|||||||||||||||||||| ==== Ad Rem! ==== No. I ==== Listopad 2005 ==== |||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||\\| TEMAT MIESIĄCA - zawiera główną treść gazety - artykuły ukazujące wybrane zagadnienie z różnych punktów widzenia.









Temat numeru 1 (listopad 2005): PRAWIDŁOWE MYŚLENIE.
Sformułowanie takie jest w zasadzie skrótem myślowym wziętym z zamieszczonego w tym numerze eseju. W pełnej postaci brzmiałoby raczej "różne sposoby i techniki myślenia oraz ich zalety i wady" - a to już chyba wyjaśnia w czym rzecz.

Temat następnego numeru to: "JĘZYK (nazbyt) GIĘTKI" czyli nadużycia i wypaczenia języka"










NASZ UBOGI INDYWIDUALIZM.

[…] Europejczyk i północny Amerykanin sądzą, że książka, która zasłużyła na jakąkolwiek nagrodę musi być dobra; Argentyńczyk dopuszcza możliwość, że nie jest zła, mimo nagrody. […]

[…] „Argentyńczyk jest z pewnością jednostką, nie zaś obywatelem. Aforyzmy w rodzaju heglowskiego „Państwo jest rzeczywistością idei moralnej” wydają mu się niesmacznym żartem. Wyprodukowane w Hollywood filmy niestrudzenie domagają się podziwu dla człowieka (na ogół dziennikarza), który stara się pozyskać sobie przyjaźń jakiegoś przestępcy, aby oddać go później w ręce policji; Argentyńczyk, dla którego przyjaźń jest namiętnością, a policja mafią, przeczuwa, że ten „bohater” jest wyjątkową kanalią.” […]

Cytaty powyższe pochodzą z krótkiego eseju J. L. Borgesa pod tytułem „Nasz ubogi indywidualizm” napisanego w roku 1946. Konkluzja do jakiej dochodzi autor (może i słuszna, choć mnie interesuje tu coś innego) jest taka, że ta „argentyńska” mentalność może być jakimś antidotum przeciw systemom totalitarnym.

Zatrzymałem się w tym miejscu nad lekturą, przeczytałem esej kilkakrotnie i długo nad nim myślałem, a to już choćby dlatego, że żyjąc w Niemczech, często spotykam się z takim właśnie typem myślenia, który Borges określa jako „amerykański”. Zarówno sam fakt życia w obcej mi przecież (częściowo przynajmniej) kulturze, jak i pozbawiony ostrych kryteriów oceny zawód, który wykonuję, sprawiały, że ta różnica w procesach myślenia ujawniała się często i ostro.

Myślę, że przedstawiona w eseju opozycja dwóch różnych sposobów myślenia ma głębsze konsekwencje, niż te wyłuszczone przez autora. Nie sądzę, aby była to jedynie specyfika dwóch nacji, o których mowa w tym cytacie. Jest to raczej opozycja myślenia ludzi opętanych sukcesem i na sukces obojętnych, lub może nawet zderzenie mentalności Wschodu i Zachodu. Co rozumiem przez mentalność Wschodu i Zachodu staram się wyjaśnić w artykule „Zasadnicza różnica”, zaś o sukcesie będzie poniżej.

Ludziom wychowanym w Polsce (lub podobnych krajach) mentalność „argentyńska” jest jakby bliższa. Mówię tu o pokoleniu średnim i starszym, bo co do młodszego – nie mam już takiej pewności. Życie w komunie nauczyło nas częściowo przynajmniej pogardy dla pieniądza i sukcesu. Stosunki międzyludzkie, jako alternatywa dla martwych propozycji oficjalnych także raczej na tym zyskały. Czego by złego o komunie nie mówić (a można dużo) – to właśnie uważam za niektóre z jej nielicznych zalet. Prostym argumentem na rzecz tego rodzaju mentalności może być fakt, że ludzie, których szanujemy często bywają ludźmi od sukcesu bardzo dalekimi. Czasem tryumfują po śmierci, czasem nigdy. Ponadto pojęcie sukcesu jest różne dla różnych ludzi. Więcej nawet – jego rozumienie jest do pewnego stopnia wizytówką osobowości. Obecnie jednak coraz silniej przez sukces rozumie się po prostu pozycję społeczną, popularność – i w efekcie wysokość zarobku. W świetle tego takie postaci jak Sokrates, Chrystus, Schubert (Franz – kompozytor), Van Gogh zasługują jedynie na pogardę.

