ESEJ - zawiera esej (lub eseje) dotyczące tematu miesiąca.









Temat numeru 2 (grudzień 2005): JĘZYK (nazbyt) GIĘTKI.








Motto:
Wysiłki kognitywne zmierzające do akceleracji
peregrynacji są często powodem retardacji w
progresji do pożądanego celu.
(B. Russell – „Śmiertelnicy i inni”)

Kto jasno myśli, ten jasno mówi.
(K.Ajdukiewicz, a ja za nim)

AKCELERACJA PEREGRYNACJI

Spotkałem się z zarzutem, że moja eseistyka pisana jest językiem „zbyt kolokwialnym”. Zarzut używania niewłaściwego języka jest poważny, stąd też zasługuje na wnikliwe rozpatrzenie. Czynię to więc, zaczynając od definicji.

kolokwialny – używany w swobodnej, potocznej mowie; używany w rozmowie, charakterystyczny dla rozmowy.
esej – szkic filozoficzny, naukowy, publicystyczny lub krytyczny, eksponujący subiektywny punkt widzenia, charakteryzujący się dbałością o piękny i oryginalny sposób przekazu.

Tyle Słownik Wyrazów Obcych PWN.

A więc kolokwialny – to tyle, co swobodny, potoczny. Swobodna rozmowa przebiegać może zarówno na poziomie bardzo wysokim, jak i bardzo niskim – to zależy od rozmówców. Tak więc samo słowo ”kolokwialny” (prawidłowo użyte) nie ma zabarwienia ani pozytywnego, ani negatywnego. Stwierdzenie, że ktoś używa języka kolokwialnego jest podobnie neutralne jak stwierdzenie, że ktoś mówi po szwedzku, czy portugalsku. Mówiący może zresztą znać kilka języków i posługiwać się jednym z nich, wybranym dla bieżących potrzeb. Ponadto, jeżeli język mój jest „zbyt kolokwialny” to (logicznie rzecz biorąc) mógłby być także „w sam raz kolokwialny”, albo nawet „za mało kolokwialny”. Jak jednak zmierzyć, kiedy język jest „w sam raz kolokwialny”? To wie już chyba tylko Mój Szanowny Krytyk.

Jak więc widać precyzja tego zarzutu pozostawia niestety to i owo do życzenia. Jednakże zarzut nawet niezbyt zręcznie postawiony, w swej treści może być słuszny; zobowiązany więc jestem odpowiedzieć nań według mojej najlepszej wiedzy. A oto, co miałbym w tej materii do powiedzenia:

Po pierwsze – można się zastanowić, czemu dla wyrażenia krytyki użyte zostało neutralne słowo „kolokwialny”, jako że (znów logicznie rzecz biorąc) odpowiada to mniej więcej zdaniu: „Proszę pana, przecież to wstyd mówić po norwesku”. Przypuszczam, że mechanizm myślowy, jaki towarzyszył tej wypowiedzi był taki: kolokwialny – to prosty, a prosty – to głupi. Autor zarzutu, choć nie wypowiada tego wprost, utożsamia więc prostotę z głupotą. Czyżby nie znał Dziesięciu Przykazań, albo wzoru na równoważność masy i energii (E=mc2)? Temu, co piszę daleko, rzecz jasna, do takiej mądrości i zwięzłości jak w tym przykładzie; dlaczego jednak nie miałbym się starać? Skądinąd zresztą język swobodnej rozmowy wcale nie musi być taki prosty. Przeciwnie – może być całkiem piękny i kunsztowny. To także zależy od tego kto, z kim i o czym rozmawia. Przypuszczam więc, że można pisać pięknym językiem kolokwialnym. Ba, nie tylko przypuszczam, ale (po lekturach Russella, Mrożka lub „Kisiela” na przykład) – wiem to z całą pewnością.

Po drugie – gdybym to ja zrobił komuś taki zarzut... Hm... Nie... Wydaje mi się to raczej wątpliwe, abym zarzucał komuś, że wyraża się zbyt prosto. Gdyby tak się jednak zdarzyło, użyłbym raczej słowa „swobodny” lub „potoczny”, zamiast obcego – „kolokwialny”. O tym będzie jeszcze poniżej.

