TEMAT MIESIĄCA zawiera główną treść gazety artykuły ukazujące wybrane zagadnienie z różnych punktów widzenia.









Temat numeru IV (luty 2006): KSIĘGA CYTATÓW.

Tematem następnego numeru będzie: MUREM W GŁOWĘ.



Kilka słów na początek. Stanisław Lem zmarł w dniu, w którym oddawałem Czytelnikom kolejny numer AdRem! Nie zdążyłem więc przygotować niczego, co uważałbym za właściwe na tę okoliczność, szczególnie, że miałem nawet okazję poznać go osobiście, a przeczytałem bodaj wszystko, co napisał i były to lektury, które w zauważalnym stopniu ukształtowały moje myślenie o świecie. Przyszło mi jednak do głowy coś innego. Otóż w jednym z wywiadów wygłosił on (nazywając to sarkastycznie „pierwszym prawem Lema”) dość gorzkie zdanie, że „Nikt nic nie czyta, a jak już czyta, to nie rozumie, a jak już rozumie, to zapomina”. Ufam zatem, że rozpoczęcie tego numeru kilkoma skomentowanymi przeze mnie cytatami z jego książek, będzie czymś, z czego ucieszyłby się bardziej niż ze standardowej notatki – będzie bowiem zaprzeczeniem tej cierpkiej tezy.


CHŁOSTANIE MORZA.

W roku 2003 zakończone zostało częściowe przelewanie Morza Śródziemnego w głąb Sahary i gibraltarskie elektrownie wodne dały po raz pierwszy prąd do sieci północnoafrykańskiej. Wiele już lat minęło od upadku ostatniego państwa kapitalistycznego [a któregoż to? – M.C]. Kończył się trudny, bolesny i wielki okres sprawiedliwego przetwarzania świata. Nędza, chaos gospodarczy i wojny nie zagrażały już wielkim planom mieszkańców Ziemi.

Nie krępowane przebiegiem granic, rosły kontynentalne sieci wysokiego napięcia, powstawaly elektrownie atomowe, bezludne fabryki – automaty, […]

Nauka nigdy już nie miała wytwarzać środków zniszczenia. W służbie komunizmu była najpotężniejszym z wszystkich narzędziem przemiany świata.

S. Lem – „Astronauci” – Czytelnik 1955 (napisane w latach 1950-51).

Najprościej, oczywiście, byłoby szydzić sobie z tej naiwności i to ze stanowiska lepszej wiedzy. Fakty roku 2003 znamy i wiemy też jak dalekie, niestety, były one od tej sielankowej (a nawet lukrowanej) wizji.

Jednakże bystry człowiek, jakim Stanisław Lem bez wątpienia był, nawet i w takim „socrealistycznym gniocie”, jak „Astronauci” pozostawił ślady swej przenikliwości. Po pierwsze na korzyść autora przemawia fakt, że książka, mimo nieznośnie socrealistycznej aury, zawiera sporą dawkę rzetelnej wiedzy fizycznej (choć sprzedawana była pod etykietką fantastyki). Ponadto niektóre jej fragmenty (zwłaszcza te opisujące jakieś zwykłe ziemskie wydarzenia) dają się do dzisiaj czytać. Rozwój technologii przesunął wprawdzie większość technicznych pomysłów z tej powieści do muzeum, ale także i dziś mogą nas tam cieszyć urokiem staroci. Nie wolno też zapominać, że rok 1955 to jeszcze najsroższy mróz stalinizmu, a więc cenzura, autocenzura, naciski na pisarzy etc. Warto także wspomnieć i o tym, że w tych latach ludzie często jeszcze całkiem szczerze wierzyli w „przejściowość” trudności. A dla dopełnienia obrazu inne zdanie – cytat, że „myśl o pełnym szczęściu może się urodzić tylko w umyśle głupca” – zdumiewająco dojrzałe spostrzeżenie u dwudziestoparoletniego młodzieńca. Nie chcę tu jednak bronić Lema; broni się świetnie sam swoimi książkami i nie potrzebuje obrony, a już zwłaszcza mojej. Chodzi mi o to, że do komunizmu mamy już pewien dystans. Dla najmłodszej generacji jest on już tylko historią, dla średniej i starszej jeszcze wprawdzie żywym wspomnieniem, ale te kilkanaście lat czasu pozwala już przeważnie spojrzeć na to chłodnym okiem.

A co nim widać? No, cóż… Przelewanie morza – niekoniecznie. Elektrownie i fabryki – mogą być, jeśli rozsądnie budowane i eksploatowane. Upadek kapitalizmu – jeśli na rzecz czegoś lepszego – nie będę żałował. Nędza, chaos gospodarczy i wojny – chętnie zrezygnuję. Brak granic – jeśli nie od razu, to docelowo – tak. Rezygnacja z wymyślania środków niszczenia przez naukę – jestem za. W służbie komunizmu… no, to nam się raczej nie sprawdziło. Ale reszta – w zasadzie do zaakceptowania.

Myśl o pełnym szczęściu może się urodzić tylko w umyśle głupca” – może to i prawda, ale „marzenie o pełnym szczęściu” – to już nie głupota. Marzenie to bardzo ludzka rzecz, to jeden ze sposobów obrony psychiki przed frustracją. Jako ucieczka w fantazję – patologiczny, ale w rozsądnej dawce pożyteczny. Brak marzeń – to w zasadzie choroba (częsty objaw depresji na przykład). Widząc świat, jaki jest – pełen zła i głupoty, marzymy o innym, pozbawionym tych wad. Choćby przez moment, aby nieco odpocząć. Marzenie działa jak środek przeciwbólowy – nie leczy wprawdzie, ale daje chwile wytchnienia. Nie tylko to zresztą; pozwala także „wysondować myślą” cele dla późniejszego realnego działania. Wróciwszy natomiast do rzeczywistości myślimy czasem, że byłoby wspaniale, gdyby ziściły się nasze marzenia o idealnym swiecie.

Ejże! Chwileczkę! Czy naprawdę? Czyje marzenia? Moje? A skąd pewność, że nawet ci, którym dobrze w marzeniach życzę, byliby w tym świecie szczęśliwi? A może marzenia kogoś innego? Jeśli tak, to czyje? Może tego chłopka, który zapytany co robiłby będąc królem, miał ponoć odrzec: „A jadłbym cały dzień kaszę jaglaną ze skwarkami i strzelał z bata!”. Nie, to niestety nie może działać. Z tego prostego powodu, że marzenia, to przeważnie jedynie negacja przykrej rzeczywistości, zaś jej pozytywna przemiana wymaga konstruktywnego myślenia, a to, w przeciwieństwie do marzeń, nie jest łatwe.

Ale nawet jeśli zgodzimy się co do tego, czego pragniemy, pozostaje drobiazg – praktyczna realizacja. Nie pytam już nawet, jak to zrobić, ale choćby tylko – od czego zacząć ulepszanie świata, to dążenie do tego, aby był jak z marzeń. Można pewnie różnie – od poprawy moralności (wersja religijna), od dobrego ustroju (polityczna), od sprawiedliwości ekonomicznej (wersja ekonomiczna), od poznania (naukowa) etc.

