DYSKUSJA - zamieszcza głosy Czytelników (jeśli zechca je nadesłać). Reguły udziału w dyskusji znajdują się w stopce redakcyjnej.










DYSKUSJA



Wątek: "Paragraf siódmy.exe - kopiowanie programów."

Zalążkiem tego wątku dyskusji była moja prywatna korespondencja z Andrzejem Bączyńskim, której odpowiedni fragment (za zgodą) poniżej zamieszczam. Cała rzecz wzięła się z Dekalogu, omawianego w poprzednim numerze, bo rzeczywiście jest tu kilka kontrowersyjnych spraw związanych z punktem siódmym. A oto i ten fragment listu:

„[…] Co i raz słyszę, że naruszenie praw licencyjnych przez kopiowanie softwaru albo muzyki jest niczym innym jak kradzieżą. Jeśli tak jest, to popełniam ten grzech w kółko i na okrągło, ale nie mam zbytnich wyrzutów sumienia, bo z tą kradzieżą nie jest tak prosto. Otóż, kiedy złodziej (Z) kradnie właścicielowi (W) na przykład spodnie, to po kradzieży Z ma spodnie, a W jest bez spodni. Banalne. Ale kiedy pierwszy użytkownik (P) pozwala drugiemu (D) skopiować jego software, to D ma software i P nadal ma software. Osobiście nie miałbym nic przeciw temu, by jakiś złodziej Z skopiował moje spodnie tak, bym ja miał je nadal, a on miał swoją kopię (ale z dziurą w tym samym miejscu!) No dobrze, powiecie, ale w wypadku softwaru okradany jest twórca, bo on ponosi stratę nie sprzedając następnej kopii. Działalność "kopianta" D prowadzi do utraty zysków producenta (prędzej – dystrybutora). Tak? No to posłuchajcie: Nie będę kupował MS Office, bo korzystam z Open Office. To jest produkt z licencją otwartą. Mogę go legalnie pobrać z internetu i używać bez ograniczeń. Jakościowo nie ustępuje MS, jest bezpieczniejszy pod kątem zagrożeń wirusowych i lepiej współdziała z darmowymi programami do obsługi poczty i internetu, których używam. A te są zdecydowanie lepsze od produktów MS. I teraz proszę o szczególną uwagę. Ja nie kupię MS Office, ale moim znajomym też poradzę, żeby tego (...) nie kupowali. Ja PROWADZĘ DO UTRATY ZYSKÓW PRODUCENTA rezygnując legalnie z zakupu softwaru komercyjnego na rzecz otwartego i propagując taką postawę. I w żadnym wypadku nie jest to kradzież! A gdybym oderżnął MS–Office i odwalił następne pół tuzina kopii dla moich kumpli to w porównaniu z powyższym, działam na rzecz MS? Oczywiste, bo w tym przypadku wszyscy posiadacze NIELEGALNYCH kopii pozostają w kręgu monopolu MS i pewna ich liczba w końcu da zarobić Billowi G. Powie ktoś, że to pokrętne rozumowanie i sprowadza się do "moralności Kalego". Tak? To proszę przeczytać jeszcze raz. Albo przećwiczyć samodzielnie na przykładzie nagrań muzycznych.[…]”


A teraz mój wywód na ten temat:

Sytuacja jest, według mojego rozeznania, taka:

Istnieje rynek oprogramowania legalnego (tak drogiego, że wiele osób – pewnie nawet większość – nie może sobie na nie pozwolić), oraz rynek kopii nielegalnych (pirackich) – znacznie tańszych, bądź wręcz darmowych. Osoby (firmy), które zarabiają przy pomocy oprogramowania, na ogół mają wersje oficjalne. Inni – przeważnie część takich, część innych. Kopie pirackie to nie jest przestępczy margines – to zjawisko masowe. Gdybyśmy chcieli każdego ich posiadacza wsadzić do więzienia – z pewnością brakłoby zakładów karnych i rąk do pracy w kraju. Firmy produkujące i sprzedające oprogramowanie, co prawda, powarkują od czasu do czasu groźnie, ale nie są w stanie zwalczyć tej praktyki; czasem tylko dobieraja sie do skóry masowym handlarzom pirackich kopii.

