TEMAT MIESIĄCA - zawiera główną treść gazety - artykuły ukazujące wybrane zagadnienie z różnych punktów widzenia.









Temat numeru IV (luty 2006): NIEZBĘDNIK AGNOSTYKA. Słowo „niezbędnik” w tytule nie ma intencji żartu – mówi jedynie o tym, że zająłem się tu jedynie sprawami, w moim przekonaniu, najistotniejszymi oraz najbardziej palącymi.

Tematem następnego numeru będzie: KAPITALIZM – STARA MIŁOŚĆ RDZEWIEJE.












KASYNO.

Esej „Spotkać się z czystym przypadkiem” Rogera Pol-Droit, zamieszczony w dziale esejów, jest jednym z najbardziej agnostycznych tekstów, jakie czytałem w ciągu mego życia. Jest taki, mimo, że nie ma tam słowa o religii, Bogu, świętości, a tym bardziej żadnych bluźnierstw, czy nawet dobrodusznych docinków na te tematy. Jednakże jest on skrajnie agnostyczny w swej wymowie. Poniżej spróbuję wytłumaczyć – dlaczego.

W Bawarii – kraju katolickim – jest zwyczaj poświęcania każdego nowo postawionego gmachu. Byłem na kilku tego rodzaju nudnawych uroczystościach i nieodmiennie wydawało mi się zlekka obłąkanym, że poświęcenia dokonuje równolegle ksiądz i pastor. Myślałem sobie: „Jak to, każdy dla innego Pana Boga, czy jak!? A dlaczego nie ma na przykład popa albo mułły?” Kiedy pytałem o to tubylców otrzymywałem odpowiedzi tak mętne, że wkrótce zrezygnowałem z pytania. Podobnie niejasnych odpowiedzi udzielano mi na pytanie: „Czy nowo wybudowane w mojej miejscowości kasyno zostało także poświęcone?” Najczęstsza replika brzmiała: „No chyba tak, przecież kasyna są legalne”. Ba, domy publiczne też są legalne – ciśnie się na usta. Ale tu przynajmniej religia wypowiada się jednoznacznie negatywnie, zaś co do hazardu sprawa jest rzeczywiście dość nieokreślona. Życie skromne, czy wręcz ubogie jest w katolicyzmie zalecane, jako pewien szlachetny wzór. Wiemy też, że łatwiej wielbłądowi… Ale bezpośredniego zakazu posiadania dóbr, ani też legalnego (proszę nie łapać mnie za to słowo) wzbogacania się w katolicyzmie (o ile wiem) nie ma.

Rzecz daje do myślenia.

Jeśli ktoś zarobi pieniądze na legalnych (to samo) operacjach bankowych – jest traktowany jako uczciwy, zaś ten, kto wygra je w kasynie, czy w pokera – jakby już mniej (nawiasem mówiąc Totolotek jest znowu bardziej akceptowany społecznie – o irracjonalności ludzka!). Skąd więc to niechętne odium wokół domów gry?

Przeczytałem kiedyś, że w żadnej świętej księdze, żadnego wyznania nigdy nie pojawia się słowo „przypadek” i zastanowiło mnie to. Religie tworzyli ludzie dość mądrzy, aby zdawać sobie sprawę z istnienia zła, nawet okrucieństwa. Wiedzieli o tym jak różnorodny jest świat i życie człowieka. Są więc religie łagodniejsze i surowsze, są różne też koncepcje (jeśli ktoś woli – wizje) boskości. Opisy powstania i funkcjonowania świata wykazują imponującą różnorodność. Także i zalecane zasady życia ziemskiego wykazują niemałe różnice. Wszystko to jednak podlega pewnym prawom. Mogą one (te prawa) być dla nas niepojęte, ale istnieją i są fundamentem każdej religii. Myśl, że ktoś może cierpieć w nieskończoność (!) męki piekielne jest dla katolika, jakby „naturalna”, zaś myśl, że ktoś mógłby pójść do nieba w drodze losowania wydaje się heretycka, jeśli nie bluźniercza. Nie chodzi mi o moralną prowokację – proszę się nad tym spokojnie i głęboko zastanowić!

Myślę, że tu właśnie tkwi najgłębsza różnica w myśleniu człowieka religijnego i agnostyka. Pierwszy wierzy w jakiś, może i trudno zauważalny, ale wszechobecny ład świata. Drugi daje przyzwolenie wyłącznie naukom przyrodniczym (choć i tu nie brak wichrzycieli). I mimo że nie ma pewnie doskonałych agnostyków (tak jak i doskonałych wierzących), to linia podziału miedzy nimi biegnie właśnie chyba przez te obszary.

Kto ma rację i komu łatwiej żyć?

Nie wiem.



[mc]





ROZTERKI KRYMINALISTY.

Teoria gier rozważa pewien model sytuacji konfliktowych znany pod nazwą „dylematu więźnia”. Aby nie odsyłać Czytelnika do innych lektur, a także tytułem wstępnych wyjaśnień do następnego artykułu, powtórzę w skrócie, o co chodzi:

Policja złapała dwóch przestępców (mnie i kolegę) i przesłuchuje nas oddzielnie, abyśmy nie mogli się kontaktować. Każdemu proponują wydanie kolegi w zamian za złagodzenie kary. Są tu cztery możliwości:

  1. Jestem lojalny – kolega też. Policja ma kłopot z ustaleniem faktów i wyrok jest dość łagodny.
  2. Ja zdradzam, a kolega pozostaję lojalny. Dostaję łagodny wyrok, zaś kolega surowy.
  3. Kolega zdradza – ja pozostaję lojalny. Efekt odwrotny.
  4. Obydwaj zdradzamy – obydwaj dostajemy surowe wyroki.

Bardziej fachowo – uczestnicy noszą nazwę „graczy”, policja – „bankiera”, możliwe posunięcia nazywane są „współpraca” lub „zdrada”, zaś zestawienie możliwych rezultatów nazywa się „macierzą wypłat”. W tym przypadku wygląda ona tak:

  1. Ja – współpraca, kolega – współpraca, ==>> niewielki zysk dla obydwu.
  2. Ja – zdrada, kolega – współpraca, ==>> duży zysk dla mnie, duża strata dla kolegi.
  3. Ja – współpraca, kolega – zdrada, ==>> duży zysk dla kolegi, duża strata dla mnie.
  4. Ja – zdrada, kolega – zdrada, ==>> duża strata dla obydwu.

Na pierwszy rzut oka wydaje się, że najkorzystniejsza jest współpraca. I tak jest rzeczywiście – niestety tylko pod warunkiem, że kolega pozostanie lojalny. A ponieważ nie możemy się kontaktować…

Krótko mówiąc – ten problem nie ma optymalnego rozwiązania. Tak przewiduje teoria i potwierdza praktyka (proszę to sobie przeanalizować). Nie ma żadnych szans na racjonalne, optymalne posunięcie. Możemy tylko zaufać – lub nie.

Dylemat więźnia jest modelem sytuacji konfliktowej, który można przyłożyć do wielu rzeczywistych sytuacji życiowych, jak na przykład wyboru pomiędzy solidarnością z kolegami, a wkupieniem się w łaski przełożonego; innym modelem może być zachowanie w sytuacjach zagrożenia. Ma on jednak pewną zasadniczą niedoskonałość, która jest zarazem źródłem pewnej nadziei. Dylemat więźnia to rozgrywka jednorazowa, pozbawiona „pamięci”, a tym samym trochę wydumana. Znacznie bliższy rzeczywistości jest inny model – tak zwany „iterowany (powtarzany) dylemat więźnia”. Różni się jedynie tym, że uczestnicy konfliktu grają wielokrotnie, pamiętają poprzednie decyzje, zarówno swoje, jak i innych i stosownie do tego działają. Mogą więc tu wystąpić rozmaite przypadki: możemy na przykład na zdradę reagować odwetem (także zdradą), możemy zdradę „wybaczyć”, możemy zareagować odwetem dopiero po kilku zdradach, możemy działać przypadkowo etc. Możliwe są więc bardzo różne strategie postępowania – od ekstremalnie szlachetnych (wybaczania zawsze) do skrajnie wrednych (proszę zauważyć, że nie jest to „zdradzanie zawsze” – można nęcić pozorną lojalnością!).

Wszystkie gry, analizowane w teorii gier, można podzielić od siekiery na dwie grupy: gry o sumie zerowej i o sumie niezerowej. Gry o sumie zerowej, to takie, w których wygrana jednej strony jest dokładnie równa przegranej drugiej strony. Do gier o sumie zerowej należą szachy, tenis, poker, polityka (!), przeciąganie liny etc. Gry o sumie niezerowej – to wszystkie inne. Warto tu zauważyć, że w grach o sumie niezerowej (w przeciwieństwie do tych o sumie zerowej) możliwa jest wygrana obydwu graczy (przy stracie „bankiera”). Dobrym modelem może tu być współpraca ludzi w przypadku zagrożenia naturalnego. Pomagając sobie nawzajem (choć to dodatkowe ryzyko dla każdego z osobna) mogą się wydostać z zagrożenia, a „traci” na tym natura (która nie zdołała ich zabić). Warto zwrócić uwagę, że dylemat więźnia jest grą o sumie niezerowej.

Na razie – tyle.





[mc]





MILIARDY, MILIARDY.

Taki tytuł nosi ostatnia książka Carla Sagana astrofizyka amerykańskiego. Jest to jego ostatnia książka, napisana tuż przed śmiercią. Traktuje o różnych problemach współczesności, takich jak właśnie sposoby postępowania, troska o środowisko, różne koncepcje wszechświata, stosunki polityczne, a więc o sprawach, które (jak można przypuszczać) leżały autorowi na sercu. Carl Sagan chorował przez dłuższy czas i wydaje się bardzo prawdopodobnym, że książka ta jest rodzajem jego testamentu, przesłania dla pozostałych przy życiu i tych, którzy przyjdą.

Początkowo nosiłem się z myślą zacytowania całego (lub prawie) rozdziału pod tytułem „Zasady gry”. Lepiej chyba jednak będzie, jeśli streszczę jego podstawowe tezy, zwłaszcza, że są one niejako rodzajem kompendium możliwych wariantów postępowania dla agnostyków (Carl Sagan był agnostykiem). Dla agnostyków – w tym sensie, że ludzie wierzący mają zasady od srebrnej w dół po prostu zakazane. Po kilku przykładach „z życia” i refleksjach o charakterze historycznym, autor wymienia możliwe zasady postępowania. Oto one:

  1. Zasada złota: „Wszystko więc, co byście chcieli, żeby wam ludzie czynili – i wy im czyńcie.” Następne zdanie brzmi: „Prawie nikt tej zasady nie przestrzega.”, a dalej następuje cytat z Konfucjusza: „Jeśli za zło mamy dobrem odpłacać, czym zatem odpłacić za dobro?” Zasada ta przypisywana jest Jezusowi, a jej sformułowanie znane jest z ewangelii św. Mateusza.
  2. Zasada srebrna: „Nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe.” Znana była wcześniej niż złota, a jej orędownikiem był między innymi Mahatma Ghandi. Proponował za dobro odpłacać dobrem, a na zło reagować biernym oporem. Nawet jednak jemu trudno było ją utrzymywać w konfrontacji z ludźmi o mniej szlachetnych poglądach.
  3. Zasada brązowa: „Czyń drugiemu, co on tobie czyni.” W bardziej wyważonym sformułowaniu Konfucjusza brzmi: „Odpłacaj dobrocią za dobroć, ale sprawiedliwością za zło”. Spotykana rzeczywiście (a nie tylko w deklaracjach) w różnych społecznościach; daje się także wyśledzić w świecie zwierząt.
  4. Zasada żelazna: „Czyń drugiemu, co ci się podoba, zanim on uczyni to tobie.” Nie tylko odcina się od zasady złotej, lecz ma nawet jakby pogardę dla niej. Jest sekretną maksymą wielu ludzi przekonanych o tym, że nie grozi im kara i często niewypowiedzianym przykazaniem potężnych.
  5. Zasada blaszana: „Podlizuj się stojącym wyżej, wykorzystuj stojących niżej.” Motto tyranów i norma w wielu społecznościach ssaków naczelnych. W istocie jest to złota zasada dla zwierzchników i żelazna dla podwładnych.

Dodatkowo Carl Sagan wymienia jeszcze jedną zasadę: „Zawsze popieraj bliskich krewnych, a z innymi postępuj, jak ci się podoba.” – znaną biologom, jako tak zwany „dobór krewniaczy”.

I co zrobić z tym „embarras de choix”?

Carl Sagan opisuje tu „dylemat więźnia”, a następnie „iterowany dylemat więźnia”, aby dojść do wniosku, że najlepszą jest zasada brązowa, wzbogacona jednakże o pewien rozsądnie dawkowany nadmiar altruizmu, pozwalający przerwać spiralę zemsty. Jego wywód opiera się zarówno na osobistych doświadczeniach życiowych tudzież wnioskach z nich płynących, jak i pewnych dociekaniach teoretycznych.

W samej rzeczy przeprowadzono komputerowe symulacje rozgrywek bazujących na iterowanym dylemacie więźnia (opisane w książce Roberta Axelroda „Ewolucja współpracy”). Polegały one na tym, że różne programy (reprezentujące różne strategie postępowania) konfrontowano ze sobą. Najstabilniejszą i najkorzystniejszą ze wszystkich i dla wszystkich okazała się strategia nazwana umownie „wet za wet”. Rozpoczynała ona od lojalnej współpracy, a następnie postępowała tak, jak przeciwnik – lojalność nagradzała lojalnością – zdradę karała zdradą. Można by więc streścić ją tak: „Graj uczciwie. Jeśli zostałeś zdradzony – zadaj cios odwetowy i zapomnij.” Choć wygląda na rozsądną, nie jest ona jednak strategią idealną, a jedynie optymalną. Jej wielką zaletą jest klarowność reguł. Przeciwnik zostaje szybko i wyraźnie poinformowany o zasadach i w efekcie powinien zrozumieć, że współpraca jest najkorzystniejsza, choć daje nieco słabsze wyniki niż zdrada wśród lojalnych. Niestety nie każdy przeciwnik zachowuje się racjonalnie. Wadą zaś tej strategii jest to, że może spowodować niekończącą spiralę „wendetty” (tak zresztą zniknęło z powierzchni ziemi plemię Indian Kaingang). Aby tego uniknąć Carl Sagan proponuje puszczanie przynajmniej niektórych zagrywek typu „zdrada” w niepamięć. Warto też zauważyć, że ta dość wyważona strategia okazała się znacznie lepsza nie tylko od tych najwredniejszych, które prowadziły do dużych strat dla wszystkich, lecz także od strategii maksymalnie szlachetnych, które przez swoją „miękkość” ułatwiały panoszenie się zdrad i w efekcie też dawały straty.

W zakończeniu autor pisze:

„Dylemat więźnia to bardzo prosta gra. Prawdziwe życie charakteryzuje się dużo większą złożonością. […] Ale najważniejsze wnioski płynące z gry w dylemat więźnia dotyczą strategii, samoniszczycielskiej natury zawiści, znaczenia odległych celów i ich przewagi nad tymi, które dają krótkotrwałe korzyści, niebezpieczeństw tyranii i uległości, a szczególnie doświadczalnego pochodzenia zasad życiowych.”

Właściwie to mógłbym się podpisać pod tymi wnioskami, choć odnoszę wrażenie, że logicznie wynikają one nie tyle z wywodu autora, ile raczej jego szlachetnych intencji. Co mnie zaś zastanawia, to fakt, że nie ma tam najprostszej konkluzji – tej mianowicie, że można po prostu nie zaczynać grać „zdrady”, a wówczas niepotrzebna jest żadna strategia – mamy po prostu raj i to od razu! Zresztą ludzie, których łączy miłość (a to znaczy, że darzą się najwyższym możliwym zaufaniem) doznają namiastki tego raju na ziemi. Dlaczego więc o tym nie pomyślał Carl Sagan? Otóż sądzę, że może i pomyślał, ale nie napisał – był bowiem dość rozsądny, aby nie uprawiać wishful thinking. Niestety i tu muszę się z nim zgodzić.

Skoro więc osiągnięcie raju nie jest możliwe, ani od razu, ani trochę później – musimy uzbroić się w cierpliwość i wędrować doń drobnymi kroczkami.

Szerokiej drogi!





[mc]





KILKA TYSIĘCY.

Do miliardów Carla Sagana pozwolę sobie jeszcze dorzucić moich skromnych kilka tysięcy, tytułem wyjaśnienia czegoś, co autor przyjął za oczywiste, a chyba takim nie jest. Chodzi mi o przebaczenie. Rzecz nie w tym, że Carl Sagan proponuje stosowanie go w ramach strategii życiowej. Z tym – zgoda. Chodzi mi o to, czym ono naprawdę jest. A rzecz jest dość istotna, jako że reguła odpłacania dobrem za zło (a warunkiem tego jest właśnie przebaczenie) jest jednym z fundamentów religii chrześcijańskiej. Przyjrzyjmy się więc temu przebaczeniu bliżej.

Na początek wyłączmy poza nawias wszelkie wybaczenia formalne (amnestie umorzenia etc.) jako przeważnie obojętne emocjonalnie dla wybaczającego (państwa, urzędu etc.). Pomińmy też zło wyrządzone nieumyślnie, bądź nawet nieświadomie, a więc różnego rodzaju zaniedbania lub wypadki. Nie zaprzątajmy sobie też głowy drobiazgami tego rodzaju, że jakaś w gruncie rzeczy życzliwa nam osoba miała zły dzień i zachowała się gburowato. Rozpatrzmy też dla prostoty sytuacje, w których my sami mamy w danej sprawie całkiem czyste sumienie. Pozostają więc sytuacje, kiedy ktoś świadomie wyrządza nam coś złego dla osiągnięcia jakiejś korzyści lub satysfakcji (która w pewnym sensie także jest korzyścią).

Stykamy się więc ze złem i… No, właśnie… No i co wtedy?

Pierwszą reakcją jest przeważnie obrona. Kiedy ktoś zamierzy się na nas, spróbujemy się zasłonić, lub zrobić unik. Kiedy ktoś będzie nas oczerniał, spróbujemy najpierw wyjaśnić sytuację, podając prawdziwy stan rzeczy. Proszę zwrócić uwagę, że zmilczenie nie jest przebaczeniem, a jedynie odroczeniem zemsty. Możemy też próbować różnych działań pojednawczych, kompromisów etc. Kiedy jednak zorientujemy się, że to nie skutkuje, wtedy mamy do wyboru, albo podjąć walkę, albo właśnie – przebaczyć.

Co więc robimy? Pierwsza, dość oczywista odpowiedź to – zaniechanie odwetu. Ale to nie jest prawdziwe przebaczenie! – już słyszę protesty. A co nim jest – pytam? Ano, trzeba komuś tak naprawdę zapomnieć, co złego zrobił…

Otóż – nie.

Jeśli taki bełkot płynie nawet z dobrego serca, to z kiepskiego pomyślunku. Przypominam sobie, że kiedy jako mały chłopiec chodziłem na religię, ksiądz powiedział nam właśnie coś w tym rodzaju. Dopytywałem się, jak można coś tak zupełnie zapomnieć. Ksiądz, przyzwoity widać człowiek, coś mi tam łagodnie i cierpliwie tłumaczył, aż w końcu stanęło na tym, że „trzeba się starać”. Nurtowało mnie to jeszcze jakiś czas, ale też i przerastało możliwości umysłowe dziesięciolatka na tyle, że w końcu dałem temu spokój. Życie jednak nie dało mi spokoju i przyszło do tego zagadnienia jeszcze wielokrotnie wracać. Postępowałem różnie; bywałem zawzięty, puszczałem w niepamięć. Aż w końcu wydestylowała się z tego taka, mniej więcej, wiedza:

Wyjąwszy zdeklarowanych masochistów, każdy normalny człowiek, kiedy zostanie umyślnie skrzywdzony, chce winowajcy jakoś odpłacić. Z różną siłą, zależną od wielkości krzywdy i swojego temperamentu. To bardzo ludzkie i naturalne. Gdyby takim nie było – niepotrzebne byłyby te wszystkie pouczania moralne na temat odpuszczania win. Mało tego – zdławienie tego naturalnego instynktu może być znacznie bardziej szkodliwe od niego samego. Taka stłumiona chęć odwetu wyłazi później w innym miejscu i innej obrzydliwej formie, a gorsza jest dlatego, że dodatkowo jeszcze zakłamana. Trudniej ją rozpoznać i leczyć. Człowiek, który płaszczy się przed znienawidzonym zwierzchnikiem, będzie na przykład tyranem w domu i zrobi wszystko, aby udawać, że jedno z drugim nie ma nic wspólnego. Lepiej więc uznać, że on (ten instynkt) istnieje, że jest naturalny i próbować coś sensownego z nim zrobić. To po pierwsze.

Po drugie – gdybyśmy tak „naprawdę” zapomnieli, to dalibyśmy dowód głupoty (a w najlepszym razie sklerozy). Pamięć ludzka to nie dysk komputera, z którego można wymazać dowolne dane. Człowiek inteligentny zapamiętuje wydarzenia ze swego życia i wyciąga z nich wnioski; jeśli tego nie czyni – jest po prostu głupcem. Jeśli ktoś oszuka nas w sprawach finansowych, a potem jakoś spróbuje to naprawić i obieca poprawę, możemy z nim dalej współpracować, ale będziemy mu już uważniej patrzeć na ręce. I słusznie! Sam sobie na to zasłużył! Jeśli dłuższy czas będzie się zachowywał poprawnie (może przecież tak być, że ten jego zły postępek był jedynym w jego życiu) możemy coraz mniej o tym pamiętać i coraz bardziej traktować go jako człowieka uczciwego. W granicy dąży to rzeczywiście do wymazania tego złego czynu z pamięci. Ale niech no tylko wydarzy się cię coś podejrzanego – jaka będzie nasza pierwsza myśl? Może to być oczywiście podejrzenie niesłuszne – i wtedy znowu punkt dla byłego przestępcy. Ale jak by nie było – jakiś tam ślad w normalnym mózgu pozostaje.

I dlatego powtarzam do znudzenia – najlepiej nie kusić losu.

Podobno papież Jan Paweł II mówił kiedyś o tym, że miłosierdzie (czyli przebaczenie) powinno wziąć górę nad sprawiedliwością. Też bym sobie tego życzył, ale nie żywię zbyt wielu złudzeń. Tu bowiem właśnie tkwi inna bardzo zasadnicza różnica w myśleniu człowieka religijnego i agnostyka. Człowiek religijny (jak papież) może przynajmniej próbować całkowitego przebaczenia – uważając, że wszystko to gdzieś, w jakiejś wyższej instancji jakoś się wyrówna. Agnostyk nie ma takiego odniesienia. Wszystko musi załatwić tu i teraz. Uważa, że zło nie zostanie ukarane w zaświatach i dlatego trzeba je zwalczać przy pomocy sprawiedliwości, gdy łagodniejsze środki zawodzą. Choćby dlatego, aby się nie mogło bezkarnie panoszyć. Choćy dlatego, że może kiedyś na nas trafić. Choćby i dlatego, że przyjemniej żyje się wśród ludzi, do których można mieć zaufanie. Wszystko zaś, co sam może uczynić – to opanować emocje i zaniechać zemsty.

Może to i niewiele, ale to racjonalne i realnie osiągalne.

Ci zaś, którzy uważają takie nastawienie za nie dość wzniosłe – niech spróbują ściśle spełnić choćby ten skromny postulat – a zauważą różnicę.



[mc]





TAO.

tao w chińskiej filozofii klasycznej a) w taoizmie: ład kosmiczny, zbiór praw rządzących przyrodą wraz ze społeczeństwem, jako jej częścią; b) w konfucjanizmie: metoda działania, postępowania sprawiedliwego, zgodnego z normami etycznymi [chiń., „droga”].
(Słownik Wyrazów Obcych PWN)

To, abyśmy wiedzieli, o czym mówimy. A mówimy o eseju Raymonda Smullyana „Czy Bóg jest taoistą?”

Aby uniknąć niejasności – esej ten nie jest wyrazem moich prywatnych poglądów (no, ewentualnie w pewnym stopniu); żadna z osób dialogu nie jest moim porte parole. Zamieściłem go w tym numerze wyłącznie, jako ciekawy materiał do analizy. I tyle tytułem wyjaśnień.

Co zaś o nim sądzę? No cóż, skoro zadałem sobie sporo trudu, aby go przetłumaczyć, to już z samego tego faktu wynika, że wart był (dla mnie przynajmniej) przeczytania; w samej rzeczy nie żałuję tej lektury. Jednak tłumacząc go i zastanawiając się nad jego treścią znalazłem w nim sporo niejasności, które autor zręcznie „wmiótł pod dywan”. Oczywiście nie oczekiwałem od nikogo, aby wyjaśnił mi ostateczną istotę wszechrzeczy, toteż nie czułem zawodu po lekturze, ale wyraźnie dostrzegłem słabe miejsca wywodu i spróbuję je poniżej wyliczyć.

Najpierw jednak może o zaletach:

Najbardziej powierzchowne i widoczne atuty tego eseju, to walory literackie. Trafny wybór formy, błyskotliwy dialog, przejrzysta i logiczna argumentacja oraz klarowny styl – to niewątpliwe atuty tej lektury sprawiające, że czyta się ten esej z przyjemnością.

Pożytku zaś upatrywałbym w tym, że jest to lektura w jakimś dobrym sensie terapeutyczna. Wyraźnie ma na celu uspokojenie czytelnika, złagodzenie rozterek, nakłonienie do spokojnego i zrównoważonego namysłu nad niektórymi sprawami. Wyczuwa się pomiędzy wierszami, jakąś dobrą wolę autora, jakąś chęć przyjścia ludziom z pomocą – mniejsza o to na ile skuteczną i logicznie uzasadnioną.

Esej rozplątuje również (przynajmniej częściowo) pewne nieporozumienia narosłe wokół chrześcijańskiego pojmowania etyki.

I wreszcie jest to także naprawdę dobre wprowadzenie czytelnika wychowanego w cywilizacji zachodniej w niektóre elementy filozofii Wschodu. Używam słowa „dobre” przez kontrast z różnego rodzaju mętniactwem.

A teraz o brakach:

Pierwszym, co autor wmiótł pod dywan, jest czas. Ujmując rzecz najprościej – mówi się tu o stopniowym doskonaleniu kosmosu, który to proces ma (czy nawet musi) trwać bardzo długo, znacznie dłużej niż nasze życie. Autor ten problem wprawdzie sygnalizuje, ale to nie załatwia sprawy. Z agnostycznego punktu widzenia człowieka najpierw nie ma, później istnieje i w końcu znów go nie ma. I to wszystko. Nie ma więc możliwości zaczekania na ten doskonały stan, a wszystkie zapewnienia o jego nadejściu muszą być brane na wiarę. Jeśli więc nie dopuścimy możliwości reinkarnacji (albo innej formy odrodzenia się) obcych agnostykowi – to cały ten wywód nie jest wart funta kłaków. Jeżeli zaś nawet przyjmiemy (bardziej karkołomną) interpretację, że doskonałość taką można osiągnąć natychmiast, przystosowując siebie do dowolnych warunków, to pojawiają się inne kłopoty, o których poniżej.

Druga wątpliwość dotyczy kierunku przemian. Skąd wiadomo, że cokolwiek zmierza ku lepszemu? Skąd wiadomo, że cokolwiek zmierza w jakimkolwiek kierunku? Wszelkie obserwowane przez nas zmiany mogą być wynikiem lokalnej fluktuacji. Nawet dociekania kosmologów (Wielki Wybuch – Teraźniejszość – Wielki Kres, lub Śmierć Cieplna), wszystko to są w najlepszym razie – dobrze umotywowane hipotezy. Zatem ten ruch, ku doskonałości trzeba znowu przyjąć na wiarę.

Trzecia rzecz to pewien rodzaj kontemplacyjnej bierności, charakterystycznej dla religii wschodnich. Polega to mniej więcej na tym, że jeśli zaakceptujemy siebie i naszych bliźnich jako naturalną część kosmosu, to pozbędziemy się jakiejkolwiek nienawiści, czy konfliktów. Możemy się więc zupełnie biernie przyglądać jak nasi bliźni postępują wobec innych okropnie, jako że jest to „naturalne”, „zgodne z kosmiczną harmonią” etc. Otóż tu znowu agnostyk nie może się z tym pogodzić, ponieważ wie, że wszystko, co ma do zrobienia, musi zrobić w ciągu swojego życia, a jeżeli nie chce godzić się na zło, to nie może na nic czekać. Musi działać.

To może mniej ważne, ale o ile wiem z prywatnych rozmów, wielu ludzi wierzących używa wprawdzie pojęcia grzechu, ale równocześnie uważa, że „niegrzeszenie” jest po prostu optymalnym sposobem życia. Opisywana więc przez Smullyana dewiacja myślenia typu „nagrody i kary” w ostatnich latach wyraźnie traci na znaczeniu nawet wśród ludzi wierzących, co nie znaczy bynajmniej, że ludzie się lepiej zachowują.

Na koniec jeszcze jedno. Napisałem, że esej Smullyana nie jest wyrazem moich poglądów – i to prawda. Z niektórymi tezami mogę się jednak zgodzić, a w szczególności z jedną, że cierpienie jest „defektem bytu”. Otóż uważam, że tak jest w rzeczywistości i bardzo bym sobie życzył, aby cierpienie zostało wyeliminowane z naszego bytu. Czy to za sprawą naszej mądrości, czy opatrznościowej interwencji – jest mi obojętne. Nie zgadzam się z ludźmi głoszącymi jakiś głęboki sens cierpienia etc. Myślę, że nie ma ono żadnego celu i dlatego eliminacja tego bezsensu z naszego życia wydaje mi się godna zachodu. Ale to mój prywatny pogląd i jestem dziwnie spokojny, że takim pozostanie.



[mc]





OLIMP.

Bazą mitologii greckiej był politeizm, czyli wielobóstwo. Grecy znali wielu bogów, z których każdy zajmował się przypisaną mu dziedziną życia. Wszyscy oni, pod wodzą Zeusa, przebywali sobie na górze Olimp, gdzie racząc się nektarem i ambrozją, żyli sobie przeważnie w szczęściu i spokoju, czasem jednak wdając się w waśnie między sobą, lub też w jakieś sprawy ludzkie.

Dogmatem religii chrześcijańskiej, która zapanowała następnie w Europie, jest niewątpliwie monoteizm, choć ślady politeizmu można w niej (zwłaszcza tej z „ludowym”, odcieniem) do dziś wyśledzić. Widać to na przykład po kulcie świętych, którzy są patronami różnych dziedzin życia, jak na przykład święty Antoni – patron ubogich, bądź święty Florian – strażaków.

Obecnie mówi się o postępującej laicyzacji, a więc wydaje się, że wkracza na scenę dziejów – ateizm. Rzecz jednak nie jest taka prosta. Po pierwsze – trudno ocenić, rzeczywistą skalę zjawiska (choć pewnie większość Czytelników zgodziłaby się ze zdroworozsądkowym twierdzeniem, że społeczeństwa obecne są mniej religijne niż na przykład średniowieczne, czy nawet oświeceniowe). Ponadto mnożące się substytuty ogólnie panującej religii – różne sekty i podobne do nich grupy, także zmieniają ten obraz. I wreszcie to, że choć nie nazywamy tego religią, to w praktyce wyznajemy wielobóstwo. Poświęcamy mnóstwo życia (a bywa, że i całe) bożkom Sukcesu, Popularności, Młodości, Urody, Zdrowia, Higieny, Komfortu, Elegancji, Towarzystwa, etc. Nie wymieniłem na razie bożka Pieniądza – bo o nim chciałbym osobno napisać. I to nawet nie dlatego, aby krytykować zmerkantylizowany świat i światopogląd, ale aby wskazać na „religijność” tego kultu.

Kilka lat temu, w okresie przedświątecznym spotkałem w wielkim domu towarowym jednego z moich znajomych. Podczas krótkiej pogawędki obydwaj zwróciliśmy uwagę na „religijny” jakby charakter zakupów. Okazały gmach domu towarowego, muzyka, powolny, namaszczony ruch ludzi z wózkami, zunifikowane (odmienne od codziennej garderoby) „szaty” pracowników, i last, but not least – kwesta przy kasie. Podobny, hieratyczny charakter banków, męczennicy (nawet ofiary) pieniądza, oraz inkwizycja urzędu finansowego dopełniają obrazu.

To oczywiście żart, ale nie w stylu pure nonsense. Ziarno prawdy na pewno w nim tkwi.

Jaki z tego wniosek? Na przykład taki, że o pełny agnostycyzm (nawet przy założeniu, że warto do niego dążyć) – wcale nie tak znowu łatwo.



[mc]





DEKALOG PZPR.

Historię tę usłyszałem od mojego kolegi – Andrzeja Bączyńskiego:

W latach osiemdziesiątych miał miejsce na Politechnice Łódzkiej cykl wykładów poświęconych energetyce krajowej. Jednym z prelegentów był rządowy doradca od tych spraw ekipy lat siedemdziesiątych. Po wykładzie, jak to często bywa, wywiązała się rozmowa, podczas której mówił on nieco o ludziach będących w tamtych latach przy władzy. Jednym z nich był przedwojenny jeszcze socjalista – Ignacy Loga – Sowiński. Był on, oczywiście, członkiem PZPR, oraz wyznawcą jej ideologii. Miał jednak, o czym wiedzieli tylko jego nieliczni znajomi, pewną idée fixe polegającą na tym, że chciał opracować zestaw reguł etycznych dla komunistów; pracował nad tym prywatnie przez wiele lat. Zagadnięty o to przez owego wykładowcę, miał pono odpowiedzieć coś w rodzaju:

„Dałem temu spokój. Czegokolwiek nie piszę – zawsze wychodzi mi dziesięć przykazań.”

Można to zapewne różnie skomentować; mnie zależałoby jednak na tym, aby przestrzec Czytelnika przed zbyt łatwymi interpretacjami.

Pierwszy i najbardziej narzucający się komentarz to coś w rodzaju: „No, i nie da się wymyślić nic lepszego niż Dekalog! etc..”, a w mocniejszej wersji nawet: „Boskich praw nie da się ominąć”. Wersję mocniejszą dość łatwo kontrargumentować na przykład tak, że z etycznych zaleceń Koranu nie wynika istnienie Allacha, lub podobnie. Wersja słabsza, że Dekalog jest po prostu optymalnym sposobem życia, jest jednak znacznie bardziej przekonująca, a zarazem trudniejsza do podważenia. W dużej mierze, choć nie ze wszystkim, mógłbym sam się z nią zgodzić. W dużej mierze – bo nie uważam, że dobrze jest zabijać, kraść lub kłamać. Ale nie ze wszystkim, bo wiem, że całe kultury żyły (i żyją) według zasad nieco odmiennych. Proszę zauważyć – „nieco”, a nie „całkiem”.

Bo jak się tak głębiej zastanowić, to te dziesięć przykazań wcale nie jest tak jasnych i oczywistych, jak się na pierwszy rzut oka wydają. Przyjrzyjmy się uważniej, ale samemu tekstowi, pomijając niepewnych interpretatorów:

Pierwsze trzy dotyczą religii, jako takiej, więc na razie po prostu je pominę. Następne mówią już o sposobie życia na tym padole.

Czwarte nakazuje więc szacunek dla rodziców. Trudno się z tym nie zgodzić. Dwie rzeczy mnie jednak niepokoją. Kiedy przypominam sobie siebie jako, powiedzmy, dwudziestoparolatka, wcale nie wydaje mi się, abym był godny szczególnego poważania, choć mogłem przecie już mieć w tym wieku dzieci – są zresztą takie wypadki. Byłem lekkomyślny, nieco narwany, niedouczony, często po prostu głupi i zarozumiały. Kochać takiego człowieka pewnie można – przykładem mój Ojciec. Ale szacunek dla niego nie świadczyłby dobrze o intelekcie, a mój Tato był mądry. Jeśli nawet z wiekiem trochę mi się poprawiło, to na pewno nie wszystko. Więc i szacunek dla wieku dojrzałego też nie jest bynajmniej oczywistością. Druga zagadkowa rzecz, to „czcij” (lub „szanuj”) zamiast – kochaj. Jeśli nie jest to niezręczność przekładu – rzecz jest naprawdę tajemnicza.

Idąc dalej – przykazanie niezabijania, jest tym, którego ludzie (indywidualnie przynajmniej – nie mówię o wojnach) najskrupulatniej i najpowszechniej chyba przestrzegają. Tu zaś, o dziwo, sam kościół dopuszcza odstępstwa. Obrona własna, lub innych osób – to zrozumiałe i naturalne. Obrona ojczyzny, służba wojskowa, czy policyjna i w końcu wojny krzyżowe – no, tu już chyba każdy znajdzie punkty zaczepienia dla wątpliwości, i to zarówno we współczesności, jak i w historii.

Zakaz cudzołóstwa, wydaje się dobrze uzasadniony, jako że zdrada może prowadzić do silnego cierpienia zdradzanej osoby lub nawet rozpadu rodziny, co godzi w dobro dzieci. Ale i tu dwie rzeczy są niepokojące. Zakaz cudzołóstwa (z samej już nazwy) nie obejmuje kontaktów między osobami stanu wolnego; kościół zaś, przynajmniej w teorii (w praktyce niechętnie tolerując) wypowiada się tu negatywnie. To po pierwsze. Jeszcze bardziej tajemnicze jest to, że w powiązaniu z dziewiątym – szóste jest zupełnie nadmiarowe! Jeśli bowiem nie pożąda się żony, to jaki sens z nią cudzołożyć? Z uprzejmości? Z obowiązku? Na złość mężowi? Nie rozumiem. I jeszcze jedno. Wydaje się, że mężczyźni są rzeczywiście bardziej skłonni do niewierności. Ale za to, że TYLKO oni – głowy bym już nie dał (nawet gdyby się znalazł ktoś, komu by się do czegoś przydała:-). Nie powinno więc być przypadkiem zamiast żony – współmałżonka?

Podobnie jest zresztą z siódmym i dziesiątym. O ile pamiętam z lekcji religii – kradzież w sytuacjach przymusowych nie jest grzechem – na przykład, kiedy człowiek głodny ukradnie coś do jedzenia. Inne, grzeszne przypadki zagarnięcia cudzego mienia biorą się z pożądliwości (czyli zazdrości), a tę rozpatruje przykazanie dziesiąte. Po co więc znów ta nadmiarowość?

Pozostaje ósme – nie mów fałszywego świadectwa. W ogólności – nie kłam, jeśli możesz tym komuś zaszkodzić (bajkę można opowiedzieć). Zgoda i na to. Kłamców nie lubię, bo zanieczyszczają środowisko informacyjne i każdą informację trzeba później filtrować, jak wodę z brudnego źródła. Pominąwszy jednak patologicznych łgarzy, którym pewnie żadne przykazania nie pomogą – to kłamie się przecież dla osiągnięcia jakiejś korzyści, kosztem okłamanego. A to musi podpadać pod inne przykazania (jeśli są one istotnie tak uniwersalne). A więc byłoby to znowu przykazanie nadmiarowe.

Jest jeszcze kilka innych zagadek Dekalogu, jak na przykład ich kolejność, zwłaszcza w porównaniu z ich mocą. Warto przemyśleć też odwracalność, lub nieodwracalność postępków (wskrzesić nie można, a ukradzioną rzecz da się zwrócić). Interesujący jest też wybór zasad – już choćby dlatego, że nie pokrywa się na przykład z siedmioma grzechami głównymi etc.

Powtarzam jeszcze raz. Dekalog uważam za bardzo dobry zbiór praw, za znakomity destylat wiedzy o ludziach. Można przeżyć pełne, wartościowe i godne życie w oparciu o niego. Nie jest jednak wolny od niejasności.

Jaki zaś z tego wniosek? Jaki kto chce, a na przykład taki, że agnostyk nie może się bezkrytycznie oprzeć na żadnym gotowym wzorcu, choćby i tak szacownym i sprawdzonym, jak Dekalog.



[mc]





KŁOPOTLIWE DROBIAZGI.

Diabeł siedzi w szczegółach – powiada ludowa mądrość. Dopóki wyznaje się agnostycyzm, by tak rzec, ideowo, a więc głównie słowami – w dzisiejszych, wolnych od inkwizycji czasach, przeważnie nie ma z tym większego kłopotu. Kiedy jednak przychodzi do konkretów – potrafi być niewygodnie. Wyobrażam sobie taką na przykład rozmówkę:

– Skoro jesteś agnostykiem, to dlaczego robisz cokolwiek w Boże Narodzenie (śpiewasz kolędy, kupujesz choinkę, dajesz dzieciom podarki etc.)?
– No, bo taka jest tradycja.
– A dlaczego wybrałeś tę, a nie na przykład Ramadan?
– Bo mieszkam w Polsce, a tu większość ludzi przestrzega tej tradycji.
– Ale nie wszyscy – nie musisz więc uprawiać tej mimikry.
– Nie muszę, ale mogę (ewentualnie – sprawia mi to przyjemność).
– A nie boisz się po prostu, że będziesz wytykany jako czarna owca, że będziesz czuł pustkę, nie biorąc udziału razem ze wszystkimi, że poczujesz lęk przed brakiem punktów orientacyjnych w twoim życiu etc.?
– Ple, ple, ple…

Można by pewnie jeszcze dość długo, ale mądrej głowie… A teraz inna rozmówka:

– Skoro jesteś agnostykiem, to dlaczego posyłasz dziecko na religię (do komunii, chrztu etc.)?
– Bo jak dorośnie, to samo wybierze sobie, co zechce (typowa, kretyńska odpowiedź).
– Jeśli ma wybrać, kiedy dojrzeje, to nie lepiej zacząć od agnostycyzmu, a więc jakby od zera?
– Nie, bo tu większość jest wierzących, więc nie chcę narażać dziecka na niepotrzebny stres (odpowiedź też nie całkiem logiczna, ale już jakoś tam, po ludzku zrozumiała).

Albo inny dialog:

– Skoro, jako agnostyk, wybierzesz postępowanie przyzwoite, ustawisz się na pozycji straconej wobec ludzi pozbawionych skrupułów. Czy nie obawiasz się, że będziesz na różne sposoby oszukiwany, krzywdzony, wyzyskiwany etc., a pod koniec życia uznasz, że je zmarnowałeś, lub, jeśli wolisz, że ci je inni zmarnowali, a ty dałeś się „wykiwać” jak osioł w imię jakichś mrzonek?
– No, to zależy od nastawienia etc…

Albo też:

– Może się przecież zdarzyć, że pewnego dnia będziesz stary, samotny, ubogi, chory i słaby. Co wtedy? Jak obejdziesz się bez nadziei?
– Eeee, tak źle nie będzie…

Jasne!



[mc]





CZY TATA CZYTA CYTATY Z TACYTA?

Skoro szanowny Czytelnik przećwiczył już tytułowy łamaniec językowy i potrafi go szybko wypowiedzieć – możemy przejść do rzeczy, a rzeczą są cytaty z moim komentarzem.

S. Bereś – „Rozmowy ze Stanisławem Lemem” – Wydawnictwo Literackie, Kraków 1987, ISBN – 83-08-01656-1.

S.L.: Są trzy możliwości: albo świat jest dla swoich mieszkańców obojętny, albo życzliwy, albo też nieżyczliwy. […] świat jest nieżyczliwy, bo łatwiej w nim niszczyć niż tworzyć; łatwiej dręczyć niż uszczęśliwić; łatwiej zgubić niż ocalić; łatwiej zabić niż ożywić. Gdyby jednakowo łatwo było wykonywać oba rodzaje czynności, wówczas świat byłby obojętny. Gdyby natomiast łatwiej było uszczęśliwić niż zrujnować, łatwiej ożywić niż zabić, byłby to świat przychylny. Z tego wyliczenia wynika, że nasz świat jest nieprzychylny. Wydaje mi się, że bardzo trudno obalić to rozumowanie. […] Przydałem sobie po prostu taki minimalistyczny kodeks postępowania, którego staram się – nawet, gdy nie odczuwam do kogoś sympatii – przestrzegać. […] Wolę się w takich uczynkach powściągnąć, choć wiem, że nie czeka mnie ani nagroda niebieska, ani piekielna kara. Czasem jest to nawet rzeczą zastanawiającą dla osób bardzo wierzących. […] Gdyby nawet Pan Bóg dał mi specjalną licencję na walenie ludzi w mordę, to powiem Panu, że nadmiernie bym z niej nie korzystał.
S.B.: Jako ostateczna sankcja etyki pozostaje więc znowu rozum?
S.L.: Tak, proszę Pana, ROZUM.

Tak kończy się ta książka (tym właśnie ROZUMEM dużymi literami). Jest to, oczywiście, ostentacja skrajnego racjonalisty i agnostyka, za jakiego Lem się uważał. Sam wywód pochodzi z jego fantastycznej powieści pod tytułem „Wizja lokalna”, gdzie wygłasza go fikcyjny filozof z planety Encji – Xirax. Wywód nazywa się tam „Doktryną Trzech Światów” i, co może ciekawe, poparty jest jeszcze jednym dość mocnym argumentem, a mianowicie takim, że świat MUSI być nieżyczliwy; gdyby bowiem był przychylny (lub nawet neutralny), to wypełniłby się szybko istotami, których nie mógłby (będąc przychylnym) zgładzić.

U. Eco – „Pięć pism moralnych” – ZNAK, Kraków 1999, ISBN 83-7006-614-3

Mussolini nigdy nie miał żadnej filozofii, miał tylko retorykę. Zaczął jako wojujący ateusz, aby później podpisać Konkordat z Kościołem i sympatyzować z biskupami błogosławiącymi faszystowskie bandery. Wedle dość prawdopodobnej legendy kiedyś, w swych pierwszych antyklerykalnych latach, zażądał od Boga, by na miejscu raził go piorunem, żeby dowieść swego istnienia. Bóg był najwidoczniej roztargniony.

Ten, niezbyt może głęboki, za to zabawny cytat przytaczam nie tylko dla rozrywki, ale i dla wskazówki, że oficjalne doktryny władzy (jak i kościołów, niestety) bywały dość elastyczne, aby nie warto było na nich budować prywatnego światopoglądu.

Cytaty poniższe pochodzą z listu otwartego do jezuity – Carla Marii Giuliniego.

Perspektywa laicka nie była dla mnie dziedzictwem przyswojonym biernie, lecz uzyskanym za bolesną cenę owocem długiej i powolnej przemiany i nigdy nie miałem pewności, czy niektóre moje przekonania nadal nie noszą religijnego piętna. W wieku już dość zaawansowanym widziałem (na pewnym zagranicznym uniwersytecie katolickim, angażującym również profesorów świeckich, którym stawiano, co najwyżej warunek formalnego uczestniczenia w ceremoniach religijno-akademickich), jak niektórzy z moich kolegów przystępowali do sakramentów nie wierząc wszakże w „rzeczywistą obecność”, ba, nawet się nie wyspowiadawszy. Tyle lat upłynęło, a jednak zadrżałem na widok tego okropnego świętokradztwa.

Mój starszawy już przyjaciel rzekł, entuzjastycznie wysławiając przymioty papieża, rzekł (wyraźnie zamierzając popisać się paradoksem) „Papież Jan musi być ateuszem. Tylko ktoś niewierzący w Boga może tak kochać swoich bliźnich!” Jak wszystkie paradoksy, także ten zwierał ziarno prawdy; abstrahując od ateusza […], uważam za oczywiste, że ktoś, kto nigdy nie miał doświadczenia transcendencji bądź też je utracił, może nadać sens własnemu życiu i własnej śmierci, może czerpać pociechę wyłącznie z miłości do innych, z wysiłków zapewnienia innym godnego życia również wówczas, gdy jego samego już nie będzie. Są, rzecz jasna tacy, którzy nie wierzą, a jednak nie przejmują się nadaniem sensu własnej śmierci […]

Byłem jeszcze szesnastolatkiem, młodym katolikiem i zdarzyło mi się nawiązać pojedynek słowny ze starszym ode mnie znajomym uchodzącym za „komunistę”, w sensie, jaki ten termin miał w strasznych latach pięćdziesiątych. Ponieważ okropnie mnie drażnił zadałem mu pytanie rozstrzygające: w jaki sposób on, przecież niewierzący, zdoła nadać sens czemuś tak skądinąd bezsensownemu jak jego własna śmierć? Odpowiedział mi tak: „Przedtem zażądałbym pochówku świeckiego. Mnie już nie będzie, ale pozostawię przykład”. Myślę, że nawet Pan podziwiać będzie przenikającą tę odpowiedź głęboką wiarę w ciągłość życia i absolutny sens obowiązku.

Nie potrzeba tu chyba zbyt wiele komentarza, bo cytaty objaśniają się same, ale w pierwszym pozwolę sobie zwrócić uwagę Czytelnika na fakt, który autor taktownie przemilcza, a mianowicie, że zarówno katolicyzm opisywanego uniwersytetu, jak i agnostycyzm tych świeckich profesorów są wyjątkowo podłego autoramentu.

Z powyższych zaś cytatów (i całych zwałów innej literatury!) widać wyraźnie jak częsta i silna jest u agnostyków potrzeba skonstruowania jakiegoś własnego systemu postępowania – a więc po prostu jakiegoś uporządkowania swojego życia. Obawiam się jednak, że ludzie pióra dotknięci tą potrzebą, to raczej elita umysłowa. Większość zaś odczuwa tego rodzaju konieczność dopiero po większych katastrofach – przedtem raczej nie chce się im pomyśleć.

No cóż, wprawdzie ”szczenię zaszczekało w chaszczach szczawiu, a chrząszcz zabrzmiał w trzcinie” ale też „w zmierzch ścichł zgiełk pszczół” – więc i mnie pora zamilknąć.



[mc]





SWISS ARMY KNIFE.

Nie tylko szlachectwo, ale zarówno tytuł całego czasopisma jak i tego numeru – zobowiązują. A więc na zakończenie najważniejsze myśli „w pigułce”. Taki sobie... niezbędnik, jak tytułowy scyzoryk armii szwajcarskiej. Mam taki! Naprawdę jest świetny!! Nie są to żadne tezy, a jedynie, by tak rzec, zebrane na kupkę kamienie, o jakie prawdopodobnie musi się potknąć na swej życiowej drodze każdy agnostyk. Do przemyślenia w poczekalni u dentysty. A więc:
  1. Nie istnieje żaden sposób, aby dowieść istnienia (jak i nieistnienia) Boga.
  2. Agnostycyzm nie jest tożsamy ze scjentyzmem (choć często występują razem).
  3. Czy poza ograniczeniami stawianymi przez innych (i last, but not least, naturę) są jakiekolwiek powody, aby nie kierować się wyłącznie własnym interesem?
  4. Skoro agnostyczny ogląd świata może być raczej przygnębiający – jak bronić się przed rozpaczą.
  5. Istnieje konieczność samodzielnego wyboru reguł postępowania.
  6. Jeśli zasadą nie jest całkowity egoizm – przestrzeganie tego swojego kodeksu wymaga długotrwałego wysiłku.
  7. Czy możliwy jest doskonały agnostycyzm i czy warto do niego dążyć?
  8. Jeśli tak, to dlaczego?
  9. Jak powinien się znaleźć agnostyk (jako mniejszość) w społeczeństwie?
  10. Czy agnostycyzm powinien być propagowany (także w wychowaniu dzieci)?
  11. Czy człowiek może rzeczywiście być tak do końca agnostykiem (historia i rzeczywistość pouczają, że potrzeba wiary jest bardzo silna)?
  12. Jeżeli jako alternatywę dla wiary stawiamy „rozum” (patrz wyżej) – to na ile jest to mocna alternatywa?
  13. vW jakim stopniu przekonania agnostyków wychowanych w młodości jako ludzie religijni, jak i agnostyków od dziecka, ale żyjących w środowisku religijnym, są wynikiem tych wpływów?
  14. Czy jest tak, że ludzie wierzący mają większą skłonność do zadowolenia z życia niż agnostycy, czy raczej odwrotnie, że ludzie niezadowoleni ze swojego życia zostają agnostykami?
  15. Jak ustosunkować się, będąc agnostykiem, do walki o (różne!) dobra tego świata?
  16. Co można powiedzieć o agnostyku, który został bardzo źle, długotrwale (nawet dożywotnio) potraktowany przez los? Mam tu na myśli jakieś nieuleczalne kalectwa, fatalne zbiegi okoliczności etc.
  17. W jakim stopniu może agnostykowi pomóc obserwacja otaczającej rzeczywistości?
  18. W jakim stopniu mogą pomóc inni ludzie (także ich produkty – na przykład lektury)?
  19. Jakie pozytywne działania na życie umysłowe może wywierać agnostycyzm (mówi się o kojącym psychologicznym działniu wiary, co do agnostycyzmu – nie słyszałem)?




  20. [mc]