Rzecz jednak nie jest taka prosta. Ta „amerykańska” mentalność ma też swoje przymioty. Prężność ekonomiczna i organizacyjna, elastyczność oraz pragmatyczna skuteczność to jej zalety. Ludzie, którzy wyglądali na jej wyznawców także dali światu rzeczywiste wartości.

Taki podział ludzi jest, oczywiście dosyć sztuczny; każda dostatecznie duża społeczność zawiera także osoby z grupy (by tak rzec) opozycyjnej. Trzeba też zauważyć, że podane powyżej opozycyjne typy, to jakby takie dość abstrakcyjne "wyciągi osobowości"; każdy praktycznie człowiek ma przecież w swoim charakterze różne, często kontrastujące ze sobą elementy.

Każda z tych grup ma drugiej sporo (i, częściowo przynajmniej, słusznie) do zarzucenia. Grupa „amerykańska” wytyka "opozycji" brak realizmu, gnuśność, marzycielstwo, lenistwo i w efekcie niski poziom cywilizacyjny. Sama zaś spotyka się z zarzutami fałszu w stosunkach międzyludzkich, bezwzględnej zachłanności, snobizmu.

Choć w życiu powodziło mi się czasem dobrze – sam mam chyba „mentalność argentyńską”. Myślę, że człowiek z czymś takim rodzi się i umiera. Tej mentalności „amerykańskiej” to zresztą chyba nawet dobrze nie rozumiem. Może więc na świecie muszą być tacy i tacy. Dobrze jednak o tym wiedzieć, po to by nie dopuścić, aby jedna z tych grup nadmiernie się rozpanoszyła i dyktowała warunki tej drugiej.



[mc]





ZASADNICZA RÓŻNICA.

Przez mniej więcej pół roku mieszkałem w Holandii, pracując w studio komputerowym przy Sveelinck Conservatorium. Wśród osób, które tam poznałem był pewien Niemiec, imieniem Bernhard, z zawodu informatyk, z zamiłowania meloman; mieliśmy więc wiele wspólnych tematów do rozmowy. A ponieważ był do tego bystrym i sympatycznym człowiekiem, rozmawialiśmy często i długo. Razu pewnego, przy jakiejś tam herbatce, rozmowa zeszła na opowieści z dzieciństwa. Mówiliśmy o tym jak rodzice przywoływali nas do porządku, kiedy byliśmy niegrzeczni.

– Nie rób tak, bo to wstyd – to ja.
– Nie rób tak, bo zostaniesz ukarany – a to on.

I w ten prosty sposób dotarliśmy, jak sądzę, do zasadniczej różnicy w myśleniu ludzi Wschodu i Zachodu. Jedni unikają hańby, drudzy kary.

Oczywiście zdaję sobie sprawę zarówno z tego, że jest to podział uproszczony, jak i z tego, że żaden chyba człowiek nie działa wyłącznie według jednego z tych schematów. Przypisanie ich do stron świata to, rzecz jasna, także grube uproszczenie. Jednakże coś chyba w tym tkwi. Cel jest wprawdzie jakby ten sam (aby ludzie zachowywali się przyzwoicie), ale dochodzi się do niego z różnych kierunków.

Złu można zapobiegać na różne sposoby. Oto dwa przykłady. Istnieją złodzieje samochodów. Tworzymy więc coraz doskonalsze zabezpieczenia, alarmy, immobilizery etc. Jest to więc zabezpieczanie (nazwijmy je) „od zewnątrz”. Drugi przykład to mistrzowie walk wschodnich – ludzie z racji wyszkolenia potencjalnie groźni. Wprawdzie ogranicza ich prawo, ale jak się okazuje najskuteczniejszym zabezpieczeniem jest przekazanie im pewnej filozofii (etyki), która steruje „od wewnątrz" ich zachowaniem.