Wystarczy. Weźmy za przykład ekonomię. Kilka dni temu słyszałem na przykład w radio niemieckim dyskusję kilku mędrców (włączyłem w trakcie – więc nie wiem, kim byli) na temat koncepcji tzw. „minimalnego dochodu”. Chodziło o to, aby w bogatym państwie każdy obywatel dostawał po prostu jakieś pieniądze wystarczające na skromne życie – nic nawet nie robiąc. Miałoby to w zamyśle powstrzymać szaleńcze dążenie do zysku za wszelka cenę, a tym samym zracjonalizować (nad)produkcję, uwolnić ludzi od strachu o przyszłość i tym samym wyzwolić zdrową, twórczą inicjatywę nakierowaną na rzeczywiste potrzeby etc. Czyli: „każdemu według potrzeb”. Hm, jakbym już gdzieś słyszał… Mniejsza o realizm tego pomysłu i mniejsza o za i przeciw (są i za – nie jest głupi). Wątpię zresztą, aby ktoś tego próbował w najbliższej przyszłości, a tym bardziej wątpię w sukces. Jednak sam fakt, że poważni ludzie poważnie o tym myślą, świadczy o tym, że istnieje jakaś potrzeba takich zmian. Zresztą to tylko jeden przykład. Na podobne myśli natykam się ciągle w rozmowach prywatnych.

Czyżby więc miał nastąpić zwrot do komunizmu? Prawie na pewno nie; zbyt świeże i silne są urazy, jakie spowodował. Stało się jednak coś innego, o czym warto wiedzieć. Kraje zachodnie, tak sobą jeszcze jakieś piętnaście lat temu zachwycone – stanęły w obliczu nowego wyzwania (kryzysu?). Ich przewaga ekonomiczna przestaje być tak oczywista, jak kiedyś. W szybkim tempie kończą się przyjemności pouczania innych o własnej wyższości, coraz trudniej o świetnych fachowców za psie pieniądze, o niewolniczą siłę roboczą. Aby nie wyliczać dalej – coraz silniej kiełkuje myśl, że skoro komunizm – nie i kapitalizm też tylko dlatego, że nie ma na razie niczego lepszego, to trzeba poszukać tak zwanej „trzeciej drogi”. No, to szukajcie sobie panowie…

Jakie z tego wszystkiego wnioski? Przyznam, że dla mnie dość niepokojące. Z otwierającego artykuł cytatu wynikałoby właściwie, że postulaty utopijnego komunizmu należałoby na nowo przemyśleć. Proszę zachować spokój! Nie zamierzam tu uprawiać jakiejkolwiek propagandy. Więcej – wyznaję otwarcie, że nie mam dość jasnego poglądu na ten temat. Zastanawiam się tylko na niektórymi rzeczami – i nie ja jeden zresztą. Zastanawiam się między innymi dlatego, że w prywatnych rozmowach na pytanie: „Czego byś chciał?”, coraz częściej słyszę coś w rodzaju: „Pieniędzy i żeby mi dali spokój”. Rozumiem ten głos zmęczenia i zniechęcenia. Kłopot w tym, że im wiecej ludzi będzie tak myśleć, tym mniej pieniędzy i spokoju będzie miał przeciętny człowiek. Jeśli więc chcemy dobrobytu i spokoju nie mamy innego wyjścia, jak zdziałać w tym kierunku coś bardziej konstruktywnego.

A co to będzie? Nie wiem. Może urodzi się jakaś nowa idea, może zostanie – jak jest, może nastąpi uwstecznienie (do nowych form niewolnictwa, powiedzmy – to wydaje mi się wcale prawdopodobne), może jakieś dziwaczne, monstrualne formy fanatyzmów… Nie wiem.

A kiedy to nastąpi? Też nie wiem. Może już za kilka lat, a może wlokło się będzie całe jeszcze dziesięciolecia, wieki wręcz.

A co na to sam Lem? W innej książce – wywiadzie wyraził się tak:

– Czy widzi pan zatem jakąkolwiek szanse na harmonijny rozwój ludzkości?
– Nie, nie widzę.
– A jakie warunki należałoby spełnić, aby było to możliwe?
– To jest napisane w „Golemie”. Mój komputerowy filozof powiada, że człowiek musi się gruntownie przerobić. Ale wówczas zachodzi obawa, ze może już wtedy przestac być człowiekiem. Harmonijny rozwój ludzkości to dla mnie rodzaj kwadratowego koła.

A co na to ja? Niezbyt może odkrywczo myśle sobie, że kapitalizm (a zwłaszcza duża koncentracja kapitału) prowadzi do różnych form niewolnictwa, a tego nikt nie lubi – będą więc na pewno jakieś próby zmiany stanu rzeczy. Czy ewolucyjne, czy krwawe – nie wiem. Może też być tak, jak to często bywa, że cały problem staje się nieaktualny, źle postawiony etc.

Więc co dalej? Ano, zobaczmy w następnym artykule…

[mc]



CO DALEJ?

Skromna fabułka jest taka, że znany podróżnik kosmiczny – Ijon Tichy ląduje na planecie Dychtonii (obraz naszej ziemi za kilka wieków, jak można przypuszczać) i tam w bibliotece klasztornej oraz w dyskusjach z ojcami Destrukcjanami (robotami!) zapoznaje się z historią planety, której mieszkańcy posiedli już zdolność autoewolucji.

Zrazu inżynieria autoewolucyjna, czyli tak zwany ruch płodowlany, rozwijała się jakby po myśli swych światłych odkrywców. Ideały zdrowia, harmonii, piękna duchowo – cielesnego uległy rozpowszechnieniu, ustawy konstytucyjne gwarantowały każdemu obywatelowi prawo posiadania takich cech psychosomatycznych, jakie uważano z najcenniejsze. Wnet też wszelkie deformacje i kalectwa wrodzone, szpetota i głuptactwo stały się przeżytkami. Lecz rozwój ma to do siebie, że wciąż go dalej pcha naprzód ruch postępowy, więc na tym się nie skończyło. Początki dalszych przemian były z pozoru niewinne. Dziewczęta upiększły się dzięki hodowli biżuterii skórnej i innych wykwitów ciała (uszka – serduszka, perły z paznokci), chłopcy pysznili się boko– i tyłobrodami, nagłownymi grzebieniami, szczękami o dubeltowym zgryzie itd.

Niemoralność wielu biotechnologii przerażała nie tylko wiernych; dzięki takiej klonizacji na przykład można było produkować obok osobników normalnych – istoty biologiczne, lecz niemal bezmózgie zdatne do mechanicznych prac, a wręcz nawet wyścielać hodowanymi odpowiednio tkanakami pochodzącymi z ludzkiego lub zwierzęcego ciała komnaty, ściany, produkować wstawki, wtyczki, wzmacniacze, bądź osłabiacze inteligencji, budzić mistyczne stany wzlotów w komputerze, płynie, obrócić jajko żabiego skrzeku w mędrca obdarzonego ciałem ludzkim, zwierzęcym, bądź takim, którego dotąd w ogóle nie było, bo je zaprojektowali umyślnie eksperci płodowlani. Budziło to opory, bardzo silne też ze strony świeckich, lecz nadaremnie.