Po trzecie – przejrzałem sobie moje eseje pod kątem tego właśnie zarzutu. Ich język rzeczywiście bywa niekiedy swobodny. Ale bywa też precyzyjny, ściśle fachowy. Dialog, czasem nawet żartobliwy, przeplata się w nich z logicznym wywodem. Nie stronię od zabarwionych emocjonalnie zwrotów i wyrazistych przykładów. Korzystam z ironii i sarkazmu pisząc o sprawach nieprzyjemnych. Używam miłego, czasem nawet nieco poetyckiego stylu, dla opisu rzeczy pięknych. Wszystko to jednak podporządkowane jest jednemu głównemu celowi – skuteczności. Zależy mi bowiem na tym, aby Czytelnik wciągnął się w lekturę, zapamiętał to, co czyta i zaczął nad tym samodzielnie myśleć. I to nie jakoś tak: „O Boże, ja nic z tego nie rozumiem; ten autor to musi być piekielnie inteligentny!”, tylko raczej tak: „Aha, więc o to mu chodzi! Ale czy on ma rację? A co będzie, jeżeli...?”.

Po czwarte – język potoczny, ma kilka bezcennych dla mnie zalet, które pozwolę sobie wymienić: Przede wszystkim jest on ze swej natury klarowny, przejrzysty i, co najważniejsze – zrozumiały. Normalna rozmowa (normalna, bo bywają i patologiczne, na przykład przełożonych z podwładnymi) musi być prowadzona tak, aby rozmówcy wzajem się rozumieli; inaczej nie ma po co rozmawiać.

Ponadto język potoczny jest bez wątpienia najskuteczniejszy, kiedy chcemy przekazać komuś nasze myśli. Przecież często nawet w dziedzinie nauk ścisłych omawianie jakiegoś trudnego zagadnienia zaczyna się od dość swobodnego, przemawiającego do wyobraźni opisu, czy też prostego przykładu. Chodzi o to, aby studiujący wyrobił sobie najpierw jakiś ogólny, intuicyjny obraz, Dopiero później podbudowuje się go solidną logiką, matematyką, analizą szczegółów i fachową terminologią.

Następną zaletą języka potocznego jest zwięzłość. Kiedy jeden z rozmówców zacznie ględzić – drugi, albo wyłączy uwagę, albo szybko się pożegna.

Język rozmowy w naturalny sposób uaktywnia Czytelnika. Uruchamia bowiem (trochę na zasadzie odruchu warunkowego) mechanizmy gotowości, właściwe naturalnej, spontanicznej, aktywnej konwersacji; warto więc z tej jego zalety korzystać. Żywy język potoczny jest przeciwieństwem martwego języka urzędowych pism, partyjnych przemówień, bełkotliwych artykułów i recenzji, na które reagujemy obojętnością, znudzeniem, a nawet drwiną lub irytacją.

Inną zaletą swobodnego sposobu pisania jest zróżnicowanie indywidualne. To także zaleta, bo przyjemniej jest przecież rozmawiać z konkretnym człowiekiem, niż z kimś, kto chowa swoją osobowość za zasłoną standardowych formułek i schematycznych sposobów myślenia. Zarówno styl urzędowych pism, jak i różne formy „elektronicznej uprzejmości” niech posłużą tu za przykład.

Na koniec tego wyliczenia chciałbym jeszcze zwrócić uwagę na jedną, bardzo ważną rzecz. Język potoczny wcale nie musi być powierzchowny, czy nieprecyzyjny. Przecież nawet ludzie należący do czołówki nauki światowej prywatnie rozmawiają między sobą o swej pracy używając właśnie języka potocznego. Dopiero później piszą artykuły używając języka bardziej ścisłego. Zresztą i w tych kręgach (a nawet zwłaszcza tam) klarowność tekstu i jasność myśli uchodzi za przejaw dobrego tonu i jest wysoko ceniona.