W ostatecznym rozrachunku oba te sposoby prowadzą jakby do tych samych wyników. Ktoś nie kradnie, bo obawia się kary, inny nie kradnie, bo się wstydzi.

Nie potrafię w sposób oczywisty wykazać przewagi któregokolwiek z tych sposobów i nie wiem czy w ogóle da się to zrobić. Intuicyjnie wydaje mi się, że miałbym więcej zaufania, do człowieka, który nie robi mi krzywdy, z poczucia wstydu, niż z obawy przed karą, ale głowy to bym za tę intuicję na pewno nie dał.

Ciekawe jest jednak to, że te dwa różne sposoby myślenia produkują różne typy osobowości. Zachód rozlicza człowieka ze światem, wschód – rozlicza go z samym sobą.

Wydaje mi się niewykluczone, że ta polaryzacja postaw, o której pisał Borges może mieć właśnie tu swoje źródło.



[mc]





UTOPIA.

Około północy, w tej niszy ekologicznej, kiedy normalni ludzie śpią, bądź raczą się telewizją, pierwszy program radia austriackiego emitował audycję, której czasem z dużym zainteresowaniem słuchałem. Jej forma wydawała się być wyjątkowo nieatrakcyjna, polegała bowiem na tym, że na ustalony temat wypowiadało się po kolei kilka osób, które z racji tego co robiły, mogły być w danej dziedzinie kompetentne. Tematy dotyczyły przeważnie szeroko rozumianych zagadnień społecznych. Audycja, o której mowa poświęcona była utopii. Jak należało oczekiwać większość zaproszonych osób mówiła o utopii w aspekcie historycznym, o jej przejawach w literaturze, sztuce etc. Było to również ciekawe, ale najbardziej zainteresowała mnie wypowiedź jednego z uczestników (bodaj socjologa, o ile pamiętam), który z wyraźnym zaniepokojeniem zwrócił uwagę na fakt, że współczesne społeczeństwo zachodniej Europy, jest pierwszym znanym mu, które NIE wytworzyło powszechnie aprobowanej, znaczącej utopii. Osobiście zgadzałbym się z tą obserwacją (przynajmniej w sensie ogólnym) i rzecz wydaje mi się warta głębszego zastanowienia. Zacznijmy od tego jaki jest mechanizm powstawania utopii. Składa się on z pięciu etapów:

Możnaby uznać ten schemat za typowe pseudofilozoficzne „ple-ple” i dzielenie włosa na czworo (a tu nawet pięcioro), gdyby nie to, że jest on uderzająco podobny do ogólnego schematu jakiegokolwiek rozsądnego działania (budowy domu, leczenia choroby etc.). Różnice tkwią w punkcie czwartym (utopia jest przeważnie projektem dość mglistym) i piątym (utopia zrealizowana przestaje być utopią). Mimo to podobieństwo jest zniewalające. Jeżeli więc społeczeństwo nie wytwarza utopii, (bo gromadzenie dóbr trudno raczej utożsamiać z rajem), warto się więc zastanowić, które punkty w tym schemacie nie działają.

Pierwszy wydaje się funkcjonować w najlepsze – malkontentów nigdy nie brak; drugiemu też każdy przyklaśnie. Ale od trzeciego zaczynają się kłopoty. Optymistyczny światopogląd raczej nie jest moim udziałem; myślałem jednak zawsze, że jest to jedynie moja prywatna aberracja wynikająca z osobistych uwarunkowań. Z czasem jednak musiałem zmodyfikować ten pogląd. Zwłaszcza po wyjeździe za żelazną kurtynę, byłem (dość dziecinnie, przyznaję) zaskoczony. Ludzie żyjący w czymś, co wydawało nam się rajem, wcale nie przejawiali błogiego optymizmu, lecz raczej ponuro patrzyli w przyszłość. I choć próbowałem wiele razy dowiedzieć się dlaczego tak jest – nikt mi tego zadowalająco nie wyjaśnił.