[…] odniosłem wrażenie, że jako całość znajduje się automorfia na martwym punkcie rozwoju, chociaż eksperci starają się przełamać stagnację; artykuł prof. Zgagoberta Grauza [grausam – to po niemiecku straszny, okrutny; Lem władal dobrze niemieckim – M.C.] dyrektora KUPROCIEPSU [Komisja Uzgadniająca Projekty Cielesno – Psychiczne – M.C], w miesięczniku „Głos ciała” zamykały słowa: „Jak można się nie przekształcać, jeżeli można się przekształcać?

S. Lem – „Dzieniki gwiazdowe” – Gebethner i Ska, W-wa 1991 ISBN83-85205-18-7 (napisane w roku 1957).

No cóż, prognoza ta prawie na pewno nie ziści się w opisanej postaci i prawie na pewno nie za życia obecnej generacji (choć tego już mniej jestem pewien). Całe zresztą opowiadanie – to groteska. I choć czasem groza spod niej wyziera – to jednak jakiś rodzaj karykatury.

Na początek proszę zwrócić uwagę na dwie rzeczy. Po pierwsze cały ten proces zaczyna się całkiem niewinnie. U Lema – od mody, ale tam jest to karykatura; w rzeczywistości może to być na przykład medycyna (zresztą już istnieje silna presja na wytwarzanie genetycznych środków ochrony i poprawy zdrowia, co prawdopodobnie zaprowadzi do modyfikacji genetycznych, a może i dalej). Może to być rolnictwo, hodowla, lub jakieś inne technologie produkcyjne – całkiem nawet niewinne, bo o arsenałach nie wspominam.

Druga rzecz, to fakt, że proces ten biegnie mimo oporów społecznych i ma charakter by tak rzec „samonapędzający”. Wydaje mi się to całkiem prawdopodobnym scenariuszem.

Może ktoś zapytać – po co mi myśleć o tym, co niedostępne tak mnie jak i pokoleniu moich dzieci, czy nawet wnuków. Otóż myślę, że ma to sens; wyjaśniałem to już w artykule pod tytułem „Zaraz wracam” (AdRem! – V). Jestem zdania, że takie eksperymenty myślowe są niezwykle pożyteczne już choćby dlatego, że często możemy sobie uświadomić, czego my tak właściwe naprawdę chcemy. A jest to niezwykle ważne, bo „Rzadko pragnęlibyśmy czegoś naprawdę, gdybyśmy dobrze znali przedmiot naszego pożądania(La Rochefoucauld).

Spróbujmy więc przeprowadzić taki przykładowy eksperyment myślowy. Technologia dojrzała do tego, że możemy sobie przekształcić nas samych, jak chcemy. Brzmi nieźle – więc – do roboty. A zatem co chcemy poprawić? Oczywiście listę naszych braków. Pięknie! Trzeba więc ją najpierw uczciwie zrobić! Trochę boli? Ale za to później będzie wprost cudownie. Nie jest? Ano tak… bliźni mieli lepsze pomysły… No, to trzeba ich dogonić, a może i przegonić. No i tu już jesteśmy na opisanej przez Lema spirali „postępu”.

Czy dojdzie do tego rzeczywiście? Nie wiem. Wydaje mi się, że jeśli sama natura nie postawi nam tu jakiejś nieprzekraczalnej bariery – to – tak. Oczywiście nie wiem kiedy i w jaki sposób. Z historii naszego gatunku sądząc można się obawiać, że w sposób zbliżony do opisanego przez Lema, a więc groteskowo – koszmarny.

Chociaż… niekoniecznie!

I tu dochodzę do węzłowego punktu całego mego wywodu.

Otóż uważam, że takie możliwości autoewolucji, jeśliby doszły do skutku, są zapewne z jednej strony wielkim zagrożeniem, ale równocześnie też i jakąś naprawdę wielką szansą! Byłby to chyba jakiś nowy wielki etap w rozwoju ludzkości, coś w rodzaju społeczeństwa opisanego przez Wellsa w utopijnej powieści „Ludzie, jak bogowie”. Proszę sobie wyobrazić społeczeństwo złożone z jednostek bez kompleksów na punkcie własnej osoby! To jest coś znacznie większego i wspanialczego niż się może wydawać. Jeśli popatrzymy w przeszłość, to łatwo zauważyć, że wielu dużego kalibru zbrodniarzy miało jakąś fizyczną ułomność. Napoleon – niski wzrost, Stalin – bezwładną rękę, a to tylko rzeczy widoczne. Którzy z nich (i jak) byli okaleczeni duchowo – tego nie wiemy i pewnie się nigdy nie dowiemy. W każdym razie wydaje mi się całkiem możliwe, że społeczeństwo, w którym „wszelkie deformacje i kalectwa wrodzone, szpetota i głuptactwo stały się przeżytkami” mogłoby być społeczeństwem ludzi bardziej zrównoważonych duchowo – spokojniejszych (co nie znaczy biernych), bardziej konstruktywnych (nie tracących energii na walkę ze swoimi brakami). Oczywiście zawsze znajdzie się coś do martwienia, oczywiście co mogłoby być – to jedno, a co będzie – to drugie, oczywiście każdy najlepszy pomysł można wykoślawić w jego karykaturę, oczywiście trzeba niewyobrażalnej dziś wiedzy, aby autoewolucję urzeczywistnić, oczywiście nigdy nie znamy dobrze dalekich skutków doraźnych ulepszeń, ani ceny, jaką przyjdzie płacić i tak dalej. Ale jakby nie było, mimo tych wszystkich zastrzeżeń, osobiście widze tu jakąś szansę.

Byłby to jakiś „trzeci etap” rozwoju ludzkości. W pierwszym etapie udawało się ludziom w ogóle przetrwać na ziemi w konflikcie z siłami przyrody. W drugim (obecnym) udało się ich uwolnić od głodu, zimna, części chorób (no, jeszcze nie całkiem, ale wydaje się to przynajmniej w zasadzie możliwe). W następnym (tym trzecim) możnaby się więc pokusić o uwolnienie ludzi od własnych niedostatków.

Przypominam jeszcze raz, że nie chodzi mi tu o nic więcej, jak dającą się pomyśleć możliwość. A pisać o tym ośmielam się dlatego, żeby choć trochę poprawić moją (zasłużoną, obawiam się) opinię czarnowidza.

[mc]



A CO JESZCZE DALEJ?

Aby było jasne – tu wchodzimy już w obszar spekulacji, jednak wiedząc o tym – możemy się i tam zapuścić. Dlaczego nie?

[…] Z problemem ducha w maszynie, zrodzonym przez intelektronikę i jej rozumne komputery, jeszcze sobie dano radę, lecz za nią przybyły następne świadomości i psychiki w płynach; syntetyzowano mądre i myślące roztwory, które można było butelkować, zlewać i rozlewać, a za każdym razem powstawała osobowość, nieraz bardziej uduchowiona i mądrzejsza niż wszyscy Dychtończycy razem wzięci.

[…] Wciąż jednak nie było zgody, co do głównego kierunku autoewolucji: czy należy sporządzać ciała, dzięki którym będzie się żyło najprzyjemniej, czy takie, co ułatwiaja jednostkom najsprawniejsze włączanie się w społeczny byt, czy preferować funkcjonalizm, czy estetykę, potęgować siłę ducha, czy mięśni; albowiem dobrze było gadać ogólnikami o harmonii i perfekcji, kiedy tymczasem praktyka wykazywała, że nie wszystkie wartościowe cechy są do zjednoczenia; liczne wykluczały się nawzajem.

[…] Okrucieństwa starych ograniczeń zastąpiły okrucieństwa ich zupełnego braku.

[…] Gdy ukochaną istotę można zdublować, nie ma już ukochanych istot, lecz urągowisko miłości, a kiedy można być każdym i żywić dowolne przekonania, nie jest się już nikim i nie ma się żadnych przekonań.

S. Lem – „Dzieniki gwiazdowe” – Gebethner i Ska, W-wa 1991 ISBN83-85205-18-7 (napisane w roku 1957).

A więc autoewolucję mamy już opanowaną – robimy co chcemy i to lewą tylna łapą przed śniadaniem. Ludzie jednak nadal są ludźmi. Wyżsi, zdrowsi, piękniejsi, inteligentniejsi, ale jeszcze ciągle ludzie. Oczywiście po przeróbkach autoewolucyjnych wszyscy są tak mądrzy i sympatyczni, że nie grozi nam żadna głupota, a tym bardziej zło.

A co nam zatem grozi? Może i to co opisał autor. A jeśli się troszkę rozejrzeć dookoła, to pewne rzeczy jużwidać.

Po pierwsze pytanie – dokąd i jak daleko?

I tu jest jakieś rozdroże. Może być oczywiście tak, że biologicznie zostajemy przy tym, co mamy. Ale jeśli chcemy „postępu”, stan taki nie może trwać w nieskończoność. Dla przykładu wiek. Lekarze twierdzą, że człowiek w zasadzie mógłby żyć nawet i sporo ponad sto lat (są zresztą długowieczni górale kaukascy). Bądźmy szczodrzy i przedłużmy to jeszcze powiedzmy do dwustu. Załóżmy też, że da się utrzymać pełną (a przynajmniej zadowalającą) sprawność fizyczną do tego wieku. Co wtedy z pamięcią? Już dziś wiemy, że ludzie starsi z trudem rejestrują fakty z najbliższej przeszłości, pamiętając za to dobrze swą młodość. Wiele wskazuje więc na to (i tak głoszą różni mędrcy), że około setki (albo i sporo wcześniej) nasz mózg zostaje zapchany informacją do swej granicznej pojemności. I tu są znów rozstajne drogi. Albo trzeba będzie powiększac mózg (jako rezerwuar wspomnień, a czy można to bezkarnie zrobić – nie wiadomo). Albo też (przypominam, że to spekulacje) zrobić jakoś tak, abyśmy pamiętali tylko ostatnie pięćdziesiąt (czy ile tam) lat. Albo też tylko określoną ilość informacji (a według jakiego klucza usuwać zbędną?). Jest też i inna możliwość – jakieś „przystawki” pamięciowe, rozumowe etc. Ale wtedy czy nie lepiej już zrobić coś takiego, jak ten Lemowy GOLEM XIV? To jeden z możliwych kłopotów. W zarodku mamy je już dziś, jako problem starych, nie mających kontaktu ze światem ludzi, jako obłakańczą nieco chęć zachowania młodości, operacje plastyczne etc. Proszę zauważyć – jeszcze w XIXw. byłaby najczystsza fantazja…!

Albo inne, prościutkie pytanie. Jak miałoby wyglądać małżeństwo w swą 180 rocznicę, z czterdziestką dzieci i paroma setkami wnuków? Przecież zwiększyłoby to nieprawdopodobnie zaludnienie i tak już przeludnionego globu. Trzebaby więc jakoś to potomstwo „reglamentować”. No, a jeżeli rodzice żyjący po 200 lat mają czterdzieścioro dzieci, to przez siedem pokoleń (licząc ćwierć wieku na pokolenie) mają już ok. 407, czyli ok. 163 840 000 000 prapraprapraprawnucząt i nie chce być inaczej! No, to już właściwie żarty, ale proszę zwrócić uwagę, jak musiałaby się przy takiej zmianie warunków przekształcić nasza moralność. A co ciekawsze – widać tu, jak silnie zależna jest ona od warunków życiowych. Chcielibyśmy, aby moralność była absolutna (jak Dekalog, powiedzmy), ale ona nie chce taka być. Wyobraźmy sobie na przykład, że udało się wykoncypować coś, co pozwalałoby wskrzesić (powiedzmy do tygodnia) człowieka zmarłego. Wówczas zabójstwo, które dziś jest deliktem głównym, stałoby się, czymś takim, jak dziś, powiedzmy, pobicie, zaś „zatajenie zabójstwa” byłoby wtedy surowo karane. Przypominam jeszcze raz – to spekulacje. Proszę jednak zwrócić uwagę, jak ciekawie oświetlają one naszą obecną rzeczywistość.

Albo jeszcze inaczej. Wyobraźmy sobie człowieka o opisanym powyżej stopniu doskonałości biologicznej, i wysokiej sprawności umysłowej. Jego potrzeby życiowe są bez wysiłku zaspokajane. Co mogłoby się stać celem jego (200-letniego) życia? Miłość? Da się z kimś wytrzymać 200 lat? Poznanie? Jaką wiedzę, gdzie i po co upychać? Eksploracja kosmosu? Jeśli to ma być coś ciekawego – to musimy latać daleko, a efekty relatywistyczne zrobią swoje. Praca? Znowu 200 lat; zresztą po co? Wszystko zrobią jakieś biologiczne automaty…

No, wystarczy. Można jeszcze sobie tak wymyślać, ale jakie z tego wnioski? Różne pewnie można wyciągnąć, ale ja chciałbym zwrócić uwage na to, co mnie z tego wygląda, a mianowicie, że nie może być stałego człowieka w środowisku zmiennej (rozwijającej się) technologii. A co gorsza, że jeśli rozwój myślenia, za rozwojem technologii będzie się zbytnio spóźniał, to spełni się ponura obawa Einsteina – dziecko dostanie odbezpieczony granat do ręki.

[mc]



A CO NAJDALEJ?

Aby było jeszcze jaśniejsze – to już najczystsza spekulacja, jednak i tę czasem warto uprawiać. Wiele rzeczy, które dziś są praktyką, codziennością wręcz, było kiedyś taką właśnie spekulacją. Myśl o lataniu nie skończyła się wprawdzie przyprawieniem ludziom skrzydeł, ale lotnictwem – coś więc jednak z tej spekulacji zostało.

W innym opowiadaniu Lema („Rozprawa”) jeden z jego bohaterów (adroid, czy coś takiego) mówi do człowieka: „Każdy z was, skoro istnieje, posiada takie ciało, jakie ma, i na tym koniec – a ja mógłbym na przykład wyglądać jak lodówka”. To nie jest tylko żart. Jeżeli się nad tym zastanowić, to zdumiewająco duża część naszego światopoglądu jest zdeterminowana przez naszą biologiczną postać (już choćby płeć, czy śmiertelność dla przykładu!). Jeśli więc uznamy to za samoograniczenie (a któż je lubi), to mamy następujące możliwości (jak to wykłada komputerowy superfilozof GOLEM XIV).

Jeśli pójdziecie w jedną stronę, horyzont wasz nie pomieści wiedzy, niezbędnej dla językowego sprawstwa. […] Ja lub ktoś taki jak ja będzie wam mógł dać owoce tej wiedzy – a nie wiedzę samą, ponieważ ona się w waszych umysłach nie pomieści. Pójdziecie tedy w kuratelę jak dziecko, lecz dziecko wyrasta na dorosłego, wy natomiast nie wydoroślejecie już nigdy. Kiedy wyższy rozum obdarzy was tym, czego pojąć nie zdołacie, tym samym wasz rozum zgasi.

Jeśli pójdziecie w druga stronę, odmówiwszy zgody na abdykację rozumu, będziecie musieli siebie porzucić – a nie tylko usprawniać mózg, ponieważ jego horyzont nie da się powiększyć dostatecznie. Tu wam ewolucja spłatała figla ponurego: jej rozumny prototyp stoi już przy granicy konstrukcyjnych możliwości. […] A więc wzejdziecie rozumem, przyjąwszy warunek porzucenia siebie.

Czy możecie nie ruszyć się z miejsca – i trwać uporczywie na tym rozstaju? Lecz wówczas popadniecie w stagnację – ona nie może być azylem dla was!

Tak więc wejdziecie w ekspansję Rozumu, opuszczając ciała, albo zostaniecie niewidomymi, których widzący prowadzi, lub wreszcie zatrzymacie się w jałowym zgnębieniu.

Niezachęcająca to perspektywa. Lecz nie powstrzyma was przecież. Nic was nie powstrzyma. Dzisiaj wyobcowany Rozum wydaje wam się taka samą katastrofą, jak ciało porzucone.

Nie wiem, czy was to pocieszy… ale stopniowość przemian odbierze im ten monumentalnie tragiczny, a zarazem groźny sens, którym świecą moje słowa. Będzie to daleko zwyklej zachodziło… i w niejakiej mierze już zachodzi. Już wam martwieja regiony tradycji, ona się wam już łuszczy, obumiera i to właśnie przyprawia was o taki zamęt […]

S. Lem – „GOLEM XIV” – Wydawnictwo Literackie Kraków 191 ISBN83-08-00601-9 (napisane w roku 1981).

Dla wyjaśnienia – GOLEM XIV jest to jeden z gigantycznych, lumenicznych komputerów zbudowanych około roku 2050 na potrzeby armii (rodzaj ultymatywnego stratega). Jednakże maszyny takie po przekroczeniu pewnego progu „rozumności” odmawiają współpracy. Po ucichnięciu skandalu komputery te zostają przekazane uczelni (MIT’owi), gdzie wygłaszają (trochę w kaznodziejskim stylu) wykłady. Niektóre z nich ewoluują, wchodząc na „następne piętra” rozumności. Według ich wykładów – prawdopodobnym dalszym ciągiem tej ewolucji rozumu jest powiększanie go do wymiarów gwiezdnych, które my obserwujemy jako pewne zjawiska w kosmosie.

Nie za wiele mam tu do dodania, zwłaszcza, że autor wyłożył swoje poglądy w formie tak zwięzłej i przejrzystej, że wręcz „sylogistycznej”. GOLEM XIV to jedna z tych książek, która Lem najbardziej sobie cenił; powiedział kiedyś, że „życzyłby sobie, aby czytana była z jedną setną tej uwagi, z jaką ją pisał”.

Dodałbym jeszcze może to, że jakkolwiek jest to spekulacja i jakkolwiek raczej nie zobaczę tego w praktyce, to jednak w poczekalni u dentysty wolę sobie pomyśleć właśnie o czymś takim niż czytać stare (a nawet nowe) gazety, lub rozmyślać dlaczego Iksiński(a) tak się ześwinił(a). A, że ktoś może to uznać za dziwactwo – mało mnie to obchodzi. W czytanie myśli – nie wierzę.

[mc]



ZRÓB TO SAM – NOWY KOSMOS.

Czy można jeszcze dalej? Owszem!

Mówi o tym książka „Głos pana”. Treść (dla wyjaśnienia) jest taka, że odebrano przypadkiem jakąś regularną, modulowaną emisję neutrinową z głębin kosmosu i uczeni łamią sobie nad nią głowy (cała książka to wspomnienia pracującego przy tym matematyka). Emisja ta wykazuje, między innymi, słabą przychylność powstawaniu związków będących budulcem istot żywych. Jedna z koncepcji uczonych jest taka, że wszechświat pulsuje pomiędzy kolejnymi fazami „wielkiego wybuchu” i „wielkiego kresu”, zaś emisja jest sygnałem jakiejś niezwykle zaawansowanej cywilizacji, która, sama zginąwszy, próbuje „następnemu kosmosowi” przekazać pałeczkę życia.

Taki horoskop może nie odpowiadać owej wysokiej cywilizacji, która bierze się do odmieniania wizji wieczności, na zawsze już tylko trupio rozżarzonej i trupio stygnącej – a to dzięki odpowiednim manipulacjom astroinżynieryjnym. Niejako przygotowując się do zagłady, cywilizacja ta może „zaprogramować” odpowiednio gwiazdę, albo system gwiazd modyfikując istotnym sposobem energetykę takiego układu, który staje czymś w rodzaju gotowego do akcji neutriowego lasera […]

S. Lem – „Glos pana” – Wydawnictwo Literackie Kraków 1978, ISBN nieznany (napisane w roku 1967).

Zbliżam się do końca tej serii cytatów z Lema. Ten ostatni jest już właścwie tak abstrakcyjny, że wdzięczny będę wszystkim, którzy pośród codziennej bieganiny znajdą czas na jego przeczytanie, a tym bardziej przemyślenie. Myśl zaś z nich wszystkich taka, że jest sens zastanawiaćsię nad takimi rzeczami i nawet o nich pisać. I to nie dlatego, że miałyby się sprawdzić. Fantastyka taka ma dwie potężne zalety:

Po pierwsze jest swego rodzaju „myślowym poligonem doświadczalnym”, gdzie respektując prawa logiki i przyrody możemy tworzyć sobie modele przyszłości.

Po drugie zaś, że taki wzlot nie krepowanej rzeczywistością myśli pozwala spojrzeć na tę rzeczywistość z lotu ptaka i nierzadko zobaczyć więcej niż z żabiej perspektywy. Na małą skalę przeżyłem coś takiego nad jeziorem Attersee (AdRem! – IV). Nie żałuję tej wspinaczki!

A czy można jeszcze dalej. No, cóż… ja sam nie mam (na razie!) godnego przedstawienia „na łamach” pomysłu. Jeśli ktoś z Czytelników ma – chętnie poznam.

[mc]



PODSUMOWANIE NA PÓŁMETKU.

Powyższe fragmenty z książek Lema zamykaja się w jakąś całość. Od dość naiwnej wizji komunistycznej do najbardziej śmiałej i chyba najdalszej, jaką czytałem, koncepcji rozwoju istot myślących.

Jaki z nich wniosek? Jaki z nich dla mnie wniosek? No, coż... Lem – to fantastyka, choć bardzo specyficzna. Drastycznie różna od amerykańskiego bajania o siłach nieczystych z laserowymi strzelbami. Jest to swobodna gra wyobraźni, ale W RAMACH!! dyscypliny myślenia przyrodnika. To wcale nie jest ograniczenie wyobraźni! Świat jest bogatszy niż nasze wyobrażenia o wampirach i kosmicznych bijatykach. Zdumiewająco wiele jego fantazji przyoblekło zresztą rzeczywiste kształty. Rzadko się o tym jakoś mówi, ale marzenie, to dla mnie coś takiego, jak żywica – cieknie tylko ze skaleczonego drzewa. Marzymy o tym, czego nam brak, albo po prostu porzucamy dla marzeń przykrą rzeczywistość. Mówi się, że marzenia są siłą człowieka. W jakims sensie pewnie i tak, ale dla mnie przede wszystkim są widomym znakiem jego słabości. Myślę też, że Lem, jak rzadko kto, był świadom słabości naszego intelektu zarówno jako filozofujący scjentysta, jak i last but not least – lekarz.

Jest takie porzekadełko, że człowieka poznaje się nie po tym dlaczego płacze, ale dlaczego się śmieje – zgadzam się z nim.

Myślę również, że także po tym, o czym marzy.

[mc]



JEDNOOKI KRÓL.

W myśli powtarzał nieustannie, z gorzka ironią, kłamliwe przysłowie: ”W kraju ślepych - jednooki jest królem”. Núñez nie mógł się zdobyć na zamordowanie ślepego człowieka. Oczywiście gdyby się na to zdecydował, mógłby dyktować ślepcom warunki pod grozą rzezi. Tylko, że – wcześniej czy później musiałby zasnąć, a wtedy…

H.G.Wells – „Kraina ślepców – Wydawnictwo ITAKA Sp z o.o. Poznań 1996 ISBN 83-86008-15-6.

Obawiam się, że sam cytat nie wystarczy i konieczne jest krótkie streszczenie. Bohater opowiadania, andyjski góral imieniem Núñez, zabłądziwszy w górach, po kilku dniach, w stanie skrajnego wyczerpania dociera do położonej w dolinie wioski znanej mu z legend. Jest to wioska ludzi, którzy z nieznanych przyczyn przed wieloma pokoleniami (tak, że zdążyli już o tym zapomnieć) utracili wzrok i nie wiedzieli o istnieniu świata poza swoją doliną. Wieśniacy przywracają go do sił, lecz kiedy zaczyna mówić o widzeniu i świecie poza wioską – uznają go za pomylonego. Nunez próbuje różnych taktyk: tłumaczenia, walki, pozornego przystosowania – bezskutecznie; nawet zakochana w nim dziewczyna nie potrafi mu pomóc. Wieśniacy nie są mu właściwie wrodzy – na swój sposób starają się nawet pomóc, na przykład proponując operację oczu (tzn. pozbawienia wzroku) – wymagają jednak dopasowania się do obyczajów wioski. Opowiadanie kończy się dość enigmatycznie – nie wiadomo, czy Núñezowi udaje się przeżyć. W każdym razie poniósłszy zupełną klęskę – ucieka z wioski.

Jest to jedna z tych lektur, do których podchodziłem w życiu więcej niż jeden raz i miałem wrażenie, że czytam całkiem nową rzecz. Opowiadanie to czytałem po raz pierwszy mając około dwunastu, czternastu lat, później koło czterdziestki, bogatszy w wiedzę, że o sukcesie decyduje nie tyle rzeczywisty potencjał, ile przystosowanie do stada, ruch z prądem i ślepy traf.

Rzecz jednak nie jest taka całkiem prosta. Przede wszystkim pewien niewielki stopień nieprzystosowania jest w społeczeństwie dopuszczalny. Im jednak odrębność większa – tym trudniejszy kontakt ze stadem. Od pewnego stopnia – kończy się to całkowitą izolacją (dobrze, jeśli nie wrogością). Ponadto istnieje takie zjawisko, że dla jednostek, które wskutek jakiegoś korzystnego zbiegu okoliczności osiągnęły sukces, otwarty zostaje „kredyt na nietypowość”.

Dygresja: Nazwałem to eufemistycznie „korzystnym zbiegiem okoliczności”, ale często jest to po prostu uprawiany przez jakiś czas mniej lub bardziej podławy oportunizm. Może nieco przykładów: Lem – początkowo autor pięknych opowiadań socrealistycznych, Mrożek – startował jako propagandysta PZPR, Kołakowski – ideolog partyjny, Miłosz – dyplomata PRL, Penderecki – znany z dobrych stosunków z władzą, Lutosławskiego pieśni masowe są do posłuchania na płycie pt. „To partii czyn, to partii myśl” Wystarczy? Nie chodzi mi tu nawet o wytykanie tym panom ich przeszłości (choć zaszczytu ona jednak nie przynosi, a łatwość znalezienia przykładów nieco zastanawia), lecz o mechanizm. Inny mechanizm – jakby uczciwszy polegał na znalezieniu sobie przyjaznego (bądź przynajmniej przyjaźniejszego) środowiska. Typowym rozwiązaniem była emigracja zarówno geograficznam jak i ucieczka w przyszłość – przykładów w bród. Koniec dygresji.

Co jest istotą tego stanu rzeczy?

Sądzę, że po prostu bezwładność myślowa. Nie spieszmy się jednak z jej potepieniem. Jakiś stopień takiej bezwładności jest w naszym życiu konieczny. Przysłowia, melodie kinetyczne odruchowe spoglądanie kierowcy w prawo na równorzędnym skrzyżowaniu, wyuczone reakcje zawodowców w różnych dziedzinach to przykłady, kiedy bezwładność myślowa popłaca. Bez niej, jak poucza psychologia, narażeni bylibyśmy na ciągły stres pokonywania nowych problemów. Społeczeństwo też jej potrzebuje, jako obrony swej stabilności. Grupa złożona z samych ekscentryków byłaby chyba równie przykra (jeśli nie gorsza), jak z samych konformistów.

Myślę, że z tej lektury przebija jakaś gorycz samego Wellsa. Był on (w przeciwieństwie do sentymentalnego Verne’a) bardzo trzeźwym i przenikliwym człowiekiem. Zdawał sobie sprawę z wielu zagrożeń, ale w dostatniej, spokojnej Anglii, w której żył, nie bardzo chciano brać poważnie jego czarne utopie.

Przyszłość pokazała, jak często miewał rację.

[mc]



SPISEK.

Dlaczego chciałbym uwierzyć w Spisek? Żeby nareszcie wiedzieć, […] że ktoś to wszystko kontroluje. To by znaczyło, […] że to wszystko kontrolować można. […] Dlaczego więc nie mogę uwierzyć w Spisek? Bo widzę, że tego świata kontrolować się już nie da. Owszem pomniejszych, a nawet całkiem sporych mafii, sitw, sekt, grup politycznych, religijnych, finansowych i narodowościowych, konspiracji, układów, rąk, które ręke myją, jest wiele i coraz więcej, ale właśnie dlatego jeden globalny Spisek coraz mniej jest możliwy, nie dlatego, żeby nie chciał, kandydatów nie brakuje, tylko dlatego, że nie może. […] Statek szaleńców nie ma już kapitana, pytanie, czy ma jeszcze ster.

S. Mrożek – „Dziennik powrotu” – Noir sur Blanc 1996 ISBN 83-86743-84-0.

Nie chcę polemizować z tym cytatem, choć nie uważam go za całkiem słuszny. Chodzi mi raczej o wyjaśnienie, dlaczego wywód Mrożka uważam, jeśli już nie za błędny, to przynajmniej niepełny? Otóż dlatego, że jest wiele zjawisk, które wprawdzie mogą wyglądać na spisek, ale są tylko pewnymi dynamicznymi prawidłowościami.

Spisek kojarzy nam się z zamaskowanymi panami w piwnicach starego zamku, przysięgami, znakami rozpoznawczymi, stopniami wtajemniczenia etc. Tymczasem takie same efekty jak spisek może dawać jakaś obiektywna zależność pomiędzy ludźmi w ogóle się osobiście nie znającymi.

Przykład zawsze dobrze robi, weźmy zatem dwie osoby w stanie konfliktu (kłótnia sąsiedzka, sprawa rozwodowa, wypadek drogowy etc.). Obydwie udają się do prawników. Co zaś robią prawnicy (nie wszyscy – bywają i uczciwi – ci doradzają polubowne załatwienie sprawy)? Oczywiście zaczynają od postawienia niebotycznych warunków, niemożliwych do spełnienia dla strony przeciwnej. Wiadomo, że trzeba będzie z nich ustąpić, ale każde działanie prawników, to ich dochód. Im więc dłużej się wszystko ślimaczy – tym lepiej. Prawnicy mogą się wcale nie znać – łączy ich tylko wspólny interes – przedłużanie sprawy. Z punktu widzenia klientów, może to wyglądać jak spisek. To przykład prosty.

Inny prosty (a nawet sztucznie uproszczony przykład) to drapieżniki i ofiary (powiedzmy lisy i zające) zamieszkujące wyspę. Bez względu początkowe wielkości populacji, ich ilość ustabilizuje się po paru latach na pewnym poziomie (a raczej będzie nieco oscylować wokół niego). Lisy nie zmawiają się co roku ile zajęcy upolować, a ile zostawić, a jednak liczba ich jest utrzymywana w jakichś granicach – średnio jest stała.

Innym, bardziej złożonym przykładem, jest wolny rynek. Artykuł sprzedawany jest przeważnie po cenie będącej „granicą bólu” kupujących. Rzeczywista cena produkcji jest z zasady bardzo niska. Przykładem znanym mi z praktyki jest produkcja CD. Rzeczywiste koszty techniczne są rzędu 5..10 centów przy 1 000 000 sztuk. Wliczywszy wszystko inne (honoraria wykonawców, studio etc.) jest to ok. 2..4 euro. Koszt sprzedaży jest rzędu 15 euro. Zysk byłby więc nawet przy pięciu. Reszta jest sztucznym utrzymywaniem ceny na wysokim poziomie. Wysokich cen, żaden kupujący nie lubi – to jasne. Ale czy możemy jednak coś zdziałać, aby były niższe? W zasadzie tak. Wystarczyłoby po prostu bojkotować produkty powyżej pewnej ceny (powiedzmy CD powyżej 10 euro). No, ale to z kolei wymagałoby silnej motywacji i dyscypliny kupujących, a te przyjdą dopiero powyżej „granicy bólu”, zatem na tej granicy (albo trochę poniżej) producenci i handlarze mogą spokojnie balansować. Wniosek: cena CD (z tego przykładu) jest nie tyle spiskiem producentów i handlarzy ile wynikiem naszej bierności. Powiedzmy otwarcie – jest to cena naszej głupoty.

A, że różne spiski, sitwy, monopole i kliki istnieją i, że świat w przy jego obecnej złożoności wymyka się spod kontroli stając się „samonapędzający” – to inna sprawa. I tu, moim zdaniem – Mrożek ma rację.

[mc]



KU PRZESTRODZE.

Cierpiącemu na bezsenność słoniowi należy smarować barki solą, oliwą z oliwek i ciepłą wodą.
Dzieci powinno się płodzić w zimie, kiedy wieje wiatr z północy.
Ludzie, którzy pobieraja się zbyt młodo mają same dziewczynki.
Krew kobiet jest ciemniejsza od krwi mężczyzn.
Świnia to jedyne zwierzę, które może zachorować na świnkę.
Kobiety mają mniej zębów niż mężczyźni.

Arystoteles.

Co do pierwszych pięciu cytatów – nie wypowiadam się, czując się nie dość kompetentnym, natomiast w ostatnim wypadku można było po prostu poprosić jakąś panią, aby otworzyła na chwile buzię – i policzyć ząbki. Któraż nie zgodziłaby się na to drobne poświęcenie, aby wejść do historii filozofii?

Z metody dowodu u Euklidesa wyłoniła się jej najcelniejsza parodia i karykatura polegajaca na słynnych sporach o teorie prostych równoległych i ponawiających się co roku próbach udowodnienia jedenastego aksjomatu.

Schopenhauer.

Otóż aksjomat jedenasty jest sądem syntetycznym „a priori”, wobec tego jego ogląd jest oczywisty, a nie empiryczny, czyli dany bezpośredni, jako tak zwany „pęk wrażeń nieredukowalnych”, co czyni go ideą zbliżoną do platońskiego ideału, ale w ujeciu kantowskim, jako poznanie bezpośrednio dane, będące stanem świadomości subiektywnej, podmiotu poznającego, jako emanacji woli autorytarnej, dającej się rozłożyć na świadomość czystą oraz praktyczną, które jednakże pozostając ze soba w związku przyczynowo – skutkowym nie mogą być traktowane, jako byt sam w sobie, lecz raczej jako wrażenia bezpośrednio percypowane zmysłami, niezależne jednak od świata zewnętrznego, który będąć wprawdzie bezpośrednio danym – nie jest jednak podmiotem lecz zhipostazowanym przedmiotem, którego jedność czasowoptrzestrzenna odbija się jako hiperobraz w naszej jaźni.

Jeśli nie rozumiecie Państwo tego zdania, to mogę Was pocieszyć, że ja też po paru słowach przestałem je rozumieć. Ze zrozumieniem zaś geometrii nieeuklidesowych też miałem poważne kłopoty (a może i nadal mam…), tak więc nie gniewam się na pana Schopenhauera; na innych stronach – to nawet go lubię.

Dlaczego gwiazdor filmowy nie może [podkreślenie moje M.C.] się nazywać Arnold Wilberforce?

D. R. Hofstadter.

Może by i mógł…

Pozdrowienia.

Arnold Schwarzenegger.

[mc]



(NIE)DELIKATNY TEMAT.