Wyliczywszy pracowicie zalety przejrzystego i klarownego stylu, musze jednak zrobić pewne zastrzeżenie. Rzecz to wprawdzie dość oczywista, ale nadmienić trzeba, że żaden, najlepszy nawet styl nie gwarantuje poprawności merytorycznej, czego dostatecznym dowodem wydaje mi się być zdanie: „Pięć razy osiem równa się czterdzieści cztery”.

Odwiecznym rywalem mowy potocznej wraz z jej zrozumiałością i jasnością – jest bełkot. Pełno go wszędzie. Istniał chyba zawsze i wątpię, aby kiedykolwiek sczezł marnie, czego mu zresztą otwarcie życzę, bo nie znoszę go, odkąd pamięcią sięgam. Zdaję sobie sprawę, że może tu działać moje (raczej nietypowe w muzycznych kręgach) zainteresowanie naukami ścisłymi i przyrodniczymi; to prawda, że zawsze chętniej czytywałem fizyków niż metafizyków. Z drugiej strony jednak znam także ludzi, którzy wyrażają się jasno i cenią to u innych, choć ich umysłowość reprezentuje raczej (proszę wybaczyć skrót myślowy) „typ humanistyczny”.

Wracając do rzeczy – doświadczeni stratedzy (i nie tylko oni zresztą) zalecają poznanie przeciwnika. Pouczają, że skuteczniej można walczyć z wrogiem, którego się zna, niż z nieznanym. Rada wygląda na rozsądną; proponuję zatem dwa przykłady dla odnowienia znajomości z bełkotem.

Przykład pierwszy. Bełkot intelektualno–naukowy (hm... może wypadałoby dodać przedrostek „pseudo”?). Rozmyślnie nie podaję źródła, bo Autora w zasadzie lubię, a potknięcie może się przydarzyć każdemu. Weźmy jednak dla przykładu takie zdanie dotyczące syntezatorów Mooga:

„Napięcia sterowane są w różnych frekwencjach; za pomocą oscylatorów umożliwiających różne formy przebiegu można nadawać im odrębne charakterystyki”.

Ani poprzedzające, ani następne zdania nie wyjaśniają niczego więcej na ten temat.

Sam używałem w swojej pracy syntezatora Mooga. Oglądałem go i w środku, uzbrojony w śrubokręt i oscyloskop; mam nawet w domu schematy elektryczne jego niektórych modeli. Mimo to z trudem tylko (i nie bez wątpliwości) mogę się domyślić, o co szło Autorowi. Przypuszczalnie o tzw. „sterowanie napięciowe”, charakterystyczne dla omawianych urządzeń. Wyjaśniając rzecz w skrypcie dla studentów napisałbym na przykład tak: „Syntezator Mooga zawiera generatory przebiegów o różnych kształtach. Generatory te są sterowane napięciowo. Oznacza to, że częstotliwość wyjściowa takiego generatora zmienia się w zależności od napięcia, na jego wejściu, innymi słowy, że napięcie wejściowe steruje częstotliwością wyjściową. Ta zaś częstotliwość wyjściowa określa wysokość dźwięku, jaki słyszymy”. To chyba daje się zrozumieć. Skoro więc pojmujemy już jak ta maszyneria działa, weźmy pod lupę samo to zacytowane wyżej zdanko nieszczęsne:

„Napięcia sterowane są w różnych frekwencjach”. Najpierw: frekwencja, to (według słownika PWN) uczęszczanie, lub intensywność uczęszczania. Tu zaś idzie o częstotliwość drgań, czyli wysokość dźwięku. W polskiej literaturze fachowej z zakresu elektroniki używane jest wyłącznie słowo „częstotliwość”, zaś ta niefortunna „frekwencja” to chyba nic innego jak pretensjonalna kalka z angielskiego, lub niemieckiego. Ponadto: napięcia nie są sterowane w częstotliwościach (to zresztą w ogóle nic nie znaczy), tylko sterują częstotliwościami (określają je) – a to już poważny błąd merytoryczny! Wygląda więc na to, że Autor użył tej nadętej „frekwencji” aby zrobić wrażenie kompetencji, tam gdzie w istocie Mu jej nie dostaje (co zdradził kilka wyrazów dalej).