Od punktu czwartego jest jeszcze bardziej osobliwie. Co do projektów, to (poza marginalnie sekciarskimi, lub dziecinnie naiwnymi) nie widać na horyzoncie niczego wyraźnego. A co już najbardziej dziwne – to punkt piąty. Większość indagowanych była bowiem zdania, że gdyby było wiadomo czego chcemy – to i sposób by się znalazł.

Co do mnie, to nie chcę tu proponować naprawy świata, a jedynie chciałbym zwrócić uwagę na pewną analogię. Otóż z psychologii wiadomo nam, że stan, w którym człowiek nie widzi dla siebie przyszłości, odczuwa natomiast obciążenie przeszłością, stan, w którym nie podejmuje zdecydowanych wysiłków poprawy swego losu, nie planuje przyszłości jest typowy dla stanów depresyjnych. Czyżbyśmy więc należeli do depresyjnej formacji społecznej?

Ten brak idei przewodniej niesie ze sobą pewne zagrożenie. Otóż skłania on jednostki do myślenia w sposób doraźny, egoistyczny a często wręcz cyniczny (używam tego słowa w obiegowym znaczeniu, wiedząc, że filozofia cyników niosła jednak nieco inne treści).

Miałem kiedyś przyjemność odwiedzić Stanisława Lema i pogawędzić z nim nieco. Jedno z pytań jakie mu zadałem (w nawiązaniu do jego artykułu o etyce) brzmiało mniej więcej tak:

– Pisząc wiele, a tym samym zdając sobie sprawę z względności etyki, jakich norm używa pan w swoim prywatnym życiu. Przecież jeżeli może pan na przykład coś ukraść lub nie, to pewnie pan nie kradnie – skąd taka właśnie decyzja?

W odpowiedzi usłyszałem coś takiego:

– Kilka dni temu była u mnie grupa osób z prośbą o podpisanie petycji w sprawie złagodzenia wyroku dla braci Kowalczyków (była taka polityczna sprawa za czasów komuny). Ponieważ wyrok uważałem za nieproporcjonalnie wysoki – petycję podpisałem. I to była decyzja etyczna. A skąd się ona wzięła? Otóż widzi pan - ja jestem wprawdzie agnostykiem, ale wychowałem się w rodzinie chrześcijańskiej, więc jakoś tam „przesiąkłem” takimi, a nie innymi zasadami.
– No dobrze, ale skoro pan postępuje według (by tak rzec) jakichś okrojonych, czy rozcieńczonych zasad etyki chrześcijańskiej, to pański syn pójdzie krok dalej w ich okrawaniu, wnuk jeszcze dalej i kiedyś tam wreszcie – niewiele, albo i nawet nic z nich nie zostanie. Co wtedy? – ja na to.
– Nie wiem. I bardzo się tego obawiam.

Pytania nasuwają się więc takie:

Na żadne z tych pytań nie potrafię dać zadowalającej odpowiedzi.



[mc]





ROZMÓWKI POLSKO-MARSJAŃSKIE.

Wydarzyło się to w roku 1989, kilka miesięcy po mojej emigracji do Niemiec. Siedzieliśmy w kilka osób na ławce w parku gawędząc o tym i owym; nastrój panował pogodny. Moim bezpośrednim rozmówcą był Niemiec, lat około 30..40, człowiek inteligentny, o przyjaznym, pogodnym usposobieniu. Jest to o tyle ważne, że replika, jakiej mi udzielił na moje pytanie raczej nie była złośliwa; odniosłem wrażenie, że była wręcz odruchowa, automatyczna.

W parku rosły duże, stare drzewa, w których, mniej więcej na wysokości człowieka, tkwiły powbijane ukośnie małe rurki – prawdopodobnie jakiś zabieg ogrodniczy. Nie wiedziałem, co to jest, więc zapytałem mojego rozmówcę:

– Do czego służą te rurki?

