Tematem następnego numeru będzie: KSIĘGA CYTATÓW
Na jednym z tych fresków znajdował się między innymi róg obfitości (ktoś mi to powiedział). Nie bardzo wtedy zrozumiałem co to właściwie jest i po co komu taki róg. Gdyby mi go wówczas sprezentowano, zażyczyłbym sobie pewnie nowego roweru, dropsów i kompletu kredek. Później wydawało mi się, że wspaniale byłoby mieć taki róg, zwłaszcza gdyby sypała się z niego twarda waluta. Dziś myślę, że mógłby sobie i leżeć w mojej szafie, ale sto razy zastanowiłbym się nad każdym życzeniem.
Czas bowiem nauczył mnie, że słodycz obfitości nieuchronnie zaprawiona jest goryczą ceny za nią, a ten numer AdRem, to mała książka kucharska na ten temat.
[mc]
CZEGO NIE LUBIMY…
Kilka nastepnych artykułów traktuje o ujemnych stronach przyrostu ilości ludzi i ich produktów. Przez „producentów" będę tu rozumiał wszystkich, którzy wprowadzaja jakieś dobra w obieg społeczny – zarówno materialne, jak i usługi oraz wytwory kultury. „Konsumenci" – to drugi biegun. Przykłady często czerpał będę z mojego podwórka, a więc kultury, a zwłaszcza muzyki. Nie tylko dlatego, że o tym sporo wiem, ale i dlatego, że sztuka była zawsze (jak poucza historia) wyjatkowo czułym detektorem przemian społecznych.
[mc]
PRZESYT.
Zacznę od niemieckiej opowiastki ludowej. Była sobie ciocia Zyglinda, która robiła świetną kapustę z grochem. Cała rodzina przychodziła do niej łasować, lecz ciocia, mimo próśb, nikomu nie chciała zdradzić przepisu. Tak trwało, aż ciocia zestarzała się wreszcie i zachorowała. Kiedy leżała na łożu śmierci podeszła do niej siostrzenica i powiedziała:
– Ciociu, zdradź mi swój przepis, przecież ktoś powinien podtrzymać rodzinną tradycję!
Na to ciocia:
– Ależ moje dziecko, to łatwe! Gotuję jak wszyscy inni, tylko zawsze troszkę za mało...
Ta prosta, ludowa mądrość wcale nie straciła na znaczeniu. Tymczasem współczesna rzeczywistość zachęca ludzi (jeśli nie zmusza wręcz) do niepowstrzymanej nadprodukcji. Kilka jest sił, które to powodują: czynnik ekonomiczny (któż nie potrzebuje pieniędzy), „strategia karabinu maszynowego” (jeśli strzelasz dużo – któryś pocisk wreszcie trafi), płynność kryteriów oceny (wszystko się sprzeda). Na dłuższą jednak metę jest to działanie samobójcze. Nadmiar powoduje bowiem nie zainteresowanie, a wręcz przeciwnie, uruchomienie mechanizmów obronnych, odrzucania, izolacji, powierzchownego traktowania. Tak więc (choć zakrawa to na paradoks) producenci, dostarczając nadmiaru, pośrednio sami zamykają sobie dostęp do konsumentów. Jedni usiłują „wcisnąć” swoje produkty – inni się „uszczelniają” i cała ta spirala nakręca się bez końca powodując marnotrawstwo sił i środków.
Proszę tylko zobaczyć ile druków reklamowych wala się po świecie.
[mc]
NADMIAR INFORMACJI.
Podłączyłem się do Internetu, podałem słowo kluczowe „electronic music” i po kilku sekundach dowiedziałem się, że w sieci są (a jakże!) artykuły na ten temat, a jest ich – bagatelka – 3 475 289. Prosty rachunek wskazuje, że poświęcając na przejrzenie artykułu (zaledwie!) minutę i pracując po osiem godzin dziennie, uporałbym się z tym już w ciągu niecałych dwudziestu lat. Zaznaczam, że było to przed paru laty – teraz pewnie już drugie tyle (lub więcej) dopisano.
W ciągu ostatnich dziesięciu lat moc obliczeniowa mojego komputera wzrosła mniej więcej tysiąckrotnie, co jest chyba dość typowe. Nikt jednak zdrowy na umyśle nie twierdzi, że dzięki temu moja wydajność intelektualna wzrosła też tysiąckrotnie. Ba! choćby dziesięciokrotnie! Nawet i to nie jest to możliwe – litościwa natura ograniczyła nas biologią. Procesy umysłowe mają bowiem swój rytm – prawda, że nieco odmienny u różnych ludzi i w różnych chwilach, ale z grubsza podobny i ostatecznie jakoś tam ograniczony. W ciągu naszego życia możemy przetrawić określoną ilość informacji – i koniec.
Mamy wprawdzie wbudowane w świadomość pewne mechanizmy obrony przed tym informacyjnym potopem. Polegają one głównie na umiejętności syntezy, blokowaniu nadmiarowych informacji, wyłączaniu uwagi, zapominaniu, świadomym wyborze. Aby jednak stwierdzić, czy dana informacja jest wartościowa, trzeba ją zrozumieć, a to znaczy – przyjąć. Tymczasem jak dotąd nie istnieją żadne naprawdę inteligentne automatyczne systemy selekcjonowania wiedzy.
Ubocznym skutkiem nadmiaru informacyjnego jest swoiste ukrywanie informacji. Jeśli bowiem istnieją dwa ziarnka piasku, od których zależą losy świata, to najłatwiej ukryć je na Saharze.
[mc]
ULOKALNIENIE.
Przepraszam, ale nie zdołałem wymyślić lepszego słowa.
Znalazłem kiedyś w sieci komputerowej artykuł pewnego Amerykanina poświęcony kompozytorom niesłusznie (jego zdaniem) zapomnianym, którzy jednak z racji wartości swoich utworów zasługiwaliby (także jego zdaniem) na znacznie szerszą popularność. Autor nie podał, niestety bliższych informacji o sobie, lecz tekst wydawał się być napisany przez studenta jakiejś uczelni muzycznej lub zaawansowanego melomana. Odniosłem też wrażenie jakby autorowi przyświecała szlachetna intencja bezinteresownego popularyzowania wartościowej muzyki. Wśród brzmiących mi rzeczywiście nieznajomo i egzotycznie nazwisk (jakby fińskich czy tureckich) znalazłem nazwisko… Witolda Lutosławskiego.
To, że wielkie nazwisko polskie, czy nawet europejskie nie jest wielkim nazwiskiem na innym kontynencie nie musi nikogo dziwić. Zdarza się to często i w innych dziedzinach – zdążyliśmy się przyzwyczaić, bowiem dotarcie do dużej ilości ludzi jest coraz trudniejsze. Nie do końca prawdą jest to, że środki masowego przekazu (czytaj: telewizja) dotarcie to ułatwiają. Po pierwsze dlatego, że jakkolwiek telewizję ogląda mnóstwo ludzi, to jednak oglądają oni to, co sami wybiorą. Po drugie telewizja obrusza informacyjną lawinę, której wielkość przekracza możliwości percepcyjne. Ludzie, stosują więc (co potwierdzają zresztą badania statystyczne) różne dość skuteczne sposoby samoobrony przed zbędną informacją.
W rezultacie duża ilość producentów ogranicza się, z konieczności lub z wyboru, do zasięgu lokalnego. Warto też zauważyć, że takie ulokalnienie ma także wymiar czasowy. Bardzo rzadko komu udaje się być znanym dłużej niż przez pokolenie. Czasem nawet trwa to jeszcze krócej – jedną falę mody. Ulokalnienie ma też charakter środowiskowy. W skrajnych przypadkach (muzyka elektroniczna byłaby powiedzmy takim przypadkiem) ogranicza się nawet do wąskich kręgów zainteresowań, nielicznych subkultur etc.
Zjawisko ulokalnienia jest jednak także, moim zdaniem, źródłem pewnej nadziei, o czym jeszcze będzie niżej.
[mc]
PRZYROST LICZBY PRODUCENTÓW.
Przykład z mojego podwórka. Nie wiem ilu jest obecnie na świecie kompozytorów i wykonawców, ale liczba ich idzie w tysiące. Wydawany corocznie przez GEMA w Niemczech katalog kompozytorów liczył kilka lat temu (ostatniego nie widziałem) ok. 800 nazwisk. Co to w istocie oznacza można się przekonać w prostym eksperymencie. Poprośmy kogoś całkiem niezwiązanego z muzyką, aby wyliczył nam nazwiska znanych mu kompozytorów. Przypuszczam, że usłyszymy kilka nazwisk, może kilkanaście. Meloman wyliczy ich pewnie kilkadziesiąt, przy czym będą to głównie nazwiska dobrze już zasiedziałe w encyklopediach. Zawodowy muzyk wyliczy ich dwieście, może trzysta. Zapamiętać trzysta nazwisk – to już spore obciążenie dla szarych komórek, a tu już mamy około tysiąca w samych Niemczech. A gdzie inne kraje? Biologia stawia nam tu jakąś naturalną granicę i jeżeli liczba kompozytorów będzie nadal wzrastać (a wiele na to wskazuje) to zapoznanie stanie się (jeśli już się nie stało) typowym losem kompozytora. I jeśli nawet jakiś kompozytor będzie pisał wyłącznie arcydzieła i zrobi wszystko, aby je spopularyzować, to przez samą liczebność konkurencji może zostać "wypchnięty" ze świadomości słuchaczy.
Dodatkowo sama ilość ludzi produkujących może też działać zniechęcająco na potencjalnych konsumentów. Już zresztą spotkać można następujące schematy myślenia: „Tego jest tak dużo, że nie sposób się z tym nawet pobieżnie zapoznać – skąd mogę wiedzieć co w jest dobre, a co złe. Stracę mnóstwo czasu na przeglądanie tego śmiecia, zanim trafię na coś wartościowego. Biorę co z brzega…”. Albo też: „Jeśli tak łatwo to produkować, to pewnie nie jest wiele warte”.
Nie sposób, niestety, kategorycznie zaprzeczyć.
[mc]
PRZYROST LICZBY KONSUMENTÓW.
Przyrost ilości potencjalnych odbiorców dóbr pozornie wydaje się być korzystny dla producentów – więcej osób kupuje, korzysta, ogląda, czyta etc. W pewnym stopniu tak jest rzeczywiście i jest to czynnik równoważący, przynajmniej częściowo, przyrost ilości producentów. Duży rynek, to także nadzieja dużego zysku. Dotarcie jednak do tego rynku ma jednak swoją cenę i to wcale niemałą. Aby dotrzeć do masowego konsumenta musimy mu dać to, co on zechce wziąć. A co zechce? To, co mamy w telewizji, codziennej gazecie, kinach. Oczywiście są tam rzeczy różne, ale ich średni poziom wyznacza – co będzie masowo konsumowane.
Wniosek z tego płynie taki, że należy rozróżniać pomiędzy liczbą odbiorców, a liczbą wartościowych odbiorców. Odbiorców wartościowych nie przybywa tak szybko i nic w tym dziwnego. Aby być koneserem czegokolwiek należy temu poświęcić sporo czasu i wysiłku, toteż niezbyt wiele osób się na to decyduje. Kto chce mieć wielu konsumentów i płynące z tego korzyści – przy pewnym wysiłku i łucie szczęścia ma szansę to osiągnąć. Komu jednak naprawdę zależy na jakości tego, co produkuje – ten niech nie żywi zbyt wielu złudzeń.
Aby było jasne – nie chcę wartościować tych postaw. To sprawa wyboru – obydwie potrafię zrozumieć. Można je nawet przeplatać w życiu. Niebezpieczeństwo bowiem nie tkwi w żadnej z nich z osobna, lecz w nieumiejętności rozróżnienia lub w zakłamaniu. Potężnym źródłem nieszczęść są bowiem sytuacje kiedy człowiekowi wydaje się, że robi coś innego niż robi w rzeczywistości. Warto więc czasem uświadomić sobie dla kogo się pracuje.
[mc]
KULT ILOŚCI.
Można by go też nazwać „kultem rekordu”, „kultem przedrostka naj–”, albo też „kultem klasyfikacji” (klasyfikacji – powtarzam; kto mówi ranking, jest snobem – a ja snobów nie cierpię!). Mimo różnych nazw jest to, jak się troche zastanowić, właściwie to samo.
Przez kult ten rozumiem obsesyjną chęć bycia najlepszym, posiadania rzeczy najlepszych, największych, najnowszych etc. przy czym możliwość dodania tego „naj–”, lub podania imponującej wielkości zastępuje rzetelną, głębszą ocenę wartości. Kult klasyfikacji jest jakby nieco łagodniejszy. Jest to obsesja porównywania i tym samym klasyfikowania rzeczy i zjawisk, które klasyfikacji z natury nie podlegają, lub klasyfikacji nie wymagają.
Zjawisko kultu ilości i klasyfikacji daje się przynajmniej częściowo wytłumaczyć naturalną obroną człowieka przed nawałem informacji. Szeregowanie i klasyfikacja jest redukcją informacji, uproszczeniem struktury. Same w sobie nie jest to oczywiście niczym złym – w końcu tylko narzędziem. Chodzi o zastosowania.
Wracając do tematu. Najwięcej pieniędzy, najszybsza kolej, najnowsze dzieło, najpopularniejszy artysta. Jeśli się jednak chwilę zastanowimy, to może się okazać, że tego „naj”, to wcale tak bardzo nie lubimy. Któż z nas tak naprawdę chciałby wiedzieć, że jest na 69 miejscu w kraju w konkurencji gry na skrzypcach? Która kobieta chciałaby być na 5428 miejscu w Polsce pod względem urody? Mało tego – jeśli nawet zostaniemy okrzyknięci w jakiejś dziedzinie najlepszymi, to prędzej czy później pojawi się ktoś jeszcze lepszy. Czy my w tym momencie automatycznie stajemy się gorsi? Chyba nie.
Dlaczego więc ludzie tak często sami ustawiają się (wręcz nałogowo) do różnych wyścigów? W dużej mierze, dlatego, że towarzyszy temu pewna euforia. Kto wspinał się w górach (powyżej jakichś 2500m), ten wie, że niedobór tlenu powoduje rodzaj łagodnego oszołomienia, które zachęca do lekceważenia niebezpieczeństw wspinaczki. Byli i tacy, co tę lekkomyślność życiem przypłacili. Sam zaznałem w życiu obydwu euforii – górskiej i wyścigowej. I nauczyłem się niepoddawania im, bo jedna i druga jest tylko majakiem. Pierwsza niedotlenionego, a druga niedouczonego mózgu. Kto chce – niech z mojego doświadczenia skorzysta.
Kulty ilości i klasyfikacji są po prostu efektem trzech (co najmniej) błędów rozumowania:
Pierwszy błąd polega na bezmyślnym, automatycznym stosowaniu zależności liniowej (ściślej monotonicznej) do każdego zjawiska. Są to rozumowania typu: Jeśli na pomalowanie pokoju potrzebuję godziny, to sześćdziesiąt osób uwinie się z tym w minutę. Powodzenia! Zdarza się jednak, że błąd ten jest trudniejszy do zauważenia niż w powyższym przykładzie. Weźmy takie zdania: Im więcej fabryk, tym większy dobrobyt (zagadka – skąd to znamy?). Im wiecej szkół muzycznych, tym wiecej utalentowanych muzyków. Im więcej pracuję, tym więcej zarabiam. Im dłużej myślę, tym lepsze rezultaty. I tak dalej.
Drugi błąd jest bardziej subtelny. Klasyfikacja rzeczy złożonych wymaga jakiegoś wypadkowego parametru, jakiejś liczby, która pozwoli te rzeczy uszeregować. Tak postępuje się często w przypadku urządzeń technicznych. Poszczególnym parametrom urządzenia przypisuje się jakieś współczynniki. Następnie w wyniku takich lub innych obliczeń dla całego urządzenia podaje się jakiś wskaźnik, jakąś wypadkową liczbę (przeważnie punktów). W ten sposób szereguje się samochody, komputery, syntezatory etc. Klasyfikacje takie może i nawet mogą być jakąś pomocą przy wycenie lub zakupie danej maszyny – ogólnie jednak większość fachowców uważa je za nieco naciągane. Kłopot w tym, że im bardziej złożony układ, tym mniej o nim może powiedzieć jedna liczba. W układach naprawdę bardzo złożonych wartość takich wskaźników spada praktycznie do zera. A niech mi ktoś pokaże układ bardziej złożony niż człowiek!
Trzeci błąd polega na założeniu (często nieświadomym) trwałości sukcesu. Wyścig to rodzaj nałogu. Większość ludzi, którzy chcą osiągnąć wysokie, a nawet najwyższe (znów to „naj–”) miejsca w jakimś współzawodnictwie (czy rywalizacji w posiadaniu) nie myśli przeważnie o tym, że oddanie prowadzenia jest w olbrzymiej większości przypadków nieuchronne i przeważnie dość bolesne. Tymczasem istnieją inne alternatywne strategie osiągania sukcesu – wcale nie gorsze. To tylko organizatorzy tych obłąkanych wyścigów wmawiają nam, że czasy takie i nie ma innej drogi. Duża ilość zawodników na starcie wcale nie zmusza do brania udziału w wyścigu. Można własną dróżką (często na skróty!) dojść do mety nie tracąc energii na zbędne i głupie przepychanki.
Pozwolę sobie teraz na małą dygresję dotyczącą muzyki. Klasycznym przykładem są tu konkursy muzyczne. Pisałem już o nich wcześniej, więc nie będę powtarzał zarzutów pod ich adresem, za to pozwolę sobie na nie spojrzeć jeszcze raz pod kątem ilościowym. Na typowy konkurs stawia się około setki zawodników (na te „bardziej wzięte” to i znacznie więcej, a ta „setka” pozostaje po wstępnej selekcji). Konkurs nie może trwać zbyt długo (koszty!), tak więc zawodnicy przesłuchiwani są przez jurorów „taśmowo” (10..20 sztuk dziennie). Zawodnicy losują kolejność, więc śpiochowi może wypaść wczesnym rankiem, a rannemu ptaszkowi późnym wieczorem. Na bardziej obciążonych konkursach stosowany bywa „dzwonek” (czasem jest to – „dziękujemy”). Zawodnik gra, aż komisja uzna, że dosyć i… dzwoni. Zawodnik musi wtedy przerwać natchnione wykonanie w dowolnym miejscu. I co pan na to, panie Chopin? Potem jest punktacja. Załóżmy nawet (z kretyńskim optymizmem), że jest całkiem uczciwa i obiektywna. Średnia punktów obliczana jest z dokładnością do drugiego miejsca po przecinku; konkurs muzyczny można zatem wygrać setną częścią punktu – przecież to czysty obłęd!
Proszę wybaczyć nieco sentymentalny ton następnego akapitu, ale założywszy, że nie wszyscy jeszcze do cna zwariowali, ośmielę się to powiedzieć. Zdarza się w życiu, że obdarzamy kogoś sympatią, przyjaźnią, przywiązaniem, a nawet miłością. Człowieka takiego akceptujemy nie ze względu na jego miejsce na jakiejkolwiek skali, ale niejako z założenia. Nie dla jego poszczególnych przymiotów, ale jako całość. W istocie zaś dlatego, że ów ktoś dostarcza nam pozytywnych emocji (radości, poczucia sensu życia etc.). Mężczyznę, który szukałby sobie żony przeglądając punktację konkursów piękności, większość z nas uznałaby (i chyba słusznie) za lekkiego wariata. Czyż więc muzyka, a szerzej twórczość, która choć osobą nie jest, lecz dostarcza nam przecież wielu pięknych chwil w życiu, nie zasługuje na lepsze traktowanie niż punktacja?
Wracając do tematu – kult ilości jest domeną umysłów raczej prymitywnych, bądź zdeprawowanych. Nie przypadkiem kreatury wypchnięte z dołów społeczeństwa na szczyty władzy lubowały się w gigantycznej architekturze, wielkim przemyśle i rekordach sportowców. Stalin, Hitler, Ceausescu, a może nawet i Napoleon niech posłużą za niechlubne przykłady. Kompensacyjny charakter takich upodobań wydaje mi się tak oczywisty, że nie warto tego rozwijać.
Prawda, że i rzeczy wielkie mogą być piękne, lecz to nie ich wielkość o tym decyduje, lecz piękno ich struktury. Gdyby było inaczej Alpy Niemieckie byłyby dokładnie 1,24 raza piękniejsze od Tatr Polskich (bo tyle są wyższe).
A nie są.
Widziałem.
[mc]
MORBUS DEMOCRATICUS.
Wymyśliłem tę komiczną, pseudołacińską nazwę, aby opisać pewną dość powszechną, a wcale nie komiczną chorobę – „tabu demokracji”. Jest ona pochodną kultu ilości. Tak zwane „myślenie demokratyczne” (wysoko, aż do jakiegoś już fetyszyzmu obecnie cenione) polega na tym, aby do decyzji dopuścić możliwie wszystkich zainteresowanych i zdecydować w oparciu o głos większości. Tak też rozumiem to słowo w dalszej części artykułu, a więc jako nieco szersze pojęcie niż demokracja polityczna, którą się tu nie zajmuję.
Kult „demokratycznego myślenia” ma po troszę swoje źródło w tragicznej często historii naszego kraju, a zwłaszcza w doświadczeniach totalitaryzmu; można więc go przynajmniej zrozumieć, a może i częściowo wybaczyć.
Jestem świadom, że może to zabrzmieć zgrzytliwie (zwłaszcza w Polsce), lecz muszę oświadczyć, że nie jestem entuzjastą demokracji. Nie jestem też jej wrogiem; mam do niej stosunek neutralny. Demokracja jest bowiem dla mnie niczym więcej, jak po prostu jedną z możliwych technik podejmowania decyzji – czasem dobrą, a czasem złą. Niczym więcej! Kiedy ilość czynników, ilość różnych poglądów lub stopień komplikacji zjawiska stają się nie do opanowania – stosuje się głosowanie. Zakłada się przy tym milcząco, że pogląd większości jest poglądem słusznym. Mało tego – wystarcza często minimalna przewaga głosów, aby podjąć jakąś decyzję. A to nie wszystko. Każdy głos ma jednakową wagę. Przy wyborze prezydenta jednakowo waży głos eksperta od energii atomowej, gospodyni domowej i wariata, którego wczoraj wypuszczono przez pomyłkę ze szpitala. Kiedy sobie to wszystko uświadomić, to już całkiem naturalnym może wydać się fakt, że podczas debaty na temat energetyki jądrowej w niemieckim Bundestagu wstaje jedna pani poseł i powiada: „Po co budować te elektrownie atomowe – przecież prąd jest w ścianie!”. Autentyk!
Inną, bardzo poważna wadą takiego sposobu decydowania jest „rozmycie” (a praktycznie często całkowity brak) odpowiedzialności. Nic dziwnego – sukces ma wielu ojców, a porażka jest zawsze sierotą.
Oczywiście są i sytuacje, kiedy demokratyczne podejmowanie decyzji jest całkiem rozsądne. Jeśli, dla przykładu, działkowicze zechcą wybudować płotek dookoła ogródków, głosowanie na jego temat może mieć zdrowy sens. Możemy bowiem przypuszczać, że każdy działkowicz ma jakieś dorzeczne pojęcie o budowie płotka. Jeśli więc decyzja zapadnie większością głosów – może być w samej rzeczy trafna, lub co najmniej optymalna. Dodatkowym plusem jest tu fakt, że głosowanie daje w efekcie najmniejszą możliwą ilość niezadowolonych.
Innym argumentem przemawiającym na rzecz demokratycznego podejmowania decyzji są słabości technik alternatywnych. Arbitralne podejmowanie decyzji przez jedną osobę ma wprawdzie tę wielką zaletę, że jednoznacznie określa odpowiedzialność, ale wybór odpowiednio kompetentnej osoby często jest niełatwy (a nawet niemożliwy). Różnego rodzaju gremia eksperckie, jako rozwiązanie pośrednie, dziedziczą w pewnym stopniu wady i zalety powyższych skrajności (demokracja – absolutyzm). Na zakończnie jeszcze parę słów o demokracji w sztuce.
W wielu rzeczywistych sytuacjach demokracja może być optymalnym rozwiązaniem, lub przynajmniej najmniejszym złem – na to zgoda. Ale przypisywanie jej większych możliwości niż rzeczywiste, jest w najlepszym razie błędem, zaś stosowanie jej metod w dziedzinie sztuki zakrawa już na czysty nonsens. Sztuka jest bowiem w swej najgłębszej istocie zupełnie niedemokratyczna – w swym dzikim okrucieństwie piękna, jak sama natura. Jeśli nam się to nie podoba – tym gorzej dla nas. Kto nie wierzy, niech przypomni sobie ze swej przeszłości jakieś głębsze przeżycia związane ze sztuką (jeśli takich doznał). Czy jakiekolwiek gremium może zdecydować dla mnie, że to jest ładne, a tamto brzydkie? Czy można autentycznemu, głębokiemu przeżyciu przypisać jakąś punktację? Czy nawet ktoś, kto uczciwie wygrał jakiś bardzo trudny konkurs, gra automatycznie zawsze dobrze na podstawie demokratycznego orzeczenia jury? Czy w ogóle ktokolwiek ma prawo dla mnie ustalać, co jest w muzyce lepsze, a co gorsze? I wreszcie, czy jeśli zetknę się po raz pierwszy z jakimś dziełem sztuki, to czy mam zaczekać z własnym zachwytem lub niechęcią na demokratyczny werdykt kogokolwiek? Stylem S.I.Witkiewicza rzekłbym tak: "Każda autentyczna twórczość jest dziełem istnień poszczególnych przeznaczonym dla innych istnień poszczególnych i wara wszelkim demokracjom od tego!
Dodam jeszcze i to, że słowo „demokratyczny” (wg. Słownika Wyrazów Obcych PWN) znaczy też „powszechny, łatwy do zrozumienia”.
Nie pachnie mi to sztuką najwyższego lotu.
[mc]
A CO LUBIMY…
Kolejne artykuły traktują o pozytywnych konsekwencjach nadmiaru. Wypadają, niestety, raczej mizernie w zestawieniu z poprzednimi; należy jednak gwoli uczciwości wymienić także i pewne pozytywne aspekty przyrostu ilościowego, choćby dlatego, że mogą być punktem wyjścia do działań na rzecz poprawy obecnego stanu.
[mc]
ZWIĘKSZENIE LICZBY PRODUCENTÓW.
Jest to oczywiście równocześnie zwiększanie konkurencji. Jeśli do tego zdrowej – to w porządku. Jest to jednak także zwiększanie liczby ludzi, z którymi możemy wymienić myśli, od których możemy się uczyć. Wybierać trzeba, jak zawsze bardzo starannie, ale jeśli jest w czym – to już dobrze.
Ponadto producenci (przypominam moją roboczą definicje tego słowa), stanowiąc pewną dość liczną grupę, mają większe szanse wywalczenia sobie różnych praw niż gdyby działali w pojedynkę.
[mc]
ZWIĘKSZENIE LICZBY KONSUMENTÓW.
Większa ilość odbiorców pociąga za sobą większy rynek. Jest to zjawisko równoważące czę ściowo przyrost liczby producentów. Jak jednak w konkretnych proporcjach mają się do siebie te zja wiska – po prostu nie wiem.
Jakby jednak nie było – wiekszy rynek może „wchłonąć” więcej. Jednakże, jak to już wcześniej napisałem, ten wiekszy rynek rządzi się swoimi prawami. Jeśli więc chcemy nim zawładnąć, a nawet się na niego dostać, musimy, przynajmniej częściowo te prawa respektować. A prawem masowości jest przeciętność. Warto sobie pod tym kątem popatrzeć na ludzi. Weźmy prosty przykład – ubrania (zwłaszcza damskie, bo kobiety bardziej o to dbają). Część kobiet ubrana jest elegancko, część bardzo brzydko, a wiekszość – przeciętnie. I nie jest to sprawa zamożności, jeśli się dokładniej przyjrzymy.
Innym prawem masowego rynku jest minimalizacja kosztów. Masowo produkowane samochody mogą być przyzwoite, ale będą zawsze gorsze od tych lepszych – droższych. Można tu zresztą jeszcze wyliczać i inne czynniki. Krótko – prawa masowego rynku wymuszają przeciętność, optymalność i szablonowość. Nie musi to być najgorsze, ale też nie może być najlepsze.
W przypadku technologii sytuacja masowego rynku może dawać zadowalające, optymalne rezultaty. Kiedy jednak przesuwamy się w sferę estetyki – jest coraz gorzej. Masowy odbiorca nie pozostawia ambitnym wielu złudzeń. Możnaby tu argumentować, że teatr starożytnej Grecji był masowy, a pozostawił nieśmiertelne dzieła. Ale kto dziś czyta Sofoklesa?
[mc]
DOSTĘPNOŚĆ I TANIOŚĆ DÓBR KULTURY.
To czynnik bez wątpienia pozytywny i zarazem jeden z najmocniejszych argumentów na rzecz ilości. Przyrost ilości ludzi niewątpliwie temu sprzyja, już choćby jako potencjalny rynek zbytu dla nowych wydajnych technologii. Komputera o takiej mocy jak mój, na którym piszę ten banalny tekst, nie miały podczas II wojny światowej nawet największe armie. Dla kogo te cuda techniki przeważnie wymyślano – to inna rzecz, ale jeśli możemy z nich korzystać – czemu by tego nie czynić?
Wiele jest masowych instytucji publicznych – bibliotek, wypożyczalni różnego rodzaju, sal koncertowych. Wszystko to ma niewątpliwie pozytywne znaczenie. Można wprawdzie krytykować poziom szkolnictwa i inne niedostatki, ale jeśli ktoś ma głowę na karku i do tego dostępne książki, płyty, radio etc. to już sam odpowiada za swój umysłowy rozwój i nie ma co narzekać na przyczyny obiektywne.
[mc]
RÓŻNORODNOŚĆ LUDZI I ICH PRODUKTÓW.
To można także uznać za czynnik pozytywny, choć przeceniać go nie należy. Mieszanie się kultur może być pozytywne w skutkach, ale nie musi – mogą się pojawiać tendencje do wzajemnej izolacji, a nawet agresji. Bardzo pouczające mogą tu być rozmaite relacje Polski z państwami ościennymi. Podobnie mogą także oddziaływać na siebie jednostki. Zasadniczo jednak różnorodność jest czynnikiem korzystnym, dopływem świeżej krwi i zabezpieczeniem przed skutkami tzw.„chowu wsobnego”. Warto też przypomnieć tu owocne inspiracje innymi kulturami w sztuce.
[mc]
A CO MY NA TO...
Następne artykuły traktują o reakcjach ludzi na zjawiska ilościowe.
[mc]
WYPISY Z PODRĘCZNIKA PSYCHOLOGII.
Zjawisko przyrostu ilości ludzi i ludzkich produktów budzi w nas poczucie zagrożenia. Mówi się o „bombie demograficznej", o widmie głodu, wojny, zatrucia środowiska, wyczerpania zasobów naturalnych. To rzeczy dość znane i nie ma co powtarzać. Rzadziej jednak mówi się o psychologicznych konsekwencjach tego przyrostu. Nic dziwnego, bo trudniej je zauważyć. Człowiek o złamanym charakterze, jałowy, bezwolny, manipulowany może wyglądać zupełnie normalnie, być zdrowy, pozornie dziarski i rumiany. Dopiero uważniejsza obserwacja ujawnia straszliwe spustoszenia charakteru, osobowości, etyki. Mądrzy lekarze chińscy uważają, że leczenie ciała należy zacząć od leczenia ducha. Ba, idą w tym dalej mówiąc, że nie warto utrzymywać przy życiu ciała, w którym nie ma wartego zachodu ducha. Choć bardzo to sprzeczne z tym, co głosi się w Europie – nie sposób odmówić im pewnej racji. Także zresztą i w kulturze zachodniej coraz częściej pojawiają się głosy, że ludzie zaczynają być coraz częściej traktowani nie jako indywidua, lecz jako swego rodzaju „biomasa”(!!!!) podlegająca prawom statystyki, dająca się bezwolnie sterować, jeśli ktoś zna reguły sterowania, że „jest za co, ale nie ma po co…” etc.
Wiele osób stara się to poczucie zagrożenia wypierać ze świadomości, koncentrując się na aktywności codziennej, sprawach osobistych lub życiu wewnętrznym. Naprawdę jednak nie ma ucieczki. Lektura gazety, jazda tramwajem, wizyta w teatrze, widok blokowiska – wszystko to nieuchronnie poucza nas, że jesteśmy cząstkami olbrzymich grup. Jeśli przyjrzeć się uważniej, można zobaczyć, że ludzie wiedzą o tym nadmiarze i często nawet nieświadomie stosują mechanizmy obrony przed zagrożeniem – mechanizmy tak typowe i tak znane, że prawie dokładnie możnaby je tu przepisać z jakiegoś podręcznika psychologii. Wymienię kilka typowych (z krótką charakterystyką):
Oto najważniejsze pytanie tego numeru. Nie wiem ile, ale trochę pewnie można i – moim zdaniem – należy. Jak mówi rosyjskie przysłowie „nie pawieziot, no starat’sa nada”. W końcu w tym, co sami stworzymy przyjdzie nam żyć i pracować. Co więc polecałbym…
Uświadomienie sytuacji. To pierwsza, najważniejsza sprawa i nie sposób chyba przecenić jej wagi. Zjawiska przyrostu ilości wkradają się w nasze życie niepostrzeżenie (przypominam o paradoksie łysego). My sami też adaptujemy się do niekorzystnych warunków (przypominam taktykę salami). Często łudzimy się nadzieją, zakłamujemy sobie realia i w rezultacie bardzo łatwo gubimy swoją właściwą ścieżkę. Jeśli więc chcemy sensownie działać musimy najpierw możliwie dobrze uświadomić sobie – jak jest.
Nie znam niestety ogólnej zasady orientowania się w sytuacji. Nie ma też na razie żadnej maszyny, która by za nas myślała (jak będzie, to przygotuję odpowiedni wykład – lub zlecę to jej!). Trzeba więc sobie radzić samemu. Osobiście stosuję kilka sposobów, które wyliczę w nadziei, że komuś się przydadzą:
Na zakończenie cytat z książki B. Russella „Władza i jednostka”:
Bez przerwy dostaję listy o takiej mniej więcej treści: „Widzę, że świat jest w fatalnym stanie, ale co może zrobić jeden skromny człowiek? Życie i własność są na łasce nielicznych jednostek decydujących o pokoju lub wojnie. Reguły działalności gospodarczej ustalane są na szerszą skalę przez tych, którzy rządzą państwem albo wielkimi korporacjami. Nawet tam, gdzie panuje demokracja, pojedynczy obywatel ma zazwyczaj znikomy wpływ na decyzje polityczne. Czy nie lepiej w takiej sytuacji zapomnieć o sprawach publicznych i czerpać z życia jak najwięcej radości, póki czas pozwala?” Bardzo mi trudno odpowiadać na takie listy i jestem pewien, że stan umysłu, który skłania do ich pisania jest niezmiernie szkodliwy dla zdrowego życia społecznego. […] Nie twierdzę, że wiem, jak to zło uleczyć, ale sądzę, że ważne jest przyznanie, że istnieje i poszukiwanie sposobów jego ograniczenia.
Tyle – Russel. A co my na to?
[mc]
TO I OWO…
Następne artykuły – to różności na temat ilości.
[mc]
ŚLEDZTWO.
– Gdzie pan był 14 sierpnia 1998 między siedemnastą, a siedemnastą czterdzieści pięć?
– Jak się nazywa po francusku modrzew (le mélèze)?
– Ile metrów liczy mila morska (1852m)?
– Czy potrafi pan opisać jakieś miejsce widziane przypadkowo jeden raz?
– Czy pamięta pan jakiś nieaktualny numer telefonu?
– Co znaczy słowo „flogiston”?
Mogą się, oczywiście, zdarzyć wyjątki, ale typowa odpowiedź na pierwsze trzy z powyższych pytań brzmiałaby pewnie „nie wiem”, zaś na nastepne usłyszymy jakieś mniej lub bardziej konkretne wyjaśnienia. Proszę zwrócić uwagę, że trzy pierwsze pytania są dość sensowne i rzeczowe, za to pozostałe dotyczą rzeczy całkiem niepraktycznych. Pogląd, że nasz mózg zawiera jakiś olbrzymie, nigdy nie uruchomione rezerwy nie utrzymał się nauce. Obecnie uważa się raczej, że mózg ludzki w ciągu życia zostaje „załadowany” prawie do swej maksymalnej pojemności (choć występują tu spore indywidualne różnice). Zresztą prosty fakt, że starsi ludzie pamiętają lepiej wydarzenia z młodości, niż zeszłego miesiąca, wydaje się także za tym przemawiać.
– Co pan ostatnio czytał?
– „Rozprawę o metodzie” i „Zapiski na pudełku od zapałek”.
– Dlaczego te właśnie książki?
– A, bo mi „wpadły w rękę”.
Książek są na świecie miliony (miliardy?, tryliony?). Nikt nie przeczyta wszystkich – to pewne. Trzeba więc wybrać. Ale które? Wydaje się, że nie ma już sensownego kanonu określającego, co człowiek kulturalny „powinien” mieć przeczytane. Raczej wygląda na to, że „powinien” znać to, co jest ostatnim krzykiem mody (umysłowej), albo też to, co uchodzi za niezwykle „głębokie”, a więc trudne do czytania i dające do zrozumienia, że czytający dysponuje niezwykłą wydolnościa intelektualną. Można zrobić taki test – powiedzieć w jakimś towarzystwie: „W tym tygodniu przeczytałem „Rozprawę o metodzie” – to bardzo ciekawa lektura – co Państwo o tym sądzą?" Następnie bardzo uważnie słuchać odpowiedzi.
– Czym się pan zajmuje zawodowo?
– Obecnie pracuję w firmie ubezpieczeniowej, przedtem byłem taksówkarzem, radiestetą, potem wykładałem w „Szkole sukcesu” metody komunikacji interpersonalnej, a z wykształcenia jestem filologiem.
Nic w tym złego, że ktoś zmienia zawód, zainteresowania, hobby. Rzecz w tym, że dzieje się to bardzo często dość przypadkowo, co może i także nie jest złe – na pewno jednak warte uświadomienia.
– A więc był pan świadkiem tego wypadku?
– Tak.
– Jak się pan tam znalazł?
– Po prostu – wracałem tą ulicą do domu.
– Czy może pan dokładnie opisać, co pan widział?
– Oczywiście. Takich strasznych rzeczy się nie zapomina.
Do czego zmierzam? Do tego, że nasza pamięć jest zapełniana dość przypadkowo. Nie całkiem przypadkowo, oczywiście. Mamy wychowanie z domu rodzinnego, mamy określone preferencje i możliwość wyboru. Jednakże tylko w pewnym stopniu decydujemy sami o tym, co w naszej pamięci pozostanie. Zaś nasza pamięć – to w efekcie nasza osobowość. To dość oczywiste, że jesteśmy sumą tego, co nazbierało nam się przez dotychczasowe życie w głowie. A ponieważ, jak widzimy, jest to przynajmniej częściowo przypadkowe – więc i nasza osobowość jest także „częściowo przypadkowa”. Dwa przynajmniej wnioski dla mnie z tego płyną:
Po pierwsze, że nie powinniśmy się do naszej osobowości za bardzo przywiązywać (a nawet chyba i w ogóle do tego pojęcia), za to uważać na to, co nam w mózgu zostaje. Nie pamiętam, kto to napisał, ale czytałem coś takiego: „Ludzie niezwykle dbają o przestrzeganie diety. Zastanawiają się, czy zjeść jeszcze te pół pomidorka – czy nie. Do swojej głowy zaś pakują wszystko, jak leci, obżerając się najgorszym umysłowym paskudztwem, jak ostatnie świnie”. Dosadne, ale trafne.
Po drugie – uważam, że wzrost ilości ludzi i ich produktów sprzyja przypadkowemu kształtowaniu naszej osobowości. Jakiś element przypadku w naszym życiu jest potrzebny tak, jak gotowość do mutacji w przyrodzie; inaczej popadlibyśmy w stagnację. Pamiętajmy jednak, że niekontrolowane mutacje – to rak.
[mc]
SZACHY.
Klasyczna (by nie rzec: wyświechtana) powtarzana z małymi odmianami anegdotka o powstaniu szachów jest taka:
Do kalifa przybył mędrzec. Powiedział, że wymyślił nową grę i chce ją zaprezentować. Były to właśnie szachy (nieco tylko różne od współczesnych). Gra spodobała się kalifowi tak bardzo, że postanowił hojnie nagrodzić jej autora. Ten jednak, zapytany czego sobie życzy, odparł:
– Jestem skromym człowiekiem i pragnę jedynie skromnej nagrody. Chciałbym dostać jedno ziarnko zboża na pierwsze pole szachownicy i dwa razy więcej na każde nastepne.
Kalif nieco się obruszył, ale nagrodę kazał wydać. Kiedy jednak przyszło do liczenia, okazało się, że tyle zboża nie ma w całym państwie. Nic dziwnego. Nagroda miała wynosić 264, a więc 18 446 744 073 709 661 616 (słownie: osiemnaście trylionów czterysta sześćdziesiąt sześć biliardów siedemset czterdzieści cztery biliony siedemdziesiąt trzy miliardy siedemset dziewięc milionów sześćset sześćdziesiąt jeden tysięcy sześćset szesnaście) ziaren, co wystarczyłoby (jak łatwo policzyć ;-) na pokrycie całej Polski dwudziestometrową warstwą.
A jak trochę głębiej pomyśleć to:
Zapewne dałoby się znaleźć jakieś pozytywne aspekty dużej ilości ludzi, zwłaszcza z zaściankowo – państwowej perspektywy małych kraików. Można także wymienić i rozsądniejsze, jak możliwość podejmowania dużych przedsięwzięć, różnorodność kulturowa i osobnicza. Ja zaś chciałbym wymienić niektóre negatywne aspekty tego stanu rzeczy, ujęte z subiektywnej perspektywy, co wydaje mi się o tyle rozsądne, że na mniejsze rzeczy mamy przeważnie większy wpływ. A więci moja „mała, czarna” lista:
Chcemy ci serdecznie podziękować, że powierzyłeś nam zaspokojenie potrzeb twego samochodu…
Gorąco doradzamy Ci regularną wymianę oleju…
Wyślemy Ci karte pocztową, żeby przypomnieć o następnym terminie… nie musisz obciążać tym pamięci… my Ci damy znać, kiedy znów wymienić olej…
Poświęcamy wiele czasu i energii na szkolenie naszych pracowników, aby zapewnić Ci usługę, na jaką zasłużyłeś.
Sandy Grindstaff/ Randall S. Simpson
Kierownik Centrum Smarowania
[wyróżnienie moje – G. R. ]
[a „serdecznie" i „gorąco” to moje wyróżnienie – M.C.]
Kilka lat temu otrzymałem list od kongresmana […] Nie znam kongresmana Downeya, nic o nim nie wiem, nie przeszkodziło mu to jednak napisać następującego „osobistego” listu:
Drogi George,
Czy dasz wiarę? Już po raz dziewiąty ubiegam się o mandat w Kongresie!
Kiedy myślę o tych 8660 głosach, które zdobyłem, uświadamiam sobie, ileż to bitew wspólnie stoczyliśmy.
Proszę daj mi znać, że mogę znowu na Ciebie liczyć.
Z wyrazami szacunku,
Tom Downey.
[wyróżnienie moje – G. R. ]
Michael Schrage, korespondent dziennika „Washington Post” tak napisał o fałszywej zażyłości w pocztowym chłamie:
Umieszczając w listach imiona adresatów i jakieś okruchy wiedzy o nich zaczerpnięte z baz danych, organizacje marketingowe starają się stworzyć iluzje intymności. A tak naprawdę chodzi o gwałcenie, narusznie intymności. Oszukują zastępując prawdziwą informację wstawka wziętą z komputera. Takie listy nie są niczym innym jak syntetycznymi substytutami.
Ode mnie [mc] dwie pratyczne uwagi:
• Kiedy dzwoni telefon z automatyczną reklamą, dobrze jest odłożyć na chwilę słuchawkę – niech sobie gada. W ten sposób ochronimy przynajmniej troche innych.
• Pocztowy chłam, jeśli nie zaadresowany osobiście – z powrotem do skrzynki pocztowej. Poczta weźmie się za nadawcę.
Obydwie należy upowszechniać stosując samemu i mówiąc znajomym.
Odwrotne zjawisko można zaobserwować w stosunkach międzyludzkich (ale głównie tych opartych na dość bliskich, choć nie rodzinnych, relacjach – znajomi, koledzy). Nasze osobnicze możliwości szkodzenia innym (w takich relacjach) praktycznie nie bardzo się zwiekszają, rośnie natomiast liczba ludzi, z którymi możemy w takie zależności wchodzić. System ten więc staje się powoli otwarty. Coraz częściej widzę ludzi, którzy uprawiają w stosunka międzyludzkich taką „nomadyczną” taktykę. Wyraźnie widoczne jest to u handlarzy, którzy praktycznie zupełnie nie interesują się niczym, poza spełnieniem minimalnych wymagań prawnych.
Oczywiście są tu i przeciwbieżne tendencje – krążenie informacji w środowiskach zawodowych czy lokalnych, presja konkurencji. Zjawisko nie przebiega więc gładko; raczej kluczy dość zawiłymi meandrami – można je jednak zaobserwować, jeśli uważnie patrzeć.
Duże liczby.
tysiąc | 103 | 1 000 |
milion | 106 | 1 000 000 |
miliard | 109 | 1 000 000 000 |
bilion | 1012 | 1 000 000 000 000 |
biliard | 1015 | 1 000 000 000 000 000 |
trylion | 1018 | 1 000 000 000 000 000 000 |
tryliard | 1021 | 1 000 000 000 000 000 000 000 |
kwadrylion | 1024 | 1 000 000 000 000 000 000 000 000 |
kwadryliard | 1027 | 1 000 000 000 000 000 000 000 000 000 | kwintylion | 1030 | 1 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 | kwintyliard | 1033 | 1 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 | sekstylion | 1036 | 1 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 | etc............... | etc.... | etc............................................................................ |
Notacja wykładnicza.
Można uniknąć tych terminologicznych komplikacji i niejednoznaczności podając zapis dużej liczby w postaci wykładniczej (tak, jak w drugiej kolumnie powyższej tabelki). Nieco upraszczając (przepraszam ekspertów) robimy to tak: liczbę zapisujemy jako dziesiątkę z małą cyferką (wykładnikiem), która mówi nam ile razy mamy pomnożyć dziesięć przez siebie, aby otrzymać daną liczbę. Dla przykładu: 100 (sto) możemy zapisać jako 102 (czyli 10×10). Tysiąc zapisujemy jako 103 (czyli 10×10×10), milion jako 106 (czyli 10×10×10×10×10×10) i tak dalej. W praktyce łatwo to zapamiętać zauważając, że dla okrągłych liczb wykładnik, to po prostu liczba zer stojących za jedynką, zaś każda (nazwana) wielka liczba ma o trzy zera wiecej.
Tak jest w przypadku „okrągłych” liczb. Kiedy zaś chcemy zapisać na przykład liczbę 2548 w notacji wykładniczej, robimy to tak: 2.548×103. Liczba 4 800 000 000 000 000 w notacji wykładniczej wyglada tak: 4.8×1015, zaś liczba 8 324 536 928 718 – tak: 8.324536928718×1012. Spoglądając na dwa ostatnie przykłady zauważamy, że w pierwszym notacja wykładnicza jest znacznie przejrzystsza, zaś w drugim jej użycie wydaje się problematyczne. W samej rzeczy – notacji wykładniczej używamy zwłaszcza wtedy, gdy nie zależy nam na wielkiej dokładności, za to chcemy uwypuklić rząd wielkości, albo też, kiedy liczba jest tak gigantyczna, że jej „normalne” zapisanie jest po prostu niemożliwe. Dla przykładu: liczba 1010103 (mamy tu „potęgę do potęgi”) ma w „normalnym” zapisie dziesiętnym 101000+1 cyfr, a papier potrzebny do jej zanotowania nie zmieściłby się we Wszechświecie!
Krótko: liczba zapisana „normalnie” i wykładniczo – to jedno i to samo; wybieramy to, co jest w danej sytuacji wygodniejsze.
W notacji wykładniczej możemy zapisać także liczby bardzo małe. Wykorzystujemy do tego ujemne wykładniki (co zamiast mnożenia przez potęgę dziesiątki, oznacza mnożenie przez odwrotność tej liczby). Tak więc 10–2 to: 1/100, a 10–6 to 1/1 000 000. Na tej samej zasadzie 0.0028 to w notacji wykładniczej: 2.8×10–3.
Odmianą notacji wykładniczej jest notacja tzw. „inżynierska”. W istocie jest to także notacja wykładnicza z tym, że wykładniki dobiera się tak, aby były podzielne przez trzy. Ułatwia to operowanie jednostkami fizycznymi. Dla przykładu: milimetr, metr i kilometr są odpowiednio tysiąc razy wieksze, a więc metr to 103 (tysiąc) milimetrów, a kilometr to 103 (tysiąc) metrów lub 106 (milion) milimetrów.
Jeśli ktoś zechce sobie to przećwiczyć na kalkulatorku (tzw. naukowym), to musi go ustawić w tryb notacji wykładniczej (dla dużych liczb większość kalkulatorów przechodzi w ten tryb automatycznie). Przeważnie jest to jakiś przełącznik oznaczony Fix–Exp–Eng lub podobnie. Klawisz służący do wprowadzania części wykładniczej przeważnie oznaczony jest jako EE (Enter Exponent).
[mc]