„Za pomocą oscylatorów umożliwiających różne formy przebiegu można nadawać im odrębne charakterystyki”. Ufff... Pominąwszy już, że zdanie jest gramatycznie nietęgo skonstruowane, bo: im – to znaczy – komu? Napięciom czy tym nieszczęsnym frekwencjom? Pominąwszy, że w ogóle trudno pojąć, o co tu chodzi (w sensie technicznym), bo wygląda to jak senny koszmar nietrzeźwego elektronika. Pominąwszy też, że te charakterystyki nie tyle pewnie miały być odrębne (od czegóż to zresztą?), ile różnorodne. Pominąwszy to wszystko – to oscylatory nie nadają niczemu charakterystyk, tylko generują drgania, przy czym same (te oscylatory) mają jakieś charakterystyki. Charakterystyka (w elektronice) to funkcja opisująca zależność jednej wielkości od innej (na przykład oporności od temperatury, lub częstotliwości od napięcia, jak w omawianym przypadku). To drugi poważny błąd merytoryczny w tym zdaniu! Nie będę się już nawet czepiał tego, że oscylator to nie jest dokładnie to samo, co generator, bo i w literaturze fachowej zdarzają się w tej materii nieścisłości. Coś mi się jednak widzi (to nowinka dla tych, co lubią ploteczki), że pan Bełkot romansuje z panną Ignorancją.

Czytałem niemało innych, naprawdę dobrych książek tegoż Autora; miałem nawet przyjemność poznać Go osobiście. Jest to nie tylko człowiek inteligentny, mądry i kompetentny w sprawach muzycznych, ale też uroczy towarzysko. Na elektronice zna się, powiedzmy... „troszeczkę”. No i kiedy wziął się za pisanie na ten temat, skutki nie dały na siebie długo czekać. Jeżeli nawet on sam rozumie, jak to urządzenie działa, to doprawdy trudno było „objaśnić” rzecz jeszcze gorzej. Przeczytałem to zdanie znajomemu inżynierowi, ekspertowi od takiego sprzętu. Najpierw nie bardzo mógł w ogóle pojąć, o czym mowa, w końcu skomentował zwięźle: „Bełkot jakiegoś amatora”. Potrzebne Ci to było Autorze Nieszczęsny? Cóż, czasem i wielki Homer zasypia...

Przykład drugi. Bełkot muzykologiczno–metafizyczno–poetycko–ezoteryczno-artystyczny. Będą to wypisy z różnych szacownych ksiąg poświęconych sztuce muzycznej.

Dynamiczny moment spontanicznej inspiracji. – To oczywiście improwizacja. Cóżby innego?
Melodyka [...] służyć mogła konstruowaniu fal ekspresywnych napięć, długooddechowych fraz, tworzących niepohamowany strumień brzmienia. – Ach, jak przyjemnie kołysać się wśród fal... Zwłaszcza fal ekspresywnych napięć... I do tego w niepohamowanym strumieniu brzmienia…
Najbliższe klasycznej dyskretności i formalnej aprioryczności pozostają tańce. - Klasycznie dyskretne i formalnie aprioryczne kadryle cierpiących na słowotok muzykologów lubią często przybrać formę takiego właśnie niebiańskiego zdanka.
Ciężkie akordy blachy zagradzają drogę melodii smyczków. – Ładnie to tak?
A teraz – uwaga! Proszę nie palić i zapiąć pasy! Będzie z dużej armaty:
Muzyka Chopina w perspektywie semantycznej stanowi jedynie rodzaj algebry uczuć i wyobrażeń, nie arytmetyki; wartość konkretna, od czasu do czasu „podstawiona” przez kompozytora we wzór strukturalny, może mieć wyłącznie znaczenie aluzji. – Quod erat demonstrandum.

(A tak nawiasem mówiąc: wzory strukturalne - to chemia, nie algebra! Nie doczytał, biedaczek)

Myślę, że wystarczy zarówno cytatów jak i komentarza.