Nim wyjawię odpowiedź, proszę chwilę pomyśleć jakich w ogóle można udzielić na to pytanie odpowiedzi. A więc:

– Nie wiem.
– Służą do… (tu wyjaśnienie).
– Do czegoś tam pewnie potrzebne… (to w zasadzie brak odpowiedzi).
– Nie wiem, ale przypuszczam, że…
– Nie wiem, ale zapytaj Iksa, przeczytaj to a to…
– Zastanówmy się, obejrzyjmy…
– Jakiś żart (typu, że to dla krasnali)…

Wydaje się, że wszystkie możliwe odpowiedzi można by podczepić do którejś z powyższych grup. A jednak nie! Usłyszałem bowiem (cytuję dokładnie i w całości!):

– Widocznie niemieccy ogrodnicy uznali je za potrzebne.

Kropka. Koniec rozmowy na ten temat.

Zetknąłem się oto z zupełnie dla mnie niezrozumiałym sposobem myślenia. Pytanie więc: czy to mój, czy jego sposób myślenia był prawidłowy?

Z jednej strony - to jakby on miał rację. W replice tej bowiem tkwi jakieś zaufanie tego człowieka do systemu, w którym żyje. A więc z jednej strony on dostarcza systemowi tego, czego system od niego wymaga (był to człowiek solidny w pracy), z drugiej zaś system dba o jego komfort (w tym wypadku zdrowe drzewa w parku). Ceną za to jest dość straszliwe okrojenie ciekawości – tej cechy, która nas podobno odróżnia od zwierząt. Ten zanik zainteresowania obserwowałem zresztą u niego i w innych sytuacjach. Przyjrzyjmy się jeszcze dokładniej. Zdanie to w istocie znaczy: „Ot, do czegoś tam są. Co mnie to obchodzi? Ja jestem od czegoś innego”. Filozofia mrówki, zaiste. A idąc dalej – nie wystarczyło mu: „do czegoś tam pewnie potrzebne”. Niemieccy ogrodnicy to wymyślili – i dlatego to musi być dobre! Hm… A czy na przykład nie przejęli tego od francuskich? A może to jakiś turecki gastarbeiter pracujący tu, jako ogrodnik?

Z drugiej strony - to nie miał on racji. Nie dowiedział się niczego (no, o drzewach niby nie musiał, ale on zawsze taki był). Nie jest też powiedziane, że człowiek jest szczęśliwszy, kiedy chce się sam wszystkiego dowiedzieć, kiedy nie ufa systemowi, kiedy myśli sceptycznie, kiedy jest ciekawy. Wygodniej żyje się przeważnie posłusznym trybikom maszyny.

I tak dalej. Można tu jeszcze argumentować na rzecz jednej i drugiej możliwości i po obu stronach mogą paść całkiem rzeczowe pro i kontra.

Jedno jest pewne – to czasopismo nie jest dla niego, ani dla takich jak on. Oczywiście, jeśli zechcą – mogą je czytać. Nie bronię – przeciwnie – zapraszam jak najserdeczniej. Ale wątpię, aby tacy ludzie mogli tu znaleźć dla siebie coś interesującego.

I wiecie co, drodzy Czytelnicy? Wcale a wcale się tym nie martwię!





[mc]





MYŚLENIE NIEPRAWIDŁOWE.

O tym, że zdarza nam się myśleć nieprawidłowo nie muszę chyba nikogo przekonywać – wyręcza mnie w tym dostatecznie dosadnie historia i to zarówno ta powszechna, jak i historia życia każdego z nas. Niespecjalnie lubimy o tym swoim niepoprawnym myśleniu myśleć – godzi to bowiem w nasze dobre samopoczucie. Nie bez racji pisał Kartezjusz, że rozum jest rzeczą najsprawiedliwiej na świecie podzieloną, bo każdy uważa, że ma go pod dostatkiem. Czy mamy go dosyć – nie wiem (i raczej wątpię). Jakby jednak nie było, nawet tego, czym dysponujemy, nie wykorzystujemy do ostatka. A co nam w tym przeszkadza? Różne rzeczy. O niektórych poniżej. A więc:

Nadmiar lub brak danych. Każdy z nas dostaje około półtora litra szarej, galaretowatej, szczelnie zapieczętowanej substancji myślącej na całe życie i musi tym gospodarować. Naukowcy uważają, że mózg człowieka jest wykorzystywany prawie do maksimum – to znaczy, że nie ma już prawie żadnych rezerw, które można by uruchomić i w ten sposób zwiększyć nasze umysłowe możliwości. Teza ta jest raczej niepewna, choć przemawia za nią na przykład fakt, że starsi ludzie (wielu, choć nie wszyscy) pamiętają dobrze fakty z dalekiej przeszłości, zaś zapominają, co działo się wczoraj. Jak na razie jedyną metodą pozwalającą częściowo obejść nasze ograniczenia jest wymiana wiedzy pomiędzy ludźmi. Dodatkowym kłopotem (a może właśnie szczęściem) jest to, że spory zasób informacji otrzymujemy już przy urodzeniu, bądź w bardzo wczesnym wieku. Ponadto lwia część naszego mózgu zaangażowana jest w nieświadome przeważnie procesy sterowania ciałem. Dlatego to z jednej strony dobrze radzimy sobie bardzo skomplikowanymi zadaniami ruchowymi (jak na przykład żonglerka), co istocie jest przetwarzaniem wielkiej ilości danych, a z drugiej – zapamiętanie stu cyfr to już spory kłopot.

Nadmiar informacji będzie się z czasem stawał coraz to bardziej palącym problemem (S. Lem – „Summa technologiae” [1], rozdział: „Bomba megabitowa”. Hm, Mega?). Już dziś zdarzają się wypadki, że łatwiej powtórzyć jakieś badania, niż dokopać się do wyników, które ktoś inny, gdzieś tam otrzymał. Czy specjalizacja jest tylko zła? Chyba nie. Ma zapewne i swoje zalety, ale moim zdaniem niesie ze sobą bardzo poważne zagrożenie – prowadzi do wzrostu niewolnictwa. Człowiek wąsko specjalizowany, jest dużo bardziej zależny od warunków, w których egzystuje, w praktyce zaś – od potencjalnych pracodawców. Paleontologia zaś poucza o tym, że organizmy uniwersalne potrafiły przeżyć kataklizmy, które wygubiły stworzenia wyspecjalizowane. Ponadto specjalizacja zagarnia dużą część naszej aktywności, kosztem ogólnego rozwoju, co daje w efekcie osobowości ogólnie tandetne („dla każdego gestu – jeden aktor” – nawiązuję tu do „Traktatu o manekinach” B. Schulza [2] i zarazem polecam tę lekturę).

Oczywiście w praktyce radzimy sobie jakoś kierując się zdrowym rozsądkiem, radami przyjaciół etc. Jednakże nasze wybory stają się coraz to bardziej przypadkowe. Czytamy książki, słuchamy płyt, które w sklepie „wpadną w rękę”, lub dostaniemy w prezencie (wybranym według podobnego „klucza”). Nasza wiedza, zamiast być jakąś harmonijną całością, staje się rodzajem śmietniska, co prawdę rzekłszy rzadko komu przeszkadza – a szkoda.

No i w końcu takie pytanie. Lawina informacyjna niewątpliwie już ruszyła. Na razie jakoś tam sobie z nią radzimy. Ale jak długo tak jeszcze można? Pytanie to często zbywane jest komunałem „Przecież mamy coraz to lepsze i szybsze komputery etc…”. Ależ, na miłość boską, nasza osobowość to przecież jest to, co mamy w głowie, a nie w komputerze!

Nadmiar informacji bywa często dość złudnym prawdę mówiąc bogactwem. Podobno przeciętny Amerykanin, obejrzawszy wiadomości telewizyjne, po kwadransie potrafi powtórzyć ok. 20% ich treści, po godzinie ok. 5% a następnego dnia już bardzo często nie pamięta z tego nic – dosłownie NIC! Wydaje się więc, że złośliwe określenie „guma do żucia dla mózgu” jest tu znacznie trafniejsze niż tytułowy nadmiar informacji. Pozorny nadmiar informacji przekształca paradoksalnie się w jej brak.

Przechodząc do braku informacji.