Poniżej chcę wyłożyć moje prywatne stanowisko – nie całkiem zgodne z oficjalnym. Jestem świadom, że pisząc poniższe – troche się narażam naruszając nieco pewne tabu.

Rozpocznę od rzeczy najbardziej fundamentalnej. Zasadniczo nie mam nic przeciw siódmemu przykazaniu; uważam jednak, że sytuacja konliktu pomiędzy producentami i (głównie chyba) dystrybutorami i pośrednikami, a autorami, sprzedawcami i nabywcami kopii pirackich jest błędnie przedstawiana. Nie jest to bowiem konflikt typu „policjanci kontra złodzieje”, lecz typu „wydrwigrosze kontra dusigrosze”, czyli po prostu przepychanka finansowa nie mająca wiele wspólnego z moralnością. Strona (nazwijmy to) „legalna” jest w sytuacji uprzywilejowanej jako, że stoi za nią oficjalne prawo i może wielkim głosem trąbić na temat kradzieży, jej niemoralności etc. Strona „nielegalna” może jedynie korzystać z kanałów „podziemnych”. Występuje tu zjawisko swoistego terroru psychologicznego polegającego na tym, że pewne poglądy są „ogólnie uznawane” i każdy, kto usiłuje im się bliżej przyglądać naraża się na kłopoty. Podobnie bywa w innych dziedzinach życia. Kto się źle wypowie o kobietach, homoseksualistach, czy też osobach pochodzenia żydowskiego, jest od razu „nietolerancyjnym antyfeministą, antysemitą” i może mieć kłopoty jako, że naruszył pewne tabu. A tymczasem osoby z wyżej wymienionych grup bywają zarówno szlachetne, jak i podłe; trzeba więc każdy przypadek rozpatrywać oddzielnie. Tak samo i tutaj. Wcale nie jest tak, że to pracowici i ewangelicznie uczciwi panowie produkują oprogramowanie, a jakieś złodziejaszki im to podkradają. Moje spore doświadczenia z rynkiem zarówno sprzętu jak i oprogramowania dały mi poznać rozliczne formy oszustwa, krętactwa, różne techniki wyciągania pieniędzy, niedotrzymywania zobowiązań etc. stosowane nagminnie przez firmy handlujące sprzętem i oprogramowaniem.

Pozwolę więc tu sobie na wymienienie tych punktów, które przemawiają na rzecz „sfery nieprawomyślnej”; argumenty na rzecz strony przeciwnej są powszechnie dostępne. Oto one:

  1. Koniecznie trzeba podkreślić, że „zgodność z obowiązującym prawem” nie jest tym samym, czym zgodność z naturalnym poczuciem sprawiedliwości, a nawet zdrowym rozsądkiem. Drastycznych przykładów takiej rozbieżności dostarczają systemy totalitarne.
  2. Zdrowa mądrość ludowa mówi także, iż powszechnie łamane prawo jest po prostu złym prawem. Zgadzam się z tym.
  3. Duże firmy, mając za sobą aparat prawny i sądowy są zainteresowane (podobnie jak systemy totalitarne, proszę zauważyć) utrzymywaniem sytuacji, w której „każdy jest zawsze winny”. W razie konfliktu można wtedy przeciw każdemu wyciągnąć jako oręż jakieś wykroczenie.
  4. Firmy sprzedające oprogramowanie zainteresowane są przede wszystkim (jeśli nie wyłącznie!) maksymalizacją zysku. Oznacza to, że nabywca jest dla nich interesujący wyłącznie jako źródło dochodów. Chciwość tych firm ogranicza jedynie finansowa granica bólu nabywcy oraz strach przed działaniami zbyt mocno zdesperowanych klientów.
  5. Duże firmy są w stanie przeforsować korzystne dla nich (a niekorzystne dla nabywcy) regulacje prawne. Jest to rodzaj bezprawia pod płaszczykiem prawa i moralności.
  6. Duże firmy (znowu one, choć i małe też się starają) dążą, z różną skutecznością, do zmonopolizowania rynku. Microsoft – przykładem.
  7. Zarówno monopolizacja, jak i inne, niekoniecznie formalne, porozumienia umożliwiają firmom manipulację cenami utrzymywanymi na sztucznie wysokim poziomie.
  8. W praktyce – większość programów zawiera niekorzystne dla kupującego ustalenia prawne. Niezgoda na nie – uniemożliwia zakup programu. Poniżej spróbuje te haczyki wyłuszczyć:
    1. Nabywca programu nie jest jego właścicielem – dostaje jedynie licencje na jego używanie.
    2. Użytkowanie programu jest także obłożone znacznymi ograniczeniami. Dla przykładu posiadacz dwóch komputerów (stacjonarnego i laptopa, powiedzmy) powinien albo zakupić dwie kopie programu, albo używając go na jednym – zdeinstalować na drugim (oczywiście w praktyce nikt zdrowy na rozumie tego nie robi).
    3. Kupujący ma prawo do zrobienia jednej kopii bezpieczeństwa (czasem i to bywa niemożliwe). W praktyce zakaz ten nie jest egzekwowany i w przypadku stwierdzenia większej ilości kopii bezpieczeństwa legalnie nabytego programu prawdopodobnie skończyłoby się to jedynie nakazem ich zniszczenia.
    4. Nabywca nie ma żadnego prawa „zaglądania do środka programu” (analizy jego działania, kontroli etc.) ani też prawa dokonywania żadnych zmian w oprogramowaniu i to nawet, jeżeli program zawiera błędy, które umiałby on poprawić! Musi więc kupić kota w worku!
    5. Sytuacja taka umożliwia bezkarne umieszczanie w programach różnych rzeczy, których nabywca wolałby nie mieć. W najlepszym razie są to zabezpiecznia przed kopiowaniem, czy analizą, lub procedury zasypujące jakimś reklamowym śmieciem, a w gorszym programy szpiegujące i inne paskudztwa.
    6. Sprzedawcy i autorzy programów nie ponoszą absolutnie żadnej odpowiedzialności za ich błędy ani za żadne najdalsze nawet wynikające z nich konsekwencje (łaskawie wymienia się wadliwy dysk). Uwaga: Ten i poprzedni punkt nie dotyczą sytuacji, kiedy firmy ponoszą odpowiedzialność za produkt (systemy przemysłowe, komunikacyjne, medyczne). Wówczas, oczywiście manipulacja przy programie powinna powodować utratę gwarancji i zwalniać sprzedającego z odpowiedzialności – to dość oczywiste.
