Od redaktora...

Tematem obecnego numeru jest standard, a ściślej standaryzacja. Jest to jedna z tych rzeczy, do których żywimy przeważnie jakieś mieszane uczucia. Standaryzacja bowiem z jednej strony ułatwia nam życie (w ekstremalnych przypadkach wręcz pozwala przeżyć), w innych jest dolegliwa.

Nie interesuje mnie tu jednak standaryzacja techniczna – ta przeważnie zresztą jest pożądana. Jeżeli na nią narzekamy, to najczęściej dlatego, że produkty przemysłowe zbyt upodobniają się do siebie. W rzeczy samej – obserwując ruch uliczny trzeba bystrego oka i niezłego rozeznania, aby rozróżniać marki samochodów. Optymalizacja, ergonomia i ekonomia upodobniły je do siebie na razie „jak dwa jajka” (jak mówi angielskie porzekadełko), a na nasze „jak dwie krople wody” niedługo pewnie przyjdzie poczekać. Reszty dokonały badania w tunelach aerodynamicznych dodatkowo nadając im wspólny kształt kawałka dobrze już zmytego mydła. Dość łatwo to jednak przeboleć zwłaszcza, że coraz lepsza sprawność i ekonomiczność tych pojazdów jest hojną rekompensatą za ten lekki estetyczny dyskomfort (konstruktorzy zresztą i tu robią, co mogą).

Gorzej w przypadku ludzi. Kiedy widzimy tę standaryzację (zwaną eufemistycznie – modą) zdarza się, że z mrocznych zakamarków świadomości wypełza jakiś dziwny, nieuchwytny niepokój. Kiedy spróbujemy go określić, nazwać – przeważnie przybierze postać pytania w rodzaju: „Więc i ja jestem taką mrówką?” No, ale i na to można machnąć ręką, bo w końcu można sobie coś uszyć u krawca, lub zrobić na drutach i przebrać w ciągu paru minut.

Najgorzej, kiedy zauważamy standaryzacje ludzkich umysłów. Tych już nie daje się szybko przekształcić, a nawet jeśli ktoś zechciałby poświęcić czas i wysiłek, to pojawią się inne kłopoty (częściowo opisane w tym numerze). Bywa też i tak, że bardzo niewiele, a czasem wręcz nic nie da się zrobić.

Nawet gdyby ktoś wiedział, co tak naprawdę jest do zrobienia…