Jest on równie dolegliwy jak nadmiar. Wynikać może z różnych przyczyn. Pierwsza, najprostsza to tak, że czegoś po prostu nikt nie wie (a więc na przykład jak leczyć jakąś chorobę, czy istnieje życie poza ziemią etc.). Bywa i tak, że ktoś coś wie, ale my nie potrafimy do tego dotrzeć – efekt taki sam. To jeszcze najprostsze. Luki takie cierpliwie zapełniamy w miarę możności. Bywa jednak inaczej. Nadmiar informacji jest (by tak rzec) czysto ilościowy, a tymczasem informacje mają różną wagę. Pewne informacje są przed nami skrywane, od tajemnic państwowych, poprzez firmowe, aż do prywatnych. Często dowiadujemy się o różnych aferach, przy czym okazuje się, że ktoś tam, na przykład, brał olbrzymie łapówki od wielu lat. Przez te lata prezentowano nam obficie, a radośnie szczegóły powodzi w Bangladeszu, karnawału w Rio, nowości z kosmosu, za to o tym, że w promieniu pięciuset kilometrów byliśmy na potęgę okradani – dziwnie było cicho. I wcale się nie dziwię, że coraz częściej w rozmowach ze znajomymi stykam się z przekonaniem, że cały hałas wokół polityki i polityków jest niczym innym jak dymną zasłoną, dla rzeczywistych mechanizmów władzy; że my nie wiemy nawet, kto nami rządzi. Wydaje mi się to dość prawdopodobne; myślę bowiem, że gdybym sam był przy władzy, uważałbym taką sytuację za bardzo korzystną. Lecz nie w tym nawet rzecz, że tego się nie dowiemy. Znacznie gorsze jest przeświadczenie o tym, że do istotnej informacji nie mamy dostępu. Rodzi to paranoiczną podejrzliwość, różne „spiskowe teorie rzeczywistości” [3] i w efekcie zniechęcenie, bezradność i jakiś bezkierunkowy strach przed nie wiadomo czym, a wszystko to tak przecież miłe rządzącym. „Informacja – to władza” (N. Wiener).

Sporo na ten temat napisałem, grzesząc może nieco przeciw zwięzłości, zależy mi jednak, aby rzecz została dobrze zrozumiana. Uważam bowiem, że nadmiar (a także i brak informacji) nie jest wyłącznie jakimś defektem technicznym do usunięcia, czymś takim jak dziura, czy plama na garderobie, którą należy zaszyć lub wyczyścić. Jest raczej czymś takim jak długo noszona, podarta i zaplamiona odzież, która powoduje zmianę naszych relacji społecznych. Uważam więc, że zarówno brak jak i nadmiar danych jest nie tylko kłopotem, któremu należy zaradzić, lecz, że może on dotkliwie deformować nasz sposób myślenia; działanie jego jest więc znacznie głębsze niż się wydaje. I nie wystarczą tu doraźne rozwiązania, w rodzaju przypadkowej selekcji, lub zatykania dziur. Potrzebna jest jakaś bardziej długofalowa i przemyślana strategia radzenia sobie z tym kłopotem. Jestem przekonany, że zostaniemy zmuszeni do jej wypracowania; nie potrafię tylko powiedzieć, kiedy i w jakich formach to nastąpi.

Presja czasu. Są właściwie dwie takie presje. Krótkoterminowa (a więc zbyt mało czasu na określone zadanie) i długoterminowa – zbyt krótkie życie. Krótkoterminowa jest mniej ciekawa, bo choć prowokuje błędne myślenie, czyni to w sposób banalny (siłowy). Po prostu gonią terminy, okoliczności i last, but not least idioci, którym rozkoszna niekompetencja pozwala wierzyć, że wszystko jest łatwo i szybko do zrobienia. Z tym trzeba po prostu walczyć na bieżąco na ile się da. Ciekawsza jest presja długofalowa. Do mniej więcej dwudziestego roku życia uczymy się łapczywie i chaotycznie, czego się tylko da. Później przychodzi refleksja, że trzeba coś wybrać, że coś się powtarza, że znamy ten schemat, że nikt nie wie pewnych rzeczy. Nikną obszary nieznanego, topnieją autorytety aż w końcu zaczynamy rozumieć, że to czego się dowiedzieliśmy było mocno przypadkowe. I tu bywa różnie. Szczęśliwcy (?) nie widzą w ogóle tego problemu. Jedni dorabiają teorię, do tego, co mają w głowie, inni popadają w zniechęcenie. Jeszcze inni…,