Przykłady powyższe wziąłem z „oficjalnych” (by tak rzec) dzieł muzykologicznych, wydanych przez PWM i doprawdy nie strawiłem wiele czasu na ich wyszukiwanie. Jest rzeczą dość przygnębiającą, że tego rodzaju kwiatuszki tak łatwo przenikają przez filtry wewnętrznych recenzji, kolegiów redakcyjnych i czego tam jeszcze. Co gorsza, wydaje mi się czasem, że wielu ludzi lubi tak właśnie pisać, i „co jeszcze gorsza” – coś takiego właśnie czytać. Osobiście mam tego rodzaju rozkosze za raczej perwersyjne. Bo na miłość Boską nie jest przecież tak, że mądrzejszy jest ten, kto potrafi daną rzecz wyrazić bardziej zawile! Mądrzejszy jest ten, kto rzeczywiście więcej o czymś wie, kto lepiej coś rozumie. Od tysięcy lat właśnie zrozumienie jest motorem jakiegokolwiek postępu umysłowego ludzkości. Zrozumienie i nic innego! Zrozumienie – a nie pokrętny bełkot!!

Wracam teraz, zgodnie z zapowiedzią, do drugiego punktu mojej odpowiedzi. Odniosłem wrażenie (jeśli niesłuszne – przepraszam), że Autor Zarzutu, używając obcego słowa „kolokwialny” zamiast rodzimego „potoczny” próbował ustawić się z miejsca na pozycji intelektualisty w rozmowie z prostaczkiem. Nie wiem, czy zrobił to instynktownie, czy świadomie lub nawet złośliwie. Tak czy inaczej – takie sformułowanie daje jakby do zrozumienia, że nie stać mnie na bardziej wykwintny język (w domyśle – ze względu na mój niski poziom umysłowy). No cóż... Słów (w tym także importowanych) wcale mi nie brak. Dla potwierdzenia – pierwsze zdanie tego eseju w tłumaczeniu na dialekt, jaki Autora Zarzutu oczarowałby bez wątpienia:

„Mój Eminentny Oponent, analizując w ramach bilateralnej polemiki niektóre aspekty adekwatności stylistyczno – merytorycznej (ujętej jako aprioryczny konglomerat formy i treści), wyartykułował oraz dookreślił supozycję, jakoby genre mojej eseistyki manifestował swoisty dryf stylistyczny ukierunkowany na wielce rozpowszechniony aktualnie trend kolokwializmu, będący, Jego zdaniem, ewidentnie nieadekwatny do merytorycznych problemów, których ranga i ważkość dla sztuki implikowałyby raczej aplikację nieporównanie wznioślejszej maniery w ekspresji referowanej tematyki..”. I tak dalej...

A więc – potrafię! Bo żadna to sztuka, i wcale nietrudno poduczyć się tej szkaradnej gwary. Ale nie chcę. Nie chcę, bo to jest głupie i nudne! Taka kula u nogi nie jest mi do niczego potrzebna. Ani mnie, ani Czytelnikowi. Więcej nawet – wstydziłbym się tak pisać. I jeśli już nie dla innych powodów, to dlatego, że to, co napiszę może przeczytać jakiś mądry człowiek; nie chciałbym się później rumienić.

Zapyta może ktoś, co właściwie powoduje ludźmi, kiedy mówią „wyrób piekarniczy jednorazowego użytku”, zamiast po prostu „chleb”, lub „dynamiczny moment spontanicznej inspiracji”, zamiast „improwizacja” itd. Tu skorzystam z autorytetu Leszka Kołakowskiego, który w swoim eseju „Przyczynek do mowy parweniusza” tak rzecz całą pięknie opisał: „Powiadam, że jest to swoista mowa biurokratów-parweniuszy próbujących dostosować język do własnych wyobrażeń o języku inteligencji; podobnie jak kucharka wyobraża sobie, że księżna jada na śniadanie homary z szampanem, a książę udaje się na plażę w smokingu i że na tym właśnie polega elegancja wyższego świata” i dalej „[…] wyobrażają sobie, że prawdziwie „inteligentny” język polega na maksymalnej niezależności od wszelkich skojarzeń potocznych, na tym, że jest absolutnie niezdolny do wyrażenia czegokolwiek osobistego, afektywnego, że nie może figurować jako obiegowy środek ekspresji.”

Wyjaśnienie to trafia mi wprawdzie do przekonania, ale potrafiłbym też podać inne, chyba prostsze. Otóż, kiedy napiszemy (lub powiemy) coś w rodzaju: „suponuję niniejszym, że gros aspektów referowanej problematyki to aktualnie wciąż jeszcze terra incognita na mapie naszej erudycji” możemy (w pewnych, raczej nieciekawych zresztą kręgach) zrobić wrażenie, że mamy coś w danej sprawie do powiedzenia. Możemy też bez końca dodawać słów, i to coraz „mądrzejszych”. Ale znaczy to po prostu – nie wiem. I nic innego.

Oczywiście nie wszystko i nie zawsze może lub powinno być wyrażone całkiem prosto. W literaturze styl często bywa nadmiarowy względem przekazywanej informacji. Tam jednak ma on służyć celom artystycznym i jeśli rzeczywiście służy – wszystko jest w porządku. Twierdzenie matematyczne znowu musi być sformułowane z nienaganną precyzją – i tu oczywiście także nie ma miejsca na swobodę języka potocznego. Czasem też przyjdzie (wyłącznie dla zwięzłości, lub precyzji!) użyć terminu fachowego. Nikt zdrowy na umyśle nie będzie przecież pisał: „Mnóstwo takich maleńkich strzałeczek, co to nie są równoległe, tylko się schodzą, albo rozbiegają”, tylko napisze – dywergencja pola wektorowego (kto zechce, może jeszcze zastąpić „dywergencję” rzadziej używaną, za to bardziej rodzimą „źródłowością”). Nawiasem mówiąc, tak płodne w naukach ścisłych pojęcie pola wprowadził do języka nauki właśnie z języka potocznego Michael Faraday. Urodził się w rodzinie wiejskiego kowala i wychował na wsi, wśród uprawnych pól, toteż opisując zjawiska elektryczne użył bliskiego mu, prostego pojęcia (strzałki używane do szkicowego rysowania pól rzeczywiście przypominają nieco kłosy zboża położonego wiatrem lub deszczem). I jakoś nie zaszkodziło to reputacji wielkiego uczonego; my zaś pojemność kondensatorów mierzymy do dziś w faradach – na Jego cześć. Wracając do rzeczy – nawet przy omawianiu bardzo trudnych problemów (a nawet przede wszystkim tam) język powinien być jak najbardziej jasny, można powiedzieć „przezroczysty dla treści”. Nauki ścisłe pełne są spraw dostatecznie trudnych do zrozumienia, aby to jeszcze utrudniać bełkotem. Naukom humanistycznym bełkot też korzyści nie przyniesie (no, wyjąwszy może poprawę samopoczucia niektórych autorów). Nawet o trudnych rzeczach można pisać, jeśli nie łatwo – to przynajmniej jasno. Za budujące przykłady niech posłużą „Feynmanna Wykłady z Fizyki” lub (bliższa muzyce) „Harmonia Teoretyczna” Macieja Zalewskiego.

No i wreszcie takie pytanie: Skoro język potoczny jest w eseju niestosowny, to jakiż byłby w nim właściwy? Przecież esej z definicji jest zabarwiony emocjonalnie. Ma za zadanie przekonać Czytelnika do poglądów autora. Cóż więc bardziej naturalnego, jak pisanie go takim samym (bardziej może tylko uporządkowanym) językiem, jakim przekonujemy ludzi, mówiąc do nich? Czy warto zamieniać to na bełkot? Czy warto narażać się na wzruszenie ramion mądrych ludzi w zamian za akceptację zakompleksionych, lub pretensjonalnych półgłówków? Jeśli ktoś sobie życzy – proszę bardzo. Mnie – na takie ryzyko nie stać.

Ponieważ rzecz chciałem omówić dokładnie, esej trochę mi się rozrósł. Aby więc Czytelnikowi „drzewa lasu nie przesłoniły” – podsumowanie, z użyciem przykładu:

Język jest (by tak rzec) systemem transportowym myśli. Myśl (treść) odpowiada ładunkowi, zaś język – środkom transportu. Aby system funkcjonował sprawnie – jego części powinny właściwie współdziałać. Możliwe są tu cztery przypadki:

1. Niedostatek ładunku i niewydolność środków transportu. Jest to przypadek trywialny, a jeśli ciekawy, to raczej dla lekarzy i psychologów.
2. Nadmiar ładunku przy kiepskim systemie transportu. To ludzie niewydolni językowo (przeważnie po prostu nieoczytani). Ponieważ często mają oni jednak wartościowe pomysły i umiejętności praktyczne – powinni bądź sami popracować nad swoją polszczyzną, bądź poszukać pomocy u sprawniejszych.
3. Rozbudowany system transportu przy niedoborze zaopatrzenia (logistycy zwą to „pustymi przelotami”, a mnie słowo „pustka” bardzo się w tym kontekście podoba). Ten przypadek – to bełkot. Rada na to prosta – przeczytać ten esej i trochę pomyśleć.
4. Sprawny i odpowiedni do towaru system transportu. Ten i tylko ten przypadek uważam za właściwy. System transportu jest bowiem wtedy i tylko wtedy dobrze skonstruowany, kiedy przewozi możliwie dużą ilość towaru, bez strat, zbędnych kosztów, pustych kursów, opóźnień i zanieczyszczania środowiska. Złe bowiem świadectwo wystawia sobie zarówno ten projektant, którego pojazdy są niesprawne, jak i ten, który marnuje środki na puste przeloty.

Nie zapominajmy też i o tym, że transport, to także pojazdy, którymi jeździmy dla przyjemności (samochody sportowe, oldmobile – teksty artystyczne), jak i pojazdy specjalnego przeznaczenia (wozy strażackie, buldożery – teksty dla wąskiego kręgu fachowców).

Ponieważ piszę te eseje po polsku, co oznacza, że czytać je będą w zasadzie wyłącznie moi rodacy, pozwolę sobie na taką jeszcze uwagę:
Kraj nasz nie był i nie jest potęgą. Ani militarną, ani ekonomiczną, ani naukową. Muzyka (a szerzej – sztuka) jest jedną z niewielu dziedzin, w których mamy względnie duże szanse osiągać światowy poziom. Nie łudźmy się jednak, że Chopin, Szymanowski, czy Lutosławski przeniosą nas na swych barkach przez XXI wiek. Jeśli chcemy mieć dobrą, liczącą się na świecie muzykę, musimy na bieżąco dbać o jej zdrową kondycję i wysoki poziom. Musimy dbać o ład w tym muzycznym gospodarstwie. Ani niezrozumiałe elukubracje, ani towarzystwa wzajemnej adoracji, ani gettowa izolacja, ani też najwymyślniejsze techniki „dowartościowywania się” zdrowiu życia muzycznego nie sprzyjają. Oceniani będziemy wyłącznie za realny wkład do światowej kultury, a nie za nasze w tej materii złudzenia. Jeśli zaś tego w porę nie zrozumiemy i nie zastosujemy, to zamiast akceleracji peregrynacji może nam niechcący wyjść retardacja w progresji.

Aha... Winien jeszcze jestem Państwu wyjaśnienie tytułu i motta. To Bertrand Russell i jego żartobliwa trawestacja przysłowia „Śpiesz się powoli”.

I już na zakończenie… Podobno prezydent John Kennedy miał kiedyś powiedzieć: „Dwugodzinne przemówienie przygotowuję w dwie minuty. Na dwuminutowe potrzebuję dwóch godzin”. O prezydenturę wprawdzie nie będę się już starał, ale dziwnym trafem mnie też się zawsze jakoś tak składało, że im bardziej zależało mi na klarowności, tym więcej czasu pochłaniało mi pisanie. Mam również nadzieję, że im więcej poświęcę czasu i wysiłku na pisanie, tym mniej straci go Czytelnik na zrozumienie. I w gruncie rzeczy – o to mi właśnie chodzi! Świat pełen jest fascynujących zagadnień, a życie upływa szybko i naprawdę nie warto go marnować na takie (proszę wybaczyć „kolokwializm”) – bicie piany!



[mc]