    7. Jest więc tak, że producent i sprzedawca mogą wyprodukować i sprzedać dowolny bubel i pozostają w świetle prawa bezkarni, natomiast nabywcy grozi kara za najdrobniejszą niesubordynację. Jak to jest egzekwowane – to inna rzecz.
    8. Jest rzeczą znaną, że firmy celowo pozostawiają błędy, aby poprawione wersje sprzedać na nowo (jako wersję o numerek wyższą!).
    9. Zakupionego programu nie można zwrócić. Jeśli więc zawiera on błąd uniemożliwiający pracę w pewnych wypadkach (na przykład nietypowej konfiguracji komputera) – nabywca wyrzuca pieniądze w błoto. Sam miałem taki przypadek! Jako „komputerowy cwaniaczek” jakoś to obszedłem, ale przeciętny nabywca jest bezradny.
    10. W wypadku reklamacji sprzedawcy wykazują ekstremalną bezczelność albo zrzucając winę na klienta (jego system komputerowy), albo proponując jakieś drogie poradnictwo, dokupywanie innych urządzeń etc. Znam to także z praktyki! Tylko moje duże doświadczenie i desperacka pyskatość uchroniły mnie przed sporymi wydatkami.
  9. Argument nielegalności oraz złodziejstwa, którym szermuje strona legalna nie jest bezpodstawny – w samej rzeczy są ludzie usiłujący zarobić na kradzieży. Tu przyznaję rację.
  10. Jest jednakże bardzo wielu młodych ludzi, dla których łamanie zabezpieczeń programowych i ich (darmowe!) udostępnianie, jest rodzajem „sportu” lub intelektualnego wyzwania (oni zrobili sprytną kłódkę – to ja zrobię jeszcze sprytniejszy wytrych).
  11. Czytałem nieco „manifestów” grup hackerskich. Są, rzecz jasna, różne. Ogólnie jednak odniosłem wrażenie, że są pisane nie przez zadowolonych z siebie przestępców, a raczej przez młodych depresyjnych, melancholijnych ludzi zniesmaczonych skomercjalizowanym społeczeństwem, w którym żyją. Wydawało mi się raczej, że nie tyle zależy im na zysku, ile na powiedzeniu „nie!” otaczającej ich rzeczywistości. To daje do myślenia.
  12. Wszystkie znane mi tego rodzaju „manifesty” zawierają punkt w rodzaju: „Jeśli używasz tego programu do celów innych niż samokształcenie – kup go”. Zapewne jest to trochę i trick dla ochrony przed prawem – ale chyba nie tylko.
  13. Rzeczywistość jest zaś właśnie taka. Większość ludzi ma najpierw pirackie kopie, a kiedy zaczyna z danym programem więcej zarabiać – nabywa wersję legalną. Czy nie prościej byłoby taki stan jakoś zalegalizować?
  14. Ten punkt jest może trochę „ogólno filozoficzny”, ale proszę zauważyć, że wszystkie wielkie osiągnięcia nauki i sztuki do (powiedzmy) połowy XIX w. powstały bez jakiejkolwiek ochrony. Każdy, kto coś stworzył, odkrył – udostępniał to światu. Więc jednak można! Mozart nie miał żadnej ochrony swoich kompozycji. Bach transkrybował koncerty Vivaldiego pod swoim nazwiskiem (była to normalna wówczas praktyka). Niemiecką GEMĘ (taki nasz Zaiks) utworzył dopiero Paul Lincke – autor najpaskudniejszej szmiry (beniaminek Hitlera, nawiasem mówiąc). To także daje do myślenia.
  15. Całe to wyliczenie jest dość stronnicze, może nawet nieco prowokacyjne – wiem o tym. W rzeczywistości mój prywatny pogląd jest nieco bardziej wyważony. Uważam, że dobrym rozwiązaniem byłoby oprogramowanie typu open source (a więc powszechnie dostępne). Wydaje mi się, że po pierwsze zalegalizowałoby to istniejącą rzeczywiście sytuację, co zawsze jest zdrowe, a po drugie można by się zabrać do wprowadzania jedynej, moim zdaniem, zdrowej zasady: „płać mi część, jeśli zarabiasz, kosztem mojej pracy”.

Reasumując: Jestem z usposobienia – by tak rzec – „legalistą”; marzyłbym sobie, aby wszystko było zgodne z prawem. Tak długo jednak jak strona oficjalna będzie grać nieczysto – sercem będę po stronie opozycji.

Zakończyć pozwolę sobie pięknym i mądrym rosyjskim przysłowiem: „Prawa nie są potrzebne tam, gdzie ludzie są uczciwi”.

[mc]





A oto „oficjalny głos w dyskusji” Andrzeja Bączyńskiego:

Kwestie uregulowań prawnych dotyczących obrotu oprogramowaniem oraz prawami do jego wykorzystywania są wyzwaniem, przed którym stoi współczesne społeczeństwo. Ostatnio najbardziej krytycznym tematem w tej materii jest sprawa patentów na oprogramowanie. Temat tym bardziej gorący, że tutaj linie podziału idą dodatkowo pomiędzy Ameryką i Europą, a dalej – między, ogólnie rzecz ujmując, neoliberałami a europejską lewicą (materiały na http://www.ffii.org/, oraz polska strona http://www.ffii.org.pl/ ).

W tej dziedzinie najbardziej pożądana byłaby opinia kogoś z wykształceniem prawniczym i odpowiednim doświadczeniem zawodowym. Tak się jednak składa, że ogólnie pojęta elektronika, komputery i internet są najszybciej rozwijającą się sferą współczesności, a w tym rozwoju udział prawników jest raczej marginalny, a z pewnością nie inspirujący.

Jestem uczestnikiem opisywanych procesów i to po obu ich stronach, ponieważ od lat zajmuję się tworzeniem oprogramowania i w głównej mierze z tego żyję przynajmniej od 13 lat. Piszę “po obu stronach” bo będąc twórcą oprogramowania jednocześnie muszę korzystać z narzędzi softwarowych i w tym zakresie jestem klientem dla innych twórców (i dystrybutorów) softwaru. Moja sytuacja jako sprzedawcy oprogramowania jest dość szczególna, ponieważ nie robię produktów przeznaczonych do publicznego użytku i rozpowszechniania (miałem i takie doświadczenia – wprawdzie niewielkie). W przypadku softwaru tworzonego na indywidualne zamówienie nie występuje problem nielegalnych kopii, ponieważ sprzedaży podlega nie tyle program (jako materialny kod), co usługa polegająca na jego stworzeniu, poprzedzonym analizą zagadnienia, szczegółowym uzgodnieniem powstającego rozwiązania, zaplanowanie wdrożenia itd.

W Polsce, jak zapewne w większości krajów, ochrona prawna oprogramowania bazuje na prawie autorskim (przy dość istotnych rozszerzeniach w stosunku do prawa autorskiego), a więc pod tym względem software jest zbliżony do utworów muzycznych czy filmów, . Szczerze mówiąc, nie wyobrażam sobie innego potraktowania obrotu handlowego softwarem, niż jako sprzedaż licencji na jego wykorzystywanie – podobnie jak to jest w przypadku licencji na korzystanie z wynalazku. W każdym innym przypadku niematerialna postać softwaru doprowadziłaby do absurdu. Zdają się tego nie dostrzegać publicyści, gdy przyrównują posiadanie “nielegalnego” oprogramowania do przetrzymywania kradzionego towaru.

Z traktowania softwaru jako dobra podlegającego prawom licencyjnym wynikają, w mojej opinii, następujące konsekwencje:

  1. Licencja jest opłatą za czerpanie korzyści z konkretnego wynalazku. W przypadku oprogramowania można takie korzyści czerpać samemu (np. zabawiać się grą lub – jeśli kto bardziej wyrafinowany AutoCadem) lub w wyniku prowadzonej działalności gospodarczej (projektowania we wspomnianym AutoCadzie czegoś pożytecznego – np korkociągu). Samo posiadanie materialnego przedmiotu licencji tj programu nie dowodzi czerpania korzyści, więc nie powinno być podstawą do domagania się należności. Kontynuując ten wątek – ponieważ materialny wymiar korzyści uzyskiwanych z oprogramowania może mieć dużą rozpiętość, również opłaty licencyjne (czyli cena programu) powinny być zróżnicowane.
  2. Licencja jest niezbywalna, więc nie powinniśmy mieć prawa do odsprzedaży programu, nawet po jego odinstalowaniu.
  3. Za to po upływie okresu ochrony licencyjnej program powinien stać się własnością publiczną. Ten okres winien być tym krótszy, im szybszy jest postęp w odpowiedniej dziedzinie, a w technologiach informatycznych postęp jest niezwykle szybki. Według mojej prywatnej opinii, software starszy niż 7 lat powinien być własnością publiczną z mocy prawa.
  4. Zakaz dekompilacji i modyfikacji kodu jest uzasadniony, bowiem wykupienie praw licencyjnych uprawnia nabywcę wyłącznie do korzystania z programu, jakim jest. Nikt oczywiście nie sprawdzi, czy na własne potrzeby czegoś nie pozmieniałem w programie, ale jeśli swoją zmianę chciałbym udostępnić, czy choćby opublikować, powinienem otrzymać (wykupić?) na to zgodę właściciela praw licencyjnych. W przeciwnym wypadku otwieramy drogę do omijania praw licencyjnych.

Nieszczęście rynku softwaru polega na tym, że jego masowość jest zarówno źródłem gigantycznych zysków, jak i równie gigantycznych patologii.

Załóżmy, że mamy produkt softwarowy, który autor sprzedaje w ilości, powiedzmy, tysiąca kopii. Taki poziom rynku pozwala już na sfinansowanie całkiem poważnego projektu, a w perspektywie utrzymania się na rynku przez – dajmy na to – 10 lat, na stworzenie stabilnej struktury gospodarczej żyjącej z tego produktu. Co się jednak dzieje, jeśli potencjalny rynek liczony jest nie w tysiącach, ale w dziesiątkach milionów pojedynczych klientów? Zgodnie z bajeczkami neoliberałów na temat gospodarki kapitalistycznej, w takim przypadku wolny rynek powinien zredukować (poprzez potencjalną konkurencję) cenę produktu do poziomu 1/1000000 ceny wyjściowej (dla uproszczenia zakładamy, że koszt wykonania kolejnej kopii jest równy zeru, całkiem dobre założenie w dobie płytek CD za 40gr). Rzeczywistość jest inna. Korzystający z dobrodziejstwa gigantycznego rynku producent, tworzy równie gigantyczną strukturę, z której już tylko 1/100, 1/1000 czy może 1/10000 uczestniczy w tworzeniu produktu. Reszta zajmuje się dystrybucją, marketingiem, zabawami w public relations, obrotem giełdowymi i tym wszystkim, co robią wielkie koncerny. O ile jednak w przypadku wydobycia ropy naftowej, czy produkcji odrzutowców pasażerskich potrafię sobie wyobrazić przyczynę, która uzasadnia stworzenie gigantycznej struktury, to w przypadku softwaru nie ma takich przyczyn! Nikt mi nie powie, że trzeba zainwestować miliardy dolarów po to, aby napisać przeglądarkę do internetu, czy chociażby system operacyjny dla peceta! Istnienie freeware jest dowodem, że takie struktury nie są konieczne. Czym więc zajmują się software’owe giganty? W pierwszym rzędzie – ochroną własnej pozycji poprzez monopolizowanie rynku, zwalczanie potencjalnej konkurencji, blokowanie rozwoju na obszarach, gdzie nie posiadają wystarczających wpływów. Jednym z przejawów takiego działania jest naginanie norm prawnych tak, by zagwarantować sobie przewagę i wytworzyć uzasadnienie dla własnych – jakże często całkiem nieetycznych poczynań.

Jak wspomniałem, ochrona prawna oprogramowania jest realizowana na bazie prawa autorskiego z pewnymi rozszerzeniami, określanymi jako “dopełnianie restrykcji technologicznych”. Pod tą nazwą kryje się ograniczenie prawa nabywcy do wykonywania kopii nośników programu, zakaz dekompilacji (tzw. “reverse engeneering”), obowiązek posiadania dowodów zakupu – czyli domniemanie kradzieży w przypadku “kontroli legalności”, ograniczenia do jednej instalacji (niezależnie od rzeczywistego wykorzystywania licencji) itp. Na temat każdej z wymienionych restrykcji możnaby oddzielnie dyskutować, generalnie rzecz biorąc, są one wynikiem bezradności firm softwarowych w walce z obrotem nielegalnymi kopiami a z drugiej strony służą zastraszeniu potencjalnych nabywców. Ponieważ poziom cenowy softwaru komercyjnego jest nieproporcjonalnie wysoki w stosunku do istotnych korzyści uzyskiwanych przez nabywcę, to lukę wypełnia się strachem przed ewentualnymi konsekwencjami wykrycia nielegalnego oprogramowania. (Tu dygresja: w ostatnich dniach pan Minister Kultury RP zaproponował obniżenie kary za posiadanie nielegalnego oprogramowania do wysokości ceny rynkowej. Dystrybutorzy już podnieśli lament. Na dobrą sprawę jest to “niemoralna propozycja”, bo oznacza, że opłaca się korzystać z lewego softwaru. Jak cię złapią zapłacisz tyle, co w sklepie).

Andrzej Bączyński.



Appendix:

Już po napisaniu tego tekstu trafiłem na odezwę Polskiego Towarzystwa Informatycznego w sprawie szkodliwości patentowania oprogramowania (http://www.piit.org.pl/_gAllery/83/838.doc). Polecam lekturę całości, a zwłaszcza uzasadnienia. Bezpośrednio chciałbym zacytować fragment poświęcony ochronie prawnej w aspekcie zjawiska nazywanego “informatyczną rewolucją”: Warto rozwinąć powyższe wywody w kierunku pewnej wizji związanej z przywołanym wcześniej pojęciem rewolucji. Staje się ona niematerialną emanacją ludzkiego rozumu skierowaną na zaspokajanie potrzeb, czyli faktycznie tego, co niesie i posiada wartość. W takim układzie sprzęt, stając się powszechnym dobrem, zachowa wszystkie cechy obiektów materialnych, chronionych zwyczajami (nie kradnij), prawem (w tym patentowym – nie kopiuj) z dość łatwą prewencją naruszeń i ich ściganiem. Oprogramowanie natomiast powinno wyewoluować w kierunku określanym przez otwarty kod, co uczyni zbędnym jego ochronę, mimo wszystko dość problematyczną ze względu na bajecznie łatwe zarówno powielanie jak i ukrywanie tego. Usługom wystarczy już dzisiaj starożytna ochrona zapłaty zwyczajami i prawem. Samych usług jako raz zaistniałych nie da się kopiować, choć oczywiście można będzie nabywać umiejętności ich świadczenia w drodze mniej lub bardziej długotrwałego uczenia się, czyli zdobywania wiedzy. Wobec powyższej wizji pomysł patentowania oprogramowania obiektywnie jest skierowany na zablokowanie takiej struktury trzech elementów. W razie jednak wprowadzenia tego rozwiązania kolejnym z jego efektów będzie wielka potrzeba prewencji i ścigania naruszeń, z pewnością mało skuteczna, co spowoduje ciągły, nieproduktywny wzrost kosztów takiej ochrony. Wobec takiej wizji cywilizacyjnej również wypada zdecydowanie zaprotestować. Pragnę dodać, że PTI jest instytucją zasłużoną w dziele ustanowienia ochrony prawnej oprogramowania w Polsce. Głównie jego dziełem jest objęcie w Polsce w latach 80–tych softwaru prawem autorskim, co spowodowało ucywilizowanie tej dziedziny aktywności intelektualnej.

Trochę obok tematu, ale za to aktualne: http://technology.guardian.co.uk/weekly/story/0,,1715254,00.html artykuł opisuje, jak można ludzką naiwność wykorzystać do zarabiania pieniędzy na... darmowym oprogramowaniu. Tekst dotyczy praktyki umieszczania w internecie stron oferujących płatny dostęp do darmowego softwaru. Nie chodzi tu o płatne “dystrybucje” (np SUSE Linux), a o pakiety całkowicie darmowe. W świetle prawa (brytyjskiego) nie jest to przestępstwo, bo sprzedaż dotyczy, wyimaginowanych zwykle, usług związanych z dostępem do właściwego produktu. Niemniej ściganie takich praktyk jest poza możliwościami twórców darmowego oprogramowania, Nawet organizacje ich zrzeszające (chociażby Free Software Foundation) nie mają dość środków by, chciażby dla postrachu, posadzić kogoś do pudła. Co więcej, strony zawierające te nieuczciwe oferty, pojawiają się jako sponsorowane pozycje w wyszukiwarkach Google i Yahoo.

Też na temat patentów softwarowych, stanowisko stowarzyszenia “Polski Rynek Oprogramowania”: (http://ffii.org.pl/pat/stanowiska/stanowisko_spro2.pdf).