To jest naprawdę kłopot, a ja sam nie wiem jak niego wybrnąć i czy w ogóle się da. A czas leci…

Nawyki myślowe. Podśmiewamy się z osób, które do każdego zdania doczepiają „panie tego”, lub podobny ornament. Ludzi, którzy wszędzie wietrzą spisek – uważamy za paranoików, osoby bezkrytycznie wierzące we wszystko – za głupców. A to przecież nic innego, jak właśnie nawyki myślowe. Uważamy, że człowiek inteligentny powinien myśleć (by tak rzec) „na bieżąco”, dostosowując się na nowo do każdej sytuacji, a nie korzystać z gotowych schematów. Ale i taki pogląd jest też chyba jakimś nawykiem myślowym, bo przecież tego rodzaju gotowe schematy rozumowań nie są zawsze złe, podobnie jak tak zwane przez psychologów „melodie kinetyczne” (no, nazwy to psychologia zawsze miała na dobrym poziomie – to trzeba przyznać). Bez tych „melodii” nie byłoby muzyki, kung-fu, a właściwie to nawet i chodzić by się nie dało. Zaś bez nawyków myślowych musielibyśmy każdy problem rozwiązywać od nowa, co w istocie znaczyłoby, że niczego się nie uczymy, za to mózg uległby chyba dość szybko przeciążeniu. Nawyk myślowy pozwala rozwiązać problem z użyciem minimum czasu i wysiłku. Niekiedy jednak ten mechanizm zawodzi, zaś aby dobrze działał potrzebne są dwie rzeczy. Po pierwsze trzeba dbać o dobry zestaw takich nawyków (kształcenie i samokształcenie). Po drugie – nawet najlepszy zestaw od czasu do czasu modernizować (niekiedy boli). To wszystko. Powodzenia!

Adaptacja. Adaptacja sama w sobie nie jest zła. Plastyczność przystosowawcza, nie jest ani wadą, ani zaletą, lecz właściwością, w zasadzie pożądaną. To narzędzie, którego można dobrze lub źle użyć, zależnie od tego, do czego przychodzi nam się dostosować. Takie sytuacje, jak nowe znajomości, zmiana miejsca pobytu, warunków życia, choroba, zmiana sytuacji rodzinnej etc. wymuszają właśnie adaptację. Procesów adaptacyjnych przeważnie nie zauważamy – po prostu żyjemy na bieżąco. Dopiero zetknięcie z poprzednią sytuacją (powrót do dawnego środowiska, nagłe ozdrowienie) pozwala nam sobie uświadomić, jakie zmiany w nas zaszły. Bilans może być różny, tak dodatni lub ujemny, jak i neutralny – zawsze jednak jest pouczający i nie należy przepuścić takiej okazji by się czgoś nauczyć. Warto też pamiętać, że zmiany adaptacyjne przebiegają wprawdzie raczej powoli, są za to dość trwałe. W psychologii mówi się na przykład o tak zwanym „defekcie schizofrenicznym” lub „defekcie depresyjnym”. Chodzi o to, że ludzie, nawet zasadniczo wyleczeni z ostrej depresji lub schizofrenii, nigdy już nie wracają do stanu sprzed choroby – zawsze zostaje jakiś ślad. Przeżycia wojenne mogą być tu innym przykładem. Reasumując – adaptacja nie jest defektem myślenia, lecz może się im stać, jeśli nie zachowamy ostrożności i nie skontrolujemy od czasu do czasu, co tak naprawdę myślimy i robimy.

Emocje. Mówi się obiegowo, że emocje zakłócają racjonalne myślenie. Trochę to i prawda, ale nie cