profesorsko, redaktorsko, mistrzowska. Słodkie uprzejmości w rodzaju „To ja Ci życzę miłego popołudnia”. Poprawność polityczna.

Ktoś zapyta – dlaczego to ma być przykład na to, że świat wariuje? Moim zdaniem dlatego, że słowa odklejają się w ten sposób od rzeczywistości. Przestają być znaczeniami, a stają się symbolami. Jakości, niezawodności, mocy, wiedzy, atrakcyjności, siły i czego tam nam jeszcze w rzeczywistości brakuje. Użycie takiego symbolu pozwala tymczasowo i zastępczo ten brak (przynajmniej psychologicznie) złagodzić. Przyjrzyjmy się bliżej, a zobaczymy strach, lenistwo myślowe i inne podobne rzeczy. Mam Mercedesa, więc nie musze się obawiać awarii (a przecież i Mercedes może się popsuć – sam widywałem). W garniturze od Armaniego jestem atrakcyjnym mężczyzną (więc dlaczego ta pani nie jest zachwycona?). Czytam (pardon, „czytuję”) Arystotelesa, więc jestem intelektualistą (który za swym mistrzem wierzy, że kobiety maja mniej zębów od mężczyzn). Zwłaszcza strach tu działa. Nazwy „zwalniają” niejako od niepokoju o trafny wybór samochodu, atrakcyjność czy intelekt. Ale i umysłowy bezwład robi tu swoją krecią robotę – usypia czujność.

Dlaczego uprawiamy tak masowo to wariactwo? Myślę, że wyjaśnienie jest dość proste. Jest to działalność zastępcza, kompensacyjna. Symbol może się bowiem stać, trochę w podobny sposób jak alkohol, niebezpiecznym nałogiem. To nawet nie najgorsze porównanie. Symbol, podobnie jak alkohol – obiecuje więcej niż rzeczywiście daje. Ludzie upijając się często liczą, że przeżyją choć chwilę przyjemnego upojenia. Byłem wielokrotnie trzeźwym obserwatorem różnych libacji. I choć uczestnicy komentowali je post fatum jak najlepiej – ja pamiętam z nich bełkot, powtarzanie w kółko tego samego, zachwyt byle czym – jeśli nie gorzej. Magia nazwy także upaja. Pozwala choć przez chwilę wierzyć, że jest się kimś nadzwyczajnym, posiada lub robi coś nadzwyczajnego i daje to wszystko w sposób tak łatwy, jak przechylenie kieliszka. A czym nałogi są i jak trudno się ich pozbyć – powszechnie wiadomo.

Zbyt dużo wiem o mizerii naszej egzystencji na tym łez padole, aby tej ludzkiej słabości nie rozumieć. Z drugiej zaś strony wiem także ile zła w imię różnych magicznych słów – symboli wyrządzono. Dlatego wolałbym, aby ich nie używano. Aby pod słowem była tylko rzeczywistość. Skromniejsze to, ale chyba bezpieczniejsze. Nie będziemy wówczas jadać jajek, których tak napradę to nie lubimy.

Wiem też, że trochę to zjawisko w jego opisie przejaskrawiłem. Przejaskrawiłem może, ale chyba nie wydumałem. Jest ono tak powszechne, że już go nie zauważamy, jak trawy i drzew. Wiem, że nie możemy ciągle do wszystkiego podchodzić sceptycznie; byłaby to paranoja. Musimy korzystać z pewnych utartych schematów, zwrotów, szablonów. Nie chodzi mi o to, aby tego w ogóle nie robić. Chodzi mi o to, aby nie stracić czujności i kiedy trzeba – oprzytomnieć. Bo (wracając do użytej metaforry) bardzo trudno ustalić od ktorej lampki wina zaczynamy być alkoholikami.

Proszę sobie przejrzeć jeden swój dzień (ba, godzinę, parę chwil!) pod kątem zgodności tego, co mówiliśmy z rzeczywistością. Jeśli wysilicie się drodzy Czytelnicy na krytycyzm – rezultaty mogą być zaskakujące. Niestety – przeważnie raczej przykre. Proponuję jednak ten eksperyment, bo wierzę, że gorycz tego przykrego uczucia jest goryczą skutecznego leku.

I jeszcze jedno na pocieszenie. Nie obawiajmy się, że rezygnując z magii słów utracimy urok świata. Pozbędziemy się tylko namiastek i etykietek na rzecz faktycznych produktów. Świat, jaki jest, potrafi być ciekawszy od snu wariata śnionego nieprzytomnie. Wystarczy tylko uważnie patrzeć.

[mc]



IMPAS.

Powiada się wprawdzie, że niekonwencjonalni artyści „przecierają” nowe ścieżki sztuki i, że są niezrozumiani i ograniczani przez współczesnych. Ale kiedy się dokładniej przyjrzeć, wygląda to nieco inaczej. W rzeczy samej ludzie, którzy zdziałali coś nowego w sztuce, często napotykali na jakiś opór odbiorców. Wcale jednak nie było tak, że dzieła najbardziej awangardowe okazywały się najbardziej wartościowe, ani też tak, że dzieła epigońskie były wartości pozbawione. Kilka przykładów:

Bach był przez współczesnych (w tym nawet swych synów) uważany raczej za konserwatywnego; sam nazywał podobno siebie „ostatnim polifonistą”. Mozart, Haydn i Beethoven (ten ostatni przynajmniej we wczesnym okresie twórczości) byli po prostu dobrymi rzemieślnikami, niewychylającymi się zanadto poza upodobania współczesnych (nawiasem mówiąc Haydn uważał niektóre kompozycje Beethovena za kakofonię). Na drugim zaś biegunie mamy kompozytorów nowatorskich (Cage, Stockhausen), których twórczość, pozbawiona aury szokującej nowości, ostała się wyłącznie jako pewien dokument ich czasów (proszę zajrzeć do eseju „Eksponat 2: Nieładne i tyle” – „AdRem” No. III).

W ostatnich dziesięcioleciach dokonała się jednak w sztuce jakaś dość zasadnicza przemiana. Tak zwany „terror awangardy” panujący w połowie XXw. przyzwyczaił odbiorców do wszelkiego rodzaju ekstrawagancji. Z jednej strony jakby dobrze się stało, bo tępy opór konserwatystów znacznie osłabł, z drugiej zaś – źle, bo przy biernej obojętności „adresatów” sztuki z całą ostrością zobaczyliśmy „mielizny” większości awangardowych konceptów (dodekafonia, taszyzm) i ruszyliśmy lawinę hochsztaplerki, komercyjnej szmiry i pogoni za szokiem. Przykre to wprawdzie, ale też naiwnością było wierzyć w przyczyny bez skutków. Mówiąc w pewnym uproszczeniu – dawniej było tak, że artystę ograniczała zachowawczość publiczności – obecnie ogranicza go jej obojętność.

Wybrałem się niedawno, wraz z moją cioteczną siostrą, na wystawę malarstwa polskiego XXI wieku do Zachęty. Na wystawie – jak na wystawie; jedno mi się spodobało – inne nie. W pewnej chwili moja siostra przywołała mnie do jednego z obrazów, lecz nim zdążyłem podejść, zatrzymała mnie i zapytała, czy potrafię zgadnąć tytuł. Nie było to łatwe, bo obraz właściwie nic nie przedstawiał; był to prostokąt zamalowany mniej więcej równo na czarno. Przypomniałem sobie, że za moich licealnych czasów był modny taki żarcik – pokazywało się komuś zamalowany na czarno prostokąt i pytało, co ten „obraz” przedstawia. Prawidłowa odpowiedź brzmiała: „Pięciu murzynów w ciemnej sieni” (zaś obrazek całkowicie biały był to „Dobrze zamaskowany oddział wojska na manewrach zimowych”). Ale tamto były żarty, a tu był salon sztuki, więc, aby się zanadto nie zbłaźnić, zaproponowałem: „Bez tytułu”. Niestety – błędnie. Tytuł brzmiał… „São Paulo”. W porządku – mogę się i na to zgodzić. Ale jeśli tak – to ściana mojego przedpokoju przedstawia „Portret nieznajomej”, zaś wyłączony ekran monitora „Samozapępianie się gnębitów” (Witkiewicz). A kiedy się tymi obrazami już tak zachwycę, że ze wzruszenia będą mi się ręce trzęsły i zrobię herbatą plamę na obrusie – jestem taszystą, kiedy przy tym zaklnę – ekspresjonistą, zaś mój pobyt w toalecie to biohappening (jeśli nie ma takiego kierunku, to właśnie go wymyśliłem, zapełniając tym samym dotkliwą lukę rynkową). Jest to, oczywiście, obniżanie poprzeczki, które opisałem w dziesiątym, sierpniowym numerze „AdRem”. Można i na to pójść. Tyle, że można też i zapytać, czy w bilansie jesteśmy z tego zadowoleni. Ja, osobiście – średnio.

Mawia się, że sztuka jest „języczkiem u wagi” przemian społecznych i chyba w rzeczy samej jest jakimś dość wrażliwym wskaźnikiem (by tak powiedzieć) „uśrednionej świadomości” grupy. Jeśli więc nawet nas nie zachwyca, to pożyteczniej jest próbować wyciągnąć z tego jakieś wnioski, zamiast na nią (tak sztukę, jak i grupę) zrzędzić. Ja sam nie jestem szczególnie wniebowzięty na widok obrazu zamalowanego jednym kolorem, czy też jakiejś kupy śmieci określanej mianem neorebutyzmu (lub podobnie). Jakby jednak nie było – mam szansę po prostu z tego zrezygnować. Wyjść, podziękować, wyłączyć, odwrócić się, nie kupić. Więc nie ma co zbytnio narzekać, zwłaszcza, że zdarzają się i rzeczy, które mi się podobają.

Wielu ludzi jednak zadaje tu (przeważnie dość poirytowanym tonem) pytania typu: „Czy to oni wszyscy powariowali, czy to ja się nie znam?” (no, i proszę bardzo!), „Jakie są granice sztuki?”, „Czy to jest jeszcze sztuka?”, „Gdzie kończy się sztuka, a zaczyna hochsztaplerka?”, a nawet „Czy sztuka w ogóle jeszcze istnieje?”. Mnie to nie tyle irytuje, ile raczej martwi; mam uczcucie jakiejś dotkliwej straty. Niezależnie bowiem od przyczyn, ani czyichś win (lub ich braku), odnoszę wrażenie, że powoli rozmieniamy na drobne jakiś „pokaźny banknot” naszej kultury. Możemy sobie, rzecz jasna, powiedzieć, że sztuką jest wszystko, zaś artystą każdy – nikt nam tego nie zabroni. Tyle, że (nie wiedzieć kiedy) zamykamy sobie jeden z najwartościowszych kanałów komunikacji międzyludzkiej, pozbawiamy się najpiękniejszych, najgłębszych przeżyć, redukując nasze życie duchowe do pożerania papki masowej kultury.

Ani – czy, ani – jak można wyjść z tego impasu – nie wiem.

[mc]



OBŁĘD TECHNOLOGII – TECHNOLOGIA OBŁĘDU.

Wydawałoby się, że inżynieria, technika czy technologia, bazujące przecież na naukach ścisłych i nierozerwalnie związane z ekonomią, są tym obszarem, gdzie niepodzielnie króluje racjonalizm, a przynajmniej zdrowy rozsądek. Jeśli już nie coś innego – to pieniądz powinien tam wymuszać sensowne postępowanie. Niestety – wcale nie trzeba zbyt długo szukać przykładów, że i tutaj tytułowe pytanie miewa racje bytu.

Stanisław Lem napisał kiedyś, że „Jedynym ratunkiem przeciw technologii jest inna technologia”. Niezupełnie mogę się z tym zgodzić. Owszem, często właśnie tak jest – ale nie zawsze. Weźmy trochę może zużyty, ale dobry przykład, jakim są antybiotyki. Wiadomo, że ich masowe używanie spowodowało rozwój szczepów bakterii odpornych na ich działanie. Zaczęto więc wymyślać nowe leki, które z kolei zaowocowały powstaniem innych szczepów i tak dalej. Tu na razie jakby potwierdza się teza Lema. Ale przecież można pójść inną – trudniejszą drogą – na przykład wycofać się z pewnych technologii. Nie zapisywać na byle grypkę najmocnieszego antybiotyku (aby skrócić nieobecność w pracy!), tylko zastosować łagodne środki wspomagające siły obronne organizmu – choćby te, znane naszym prababkom. Choroba trwa wprawdzie nieco dłużej i ma cięższy przebieg, ale też i organizm wychodzi z niej silniejszy. Tymczasem lekarze (nie wszyscy!) idą po linii najmniejszego oporu; mam zresztą i pewne sygnały, że czasem wywiera się na nich naciski, aby minimalizowali ilość zwolnień. Sam miałem taki przypadek. Było to podczas urlopu (to ważne!). Przeziębiłem się i… jak zwykle – katar kaszel, ból gardła, gorączka etc. Udałem się więć do lekarza. Ten, po zbadaniu mnie, mówi:

– To ja panu przepiszę taki mocny antybiotyk, że za trzy dni będzie pan zdrów!
– Nie potrzebuję mocnego antybiotyku. Mam czas. Mogę sobie spokojnie poleżeć w łóżku i powoli się wykurować jakimiś łagodnymi środkami, bez antybiotyku – ja na to.
– Ale ja jednak panu go przepiszę, żeby był pan szybko zdrów… (człowiek – li to, czy gramofon?)
– Ale ja nie potrzebuję…

Przepisał. Wykupiłem (bo jak nie wykupię, to kasa chorych ma mnie za symulanta!). Wyrzuciłem. Zastosowałem sok malinowy na poty, czosnek, witaminę C i po paru dniach wydobrzałem.

To był przykład na obłęd technologii – człowiek musi zostać (ze wzgledów ekonomicznych!) możliwie szybko wyleczony, nieważne za jaką dalekosiężną cenę.

A teraz technologia obłędu.

Krótko – nowe rodzaje broni.

I znowu obłęd technologii.

Przykład ze Szwecji. (I cóż, że ze Szwecji?) Pewna niezamożna raczej kobieta wychowywała samotnie córkę. Relacje międy nimi były jak najlepsze. Jednak pewnego dnia przyszło kategoryczne zawiadomienie, że ma niezwłocznie odstawić swa córke do domu dziecka. Powód? Zbyt mała powierzchnia pokoju córki (miało być 6m2, abyło 5m2, czy coś takiego) nie spełniająca wymagań stawianych dla prawidłowego rozwoju dziecka (!). Oczywiście nie zrobiła tego, więc za pare dni pojawiła się policja i… nie wiem, jak się sprawa skończyła; pewnie jakimś kompromisem, bo ani matka ani córka tego nie chciały. Przykład jest podwójnie ciekawy. Po pierwsze dlatego, że dotyczy „technologii życia osobistego” (by tak rzec), a wiec jest jakąś tam technologiczną inwazją w prywatność. Po drugie zaś dlatego, że pokazuje, jak łatwo, słuszne nawet, założenia technologiczne mogą się obrócić w koszmar przeciwny intencjom twórców – co, oczywiście jest kolejnym przypomnieniem potrzeby stałej czujności.

I na koniec jeszcze raz technologia obłędu.

Przykład znowu z krajów skandynawskich. Otóż jeśli ktoś jest alkoholikiem, może się w Szwecji zarejestrować, jako alkoholik i otrzymywać alkohol w aptece na receptę. Z jednej strony jest to jakby i rozsądne (zwłaszcza w połączeniu z sensownymi możliwościami kuracji odwykowych). Alkoholizm staje się w ten sposób prywatnym problemem danego człowieka i zmniejsza ryzyko konfliktów społecznych. Z drugiej zaś strony można ten alkohol nabyć także w zastrzykach (!) dożylnych, co dla mnie jest już przykładem technologii obłędu.

Podsumowując – wbrew pozorom – nie ma symetrii w tytule.

Technologia sama w sobie jest neutralna, jak każde narzędzie. Jest jak niebo, drzewa, skały, czy woda w strumieniu.

Obłed jest nasz – i tylko nasz. Nie bywa neutralny.



[mc]



INTERMEZZO.

Ponieważ tematy technologii są mi (jak na geek’a przystało) bliskie, pozwolę sobie tu na małe intermezzo poświęcone różnym mniejszym i większym głupotom technicznym. A zatem:

PUDEŁKO. W każdym większym domu towarowym, w dziale gospodarstwa domowego można kupić różnej wielkości prostopadłościenne, plastikowe pudełka (zwane naukowo kontenerami) – bardzo skądinąd praktyczne i przydatne. Kupiłem sobie niedawno taki pojemnik i w domu spokojnie mu się przyjrzałem. Uczucia po tych oględzinach mam jednak raczej mieszane. Z jednej strony – kilka zalet, a więc ładne kolorowe tworzywo, przeroczyste ścianki boczne (aby widać było zawartość), sensowne listwy wzmacniające po bokach, dobrze wyprofilowana (dla większej wytrzymałości) pokrywa, ukształtowanie ułatwiające ustawianie jednych pudełek na drugich, oraz proste ale sensowne zamknięcie – to zalety. Jest ich sporo i widać, że ktoś trochę pomyślał przy projektowaniu.

Trochę – owszem, ale też i trochę za mało.

Dlaczego?

Ano, dlatego na przykład, że rogi pudełka są zaokrąglone na jakieś 3..4 cm. Zaokrąglenie to nie służy ani wzmocnieniu, ani też nie zabezpiecza przed urazami o ostre kanty; zewnętrzne listwy wzmacniające są znacznie ostrzejsze. Kiedy jednak próbujemy coś ułożyć w środku (na przykład książki lub mniejsze pudełka) – te zaokrąglone kanty znacznie zmniejszają rzeczywistą pojemność i utrudniają ułożenie przedmiotów tak, aby wypełniły całą przestrzeń i nie obijały się o ścianki (na przykład podczas transportu). Natomiast boczne uchwyty – nie są zaokrąglone i wrzynają się w palce podczas podnoszenia pudełka. Przeniesienie lekkich rzeczy na krótki dystans nie stanowi większego problemu, ale jakieś 20kg na stu metrach jest już raczej rozrywką dla masochistów.

Każdy w miarę rozsądny inżynier wie, że przed masową produkcją wykonuje się serie próbne. Dlaczego więc ktoś nie zrobił na próbę paru takich pudełek i nie ponosił w nich czegokolwiek, a potem nie skorygował projektu? A może to ja zwariowałem?

KLUCZ. Chyba mało kto już obecnie zdaje sobie sprawę z tego, że sama idea klucza jest czystym obłędem. Klucza, a nie zamkniecia w ogóle (a więc klamki, czy skobla). Klucz istnieje tylko dlatego, że ludzie nie ufają sobie wzajem, bądź mają coś do ukrycia; jest wcieleniem zła i głupoty. Zła, bo się nawzajem podejrzewamy (i mamy powody!). Głupoty, bo marnujemy siły i środki, które mogłyby być użyte w lepszym celu. Klucz jest potrzebny tylko tam, gdzie istnieje przestępstwo! To przestępcy wymusili na nas klucze! Wszystko jedno, czy te najprostsze metalowe, czy te najbardziej wyrafinowane elektroniczne.

Ja zaś zamierzam się tu zająć takim średnio zaawansowanym kluczem od domu, w którym mieszkam. Pomysł – na pierwszy rzut jakby rozsądny. Klucz (taki zwykły, płaski typu Yale) ma wycięcia podzielone na dwie grupy. Jedna z nich (identyczna dla wszystkich kluczy w budynku) pozwala otwierać drzwi wejściowe, piwnicę etc.; druga (indywidualna) otwiera poszczególne mieszkania. Istnieje jeszcze klucz uniwersalny (pilnie strzeżony przez administrację domu) pozwalający na otworzenie wszystkich drzwi w razie pilnej potrzeby i tylko przez uprawnioną osobę. Wszystko to wydaje się praktyczne, bo każdemu mieszkańcowi wystarcza tylko jeden klucz, zaś administracja, w razie awarii, ma dostęp do wszystkiego.

Tyle że…

W przypadku zagubienia (jednego, jedynego!) klucza – trzeba wymienić wszystkie(!) klucze w całym budynku. Operacja ta kosztuje kilka tysięcy(!) euro, dlatego też niektórzy ubezpieczają się dodatkowo na tę okoliczność. Złamanie klucza w zamku (a to się zdarza, bo pomiędzy tymi grupami wycięć jest duże przewężenie, a materiał klucza jest wyjątkowo nędzny!) kosztuje wymianę cylindra (ok. 200 euro!) i wymianę klucza. Na nowy klucz czeka się ponad 6 tygodni(!), a dorobienie go kosztuje ok. 40 euro(!). Nie wspominam już o tym, że sam mając kawałek metalu, imadło, suwmiarkę i pilnik potrafiłbym dorobić taki klucz w godzinę lub dwie. Zabezpiecznie więc praktycznie żadne, a cały ten idiotyczny cyrk wymusiła firma ubezpieczająca dom. I kto tu zwariował? Czy nie lepiej byłoby nosić po dwa niewielkie w końcu klucze i obowiązkowo zostawić w sejfie administracji klucz od własnego mieszkania?

Jeśli więc już musicie ludziska robić te klucze (a nie musielibyście, gdybyście się przyzwoicie zachowywali, zaprawdę to wam powiadam!) – róbcie je choć z głową – tak, aby sprawiały jak najmniej kłopotu.

USZCZELKI. Pozostańmy jeszcze chwilę w domowych pieleszach, by po tych pudełkach i kluczach zająć się uszczelkami do kranu. Honor geek’a nie pozwala mi wzywać fachowców – krany naprawiam sam. Nie jest to trudne. Trzeba odkręcić kran, wyjąć starą uszczelkę, włożyć nową, dokręcić i sprawdzić, czy nie cieknie – dwie minuty roboty. Ale przedtem uszczelke trzeba kupić i tu… koniec żartów. W sklepie są trzy ich rodzaje (uszczelek, bo żartów jest więcej), różniące się wyłącznie średnicą – 15, 16 i 17mm. Proszę zauważyć, że uszczelki 16 i 17 milimetrowe różnią się od siebie jedynie o ok. 6%. Stawiam tu na szali cały mój honor geek’a, że tak mała różnica nie ma żadnego uzasadnienia technicznego – jest jedynie brakiem porozumienia pomiędzy producentami kranów. Owszem, stosuje się w technice takie same elementy różnych wielkości i ustawia w tzw. typoszeregi (śruby, oporniki etc.). Jednakże pozostają one pomiędzy sobą w pewnej mniej więcej stałej proporcji i nie ma sensu produkowanie elementów zbyt mało różniących się między sobą (poza specjalnymi wypadkami tzw. elementów wąskotolerancyjnych). Proszę sobie wyobrazić cukrownię produkującą cukier w różnych opakowaniach. Małe opakowania jednorazowe (do kawiarni), typowe kilogramowe (ew. półkilgramowe), wieksze 5..10 kg (dla stołówek powiedzmy) i 50..100kg dla hurtowników – to ma zdrowy sens. Ale produkować opakowania o zawartości kilograma oraz kilograma i 6 dkg – to jest właśnie to, co musi robić producent uszczelek, aby skompensować brak porozumienia producentów kranów. Proszę jeszcze zwrócić uwagę, że jednolity (powiedzmy 16mm) standard wcale niekoniecznie oznaczałby rezygnacje z walki konkurencyjnej – jakość wykończenia, wzornictwo, trwałość, gwarancje – wszytko to pozostaje bez zmiany. Bez zmiany pozostaje też nieśmiertelna, partykularna głupota.

VIDEO. A skoro już jesteśmy przy idiotycznej walce konkurencyjnej, to mam na podorędziu jeszcze jeden piękny przykład, a mianowicie standardy video. Początkowo wprowadzono ich na rynek trzy: V2000, Betamax i VHS. Najlepszym technicznie rozwiązaniem był standard V2000, następnie Betamax i w końcu VHS – ten ostatni wygrał, jako najtańszy. Wyprodukowano jednak tysiące urzadzeń typu V2000 i Betamax. Większość z nich wylądowała na śmietniku. Nie można się było na czas dogadać? Przecież to inżynieria, a nie mistyka.

REFLEKTORY. Dla tych, którzy się samochodami nie interesują, zdjęcie wyjaśniające, w czym rzecz.


Chodzi o reflektory tego (dobrego skądinąd) samochodu, jakim była Toyota Supra. W stanie „normalnym” (czyli nieużywane) wygladają tak, jak zaznaczyłem niebieskim kółkiem. Aby ich użyć trzeba je obrócić tak, jak wskazuje żółte kółko (oczywiście jest do tego specjalny silniczek). Co to daje? Nic (poza kłopotami). Po pierwsze, od włączenia reflektora do jego pełnej sprawności upływa pewien czas, co przy szybkiej jeździe może być krytyczne. Jest to dodatkowy mechanizm, który może (nawet przy dobrej niezawodności Toyoty) odmówić posłuszeństwa w najmniej odpowiednim momencie. Argument, że jest to ochrona reflektorów nie jest zbyt mocny, bo jeszcze lepiej byłoby je wozić w bagażniku. Trochę lepszy argument, że poprawia się w ten sposób opływ powietrza, też nie prezentuje się najlepiej, bo jeśli nawet – to tylko przy jeździe bez świateł. Kiedy są otwarte – powodują, jak sądzę znaczne pogorszenie aerodynamiki. Jest to zatem nic innego, jak głupi, snobistyczny marketingowy „bajer”.

A jak więc należało to rozwiązać? Na przykład tak, jak firma Aston – Martin w samochodzie DB9 (zdjęcie w „Lamusie”). I na koniec jeszcze dodam (przepraszam – trochę kopię leżacego, ale to fakt), że Toyota w następnych modelach zastosowała reflektory w obudowie szklanej (tak jak w tym DB9). Przykro patrzeć, jak snobistyczne półgłówki wodzą za nos fachowych inżynierów mechaników.

Jeśli komuś tego nie dość – polecam na deser „AdRem” No. I, gdzie opisałem, w eseju „Od czego zacząć”, testowanie sprzętu High–End i „jednokierunkowe” kable audio.

Ja zaś mam już dosyć – więc czujnie kończę, bo jeszcze dojdę do wniosku, że to ja zwariowałem, a nie świat.



[mc]



AUTOMATYKA.

Automatyka jest to dziedzina wiedzy zajmująca się analizą i modelowaniem różnych obiektów, procesów i układów w celu sterowania nimi w taki sposób, aby zachowywały się w pożądany sposób. W praktyce jest to przeważnie sterowanie elektroniczne skonstruowane tak, aby jakiś proces przebiegał w sposób optymalny i bezpieczny. Definicja wygląda raczej nudnawo, ale automatyka jest w istocie bardzo ciekawą dziedziną inżynierii. Mimo całego matematycznego wyrafinowania, jakie może jej towarzyszyć – w istocie wszystko sprowadza się do dwóch podstawowych problemów – jak zoptymalizować działanie układu i jak zabezpieczyć go przed awariami (lub zminimalizować ich skutki, jeśli mimo wszystko do nich dojdzie). Zadanie to bynajmniej nie jest banalne.

Nietrudno zauważyć, że człowiek jest pełen takich układów automatyki. Regulacja ciepłoty, poziomu hormonów, snu i czuwania – wszystko to są mechanizmy każdemu inżynierowi automatykowi dobrze znane. Mniej lub więcej świadomie wie o nich także każdy przeciętny człowiek, a świadomie każdy fachowiec lekarz. Mechanizmy regulacyjne ciała są dość bezwzględne w działaniu. Kto spróbuje im się przeciwstawiać – będzie cierpiał, zachoruje, lub nawet umrze.

Mniej oczywiste są mechanizmy regulacyjne naszej psyche – ta jej automatyka. A przecież istnieją. Są wprawdzie nieporównanie bardziej elastyczne niż mechanizmy utrzymania organizmu w sprawności. Działają raczej długofalowo, powoli. Często giną w zgiełku codziennych spraw i bywa, że trudno je wyśledzić. Czasem dają o sobie znać dopiero po latach i bywa niełatwo skutek powiązać z właściwą przyczyną. Automatycy znają te obydwa przypadki; wiedzą, że mechanizm regulacji może być „nerwowy” i natychmiast reagować odpowiednio na zmianę w układzie regulowanym, bądź też bardziej „tolerancyjny” (po inżyniersku – całkujący) i reagować dopiero wówczas gdzy czynnik zakłócający ma dostatecznie dużą wartość lub trwa dostatecznie długo. Mglistym pojęciom zawsze dobrze robi przykład, a zatem:

Przykład najprostszy. Kiedy bodźców jest za dużo – „wyłączamy się” umysłowo, kiedy natomiast za mało – poszukujemy sobie dodatkowych zajęć. Kiedy więc ktoś mówi do nas za dużo i za szybko, bywa, że przerywamy mu mówiąc: „Chwilkę, pozwól mi się skupić”. Kiedy natomiast długo siedzimy w nudnej poczekalni, zaczynamy obserwować ludzi, sięgamy po nudne nawet czasopisma, zaczynamy myśleć o czymś innym, marzyć etc.

Przykład trochę bardziej złożony. Długotrwały wysiłek umysłowy skłania nas do odpoczynku (zmiany trybu życia, dystrakcji), zaś „niedociążenie” umysłowe powoduje wyznaczanie sobie nowych zadań. Tak więc ludzie przeciążeni pracą marzą często o emeryturze, bądź przynajmniej urlopie. Emeryci często biorą się do jakiejś (bywa, że i nieodpłatnej) pracy odczuwając nadmiar wolnego czasu.

Przykład najbardziej nieokreślony to długi pobyt w niedostatecznie zróżnicowanej grupie społecznej. Wiadomo, że na przykład ludzie po dłuższym pobycie w więzieniu wykazują trwałe zmiany w psychice. Podobne zmiany (przeważnie jednak w znacznie łagodniejszej formie) można zaobserwować u emigrantów, zawodowych żołnierzy, nauczycieli pracujących z dziećmi, u ludzi pracujących z osobami w wieku podeszłym, u psychiatrów, w instytucja wyłącznie żeńskich, lub męskich etc.

Wszystkie powyższe przykłady ilustrują obecność mechanizmów regulacyjnych w naszej psychice. Trzeci z nich dodatkowo zaś mówi nam o tym, że mechanizmy te mogą być bardzo elastyczne i pozwalają na „zaciąganie długoterminowych kredytów” względem naszej umysłowej równowagi. Zdarzaja się nawet tragiczne przypadki ludzi, którzy w podeszłym wieku, w obliczu śmierci mówią: „Zmarnowałem życie” – jakby wcześniej nie wiedzieli, że coś w ich życiu nie funkcjonuje.

Warto tu wspomnieć o jeszcze jednej rzeczy. Inżynier automatyk może swojemu elektronicznemu układowi nadać charakterystykę taką, jakiej sobie zażyczy. W naturze zaś układy „tolerancyjne” są przeważnie takie „w obie strony”. Jest na ogół tak, że jeśli układ potrzebuje więcej czasu, aby zareagować na zakłócenie – potrzebuje też go więcej, aby dojść z powrotem do równowagi; automatycy nazywają to całkowaniem. Można to przyrównać do zbiornika – jeśli potrzeba wiecej czasu na jego napełnienie, to i więcej na opróżnienie.

Taka właśnie „tolerancyjność”, powolność, i elastyczność charakteryzuje wiele naszych procesów myślowych. Niestety bynajmniej nie oznacza to, że możemy ich „cierpliwości” nadużywać bezkarnie i długotrwale. Jeśli więc przez zbyt długi czas będziemy zakłócać funkcjonowanie naszego rozsądku to (po zadaniu tytułowego pytania!) reszty życia może nie starczyć, aby dojść z powrotem do równowagi.

Wniosek – chyba oczywisty.

[mc]



SWISS ARMY KNIFE.

Pora na konkluzję – dlaczego pytamy „czy to świat, czy ja”?

Podałem różne przyczyny, dla których ludzie mogą takie pytanie postawić. Wydaje mi się jednak, że tą najbardziej fundamentalną jest powszechny brak kryteriów. Z obłędu fanatyzmu przechodzimy do obłędu relatywizmu, z obłędu obskurantyzmu do obłędu hipertolerancji, z obłędu propagandy wpadamy w obłęd politycznej poprawności etc.

Zdaję sobie sprawę, że takie sprowadzenie wszystkiego do tej jednej przyczyny jest zabiegiem nieco ryzykownym, ale proszę zauważyć najprostszą rzecz, a mianowicie fakt, że obecność ostrego i wyraźnego (nawet nieakceptowanego!) kryterium powoduje, że tytułowe pytanie zamienia się w konkretny sprzeciw, lub w gorszym wypadku – bierną rezygnację. Obydwa te stany (a zwłaszcza pierwszy) wydają mi się jednak psychologicznie zdrowsze od poczucia obłędu świata.

Być może dodać powinienem jeszcze, że taka konkluzja (nieostrość kryteriów) wcale nie była dla mnie oczywista na początku pracy nad tym numerem; pojawiła się w trakcie pisania i nie kryję, że mnie trochę zaskoczyła, ale im dłużej nad tym myślę, tym bardziej właśnie na to mi wygląda.

Wniosek, jaki mi się nasuwa jest raczej prosty – że należy jakieś kryteria ustalać, choćby tymczasowo. Przecież zawsze można je zmienić, kiedy okaże się to konieczne. I właściwie nie jest to nic nowego. „Już starożytni” o tym wiedzieli.

Dura lex, sed lex.

[mc]