Niewykonabuł. Niewykonabuł to zabawny neologizm Witkacego (niewykonabuł od niewykonalny, jak dowół od dowolny i banał od banalny). Dopadł mnie ten niewykonabuł już w dość wczesnej młodości, kiedy to uczyłem się preludium fis-moll Chopina. Wymaga ono niejakiej sprawności technicznej, więc należy je ćwiczyć najpierw w wolnym tempie. Grając wolno zauważyłem, że zawiera ono wiele pięknych, subtelnych pomysłów harmonicznych, które giną w normalnym (szybkim) tempie. Nie z braku sprawności wykonawczej, ale z samej zasady. Jest z tym tak, jak z wielkimi rzeźbami, czy rysunkami, w których każdy szczegół jest wycyzelowany, ale podziwiać możemy je albo z dalszej perspektywy, tracąc szczegóły, albo z bliższej, tracąc obraz całości. Albo jedno, albo drugie – razem się nie daje. Później odkrywałem coraz to inne rzeczy w różny sposób niewykonalne zasadniczo. I mimo, że moja sprawność poprawiała się z czasem – tworów takich było coraz więcej, nie tylko w muzyce zresztą. Spostrzegłem też, że im lepsze dzieło, tym większy jego niewykonabuł, tym więcej traci ono w zetknięciu z konkretną rzeczywistością (wykonaniem, oglądaniem, czytaniem). Wprawdzie sporo jeszcze grałem, czytałem, oglądałem (do dziś zresztą to robię), ale z biegiem lat i przyrostem doświadczenia, zauważyłem, że realizacja konkretna staje się dla mnie coraz mniej ważna. Zaobserwowałem też, że to, co mnie dziełach zaczyna coraz bardziej interesować to nie one same, lecz świat wewnętrzny twórców, który pozwolił im tych dzieł dokonać. Zauważyłem w końcu i to, że jakąś granicą, do której asymptotycznie zmierzają dzieła sztuki jest ich istnienie w świadomości ludzkiej – wiedza o tym, że są i jakie są. Dziś myślę, że realizacja dzieła jest potrzebna tylko po to, aby po zapoznaniu z nim nastąpiły wartościowe zmiany w naszej świadomości.
Wymyśliłem sobie taką metaforę, że nasza droga przez świat muzyki (sztuki) jest podobna do chodzenia po wielkim, krętym korytarzu, z którego prowadzą drzwi do pokojów zamieszkałych przez twórców muzyki. Do żadnego z pokojów nie możemy zajrzeć, jednak co i raz przez dziurkę od klucza dostajemy kartkę z opisem tego, co jest we wnętrzu. Opisy są różnie sporządzone, dokładniejsze, mniej dokładne, jasno lub mętnie napisane; możemy się z nich jedynie domyślać, co jest w pokoju, a także przypuszczać, że niektóre wnętrza są szczególnie piękne. Wreszcie znajdujemy jakiś wolny pokój, zawłaszczamy go i w oparciu o lekturę kartek zaczynamy go sami urządzać. Chcemy oczywiście, aby prezentował się jak najlepiej, wybieramy więc kartki, które najbardziej się nam spodobały. Po jakimś czasie naśladowanie przestaje wystarczać i szukamy własnych sposobów. Nie tylko informacja z kartek, ale i sama materia też ogranicza jakoś naszą inwencję. Szafy raczej nie stawiamy na suficie, ani przed oknem, możemy jednak wybrać jej styl i miejsce ustawienia. Możemy nawet wymyślić jakiś nowy mebel – komodę powiedzmy. Kiedy nam się coś powiedzie, cieszymy i sami wysuwamy dla innych kartkę przez dziurkę od klucza. Wreszcie prędzej, czy później zaczyna nam świtać, że w ogóle nie chodzi o kartki, lecz o urządzenie wnętrz. Kartki dobre są na początek; im dalej, tym zbędniejsze. Potem odkrywamy inną regułę. Im bardziej oryginalne i piękne wnętrze, tym trudniej je opisać. Dla meblościanki wystarczy podać numer szablonu i niektórzy zresztą to stosują, a nawet lubią. Jednak wobec pięknych, stylowych i niepowtarzalnych wnętrz wszyscy pozostają zawsze trochę bezradni.