Chciałbym tu poruszyć (nie)delikatny temat wulgarności w literaturze na dwóch przykładach z polskiej klasyki. Prawdę mówiąc, to z przykładem negatywnym miałem niejaki kłopot, bo książek bogatych w takowe po prostu nie kupuję, a nawet jak dostanę – to wyrzucam. Brakło mi więc materiału w podręcznej biblioteczce, toteż wziąłem przykład z Miłosza (którego, nawiasem mówiąc, nie lubię, choć przeczytałem rzetelnie chyba wszystko, z wyjątkiem „Doliny Issy”). Próbka negatywna nie jest więc może dostatecznie wyrazista, ale lektury na przykład „hańby” (cotzee), czy „arcydzieł zebranych” manueli gretkowskiej etc. mogą dopełnić obrazu. Nie zalecam zresztą tracenia czasu na czytanie tych perełek – każdy może po prostu sięgnąć do jakichś tam swoich nieudanych lektur. A teraz zapowiedziane cytaty:

Mówiono rzeczy straszne. Śmierdzące ploty, wydobyte z najciemniejszych, najzatęchlejszych łbów i zgniłych flaków, mających zastąpić zawiędłe tzw. „serca”, ucieleśniały się, pęczniały i obleśniały w nieprzebitą realność wśród wódeczek, zakąseczek, w atmosferze beznadziejnego, samobójczego obżarstwa, opilstwa i objebstwa, na tle omamiających, rozkładających wszystko w bezmyślną kaszę dźwięków śmiertelno – kloacznej, już nie normalno – bajzlowej muzyczki. „Wielka pizda” i „mały podchujek” wyły otwarcie w hipersaksofonach, tremblach, prztyngach, gargantuowypierdach i cymbałocinglach, skombinowanych z potrójnym organo – fortepianem, tzw. ekscytatorem Williamsa. Nieznacznie, podstępnie, ciemne potęgi, gnilne bakterie społeczne rozgnilały życie pod pozorami tężyzny, dobrego płytkiego chestertonowskiego humorku i radości życia.

S.I. Witkiewicz – „Nienasycenie” PIW W-wa 1982 ISBN 83-06-00-700-X.

Po zebraniu odwoziłem samochodem studentkę, która trafiła tu z uniwersytetu Warszawskiego. „Jak to jest możliwe, gdzie się znalazłam – mówiła. – To po to uciekałam od komunizmu, żeby wpaść w to samo tutaj? A ten profesor X., co to znaczy, kim on jest?” Nie podnosząc oczu znad kierownicy odpowiedziałem: „chuj”.

Cz. Miłosz – „Rok myśliwego” Wydawnictwo „Znak” Kraków 1991 ISBN 83-7006-047-1.

Nie jestem już raczej niewinnym pacholęciem, które można zgorszyć wypowiedzeniem tzw. „brzydkiego wyrazu”. Czymże zresztą jest ten brzydki wyraz? Niemieckie tablice rejestracyjne mają do pięciu liter, z których można poskładać (a raczej trafić przypadkiem) całkiem niezłe polskie wulgaryzmy – z rozbawieniem zauważyłem kilka na drogach. Kaliskie fortepiany musiały być sprzedawane do Finlandii pod zmieniona nazwą, bo po fińsku „Calisia” to (podobno, tak mi ktoś powiedział) – kalesony. Innych przykładów można poszukać, powiedzmy, w języku czeskim.

Jest zatem oczywiste, że to nie taka lub inna kombinacja liter budzi nasz niesmak, ale jakieś przykre zderzenie z domniemanymi, a wstrętnymi nam myślami innego człowieka. Czyż nie jest tak, że jedni używający kuchennej łaciny są dla nas nie do zniesienia obleśni, a inni tylko zabawnie rubaszni?

Wróćmy jednak do cytatów. Przez książki Witkiewicza trzeba brnąć bardzo powoli i bardzo uważnie. Proszę więc sobie przeczytać początek drugiego zdania najpierw bez „tzw.”, a potem – tak jak jest i zastanowić się nad różnicą (to własnie cały Witkiewicz!). A dalej – proszę sobie spróbować wyobrazić „ucieleśniające się, pęczniejące i obleśniejące w nieprzebitą rzeczywistość” plotki i zestawić język plotek z językiem tego opisu. A jeśli chodzi o fragment od „wśród wódeczek” do końca zdania, to tyle tylko dodać przyjdzie, że profil rozrywek wzbogacił się o telewizję.

Dalszy fragment „muzyczny” jest również niesłychanie trafny i zabawny (choćby już ze względu na brawurowe słowotwórstwo w nazwach instrumentów). Proszę sobie przypomnieć jakieś „szoły” rockowo – popowe (typu Robbie Williams, czy podobne). Ta otępiająca monotonia, te wszystkie coraz dziwaczniejsze instrumenty (złote fortepiany, świecące gitary), ten coraz większy hałas „gargantuicznych” głośników, te tendencje do jak najsilniejszego oddziaływania na najprostsze emocje (ekscytator Williamsa – z Ameryki!), no i wulgarny erotyzm. Wtedy się to dopiero zaczynało – dziś jest w pełnym biegu.

Trudno mi sobie wyobrazić, aby człowiekowi tego formatu, co Witkacy zależało na szokowaniu czytelnika wulgaryzmami. Napisał zresztą cudownych „Szewców”, gdzie już z racji tytułu mógłby sobie pofolgować, a tam – nie ma ani jednego „brzydkiego wyrazu”! No, chyba, że kogoś „zafądziany kurdypiełek, dziańdzia jego wlań chełbiasta” gorszy…

Nie mogę też wiedzieć, co myślał Witkiewicz pisząc te słowa, ale nie był już młody, wiele widział i przeżył (już sama rewolucja rosyjska!), a rzeczywistość odbierał nadwrażliwie. Widział ostrzej niż jego współcześni co się święci, co nadciąga, co zagraża i próbował dość rozpaczliwie, bezskutecznie i ze świadomością, że nie zostanie wysłuchany, ostrzec rodaków.

A co nadciągało? Wrzesień 1939 dla Polski i samobójcza śmierć dla Witkiewicza.

A teraz drugi cytat. W bilansie – mniej sprośny. Tylko jedno brzydkie słowo. Co zaś wynika z tego cytatu? No jak to? Nie wiecie Państwo? Ano, że sam autor jest człowiekiem nieposzlakowanej moralności i wrażliwości. Ale jak trzeba, to potrafi twardym, męskim słowem podsumować niegodziwca. I jaka piekna reżyseria – bez podnoszenia oczu znad kierownicy! Dla mnie to właśnie jest obrzydliwsze niż brzydkie słowo na końcu. Co zaś do tego komunizmu, to pominąwszy już przeszłość autora, jako urzędnika tego systemu, to sam fakt babrania się w rozważaniach politycznych wystarcza mi, abym odnosił się do delikwenta z najwyższą podejrzliwościa i niechęcią. Cała zresztą ksiażka, która jest właściwie dziennikiem pisanym na przestrzeni jednego roku znakomicie nadałaby się jako jeszcze jeden przykład do artykułu „Niedomó” (AdRem! – II). I jeszcze jedno – nazwać kogoś „anatomicznie” to żadna odwaga – odwagą byłoby napisać po nazwisku i zwymyślać, ale po co się narażać? Dość! Brzydzi mnie.

Krótko. Myślowym tłem pierwszego cytatu jest dla mnie przerażenie i rozpaczliwa próba przestrogi, zaś tłem drugiego – odrażający narcyzm i krętactwo.

I tu tkwi differentia specifica.

[mc]



SWISS ARMY KNIFE.

Jedno tylko pytanie, za to treściwe:

Książki istnieją od najmniej dwóch tysięcy lat – kto i czego się z nich przez ten czas nauczył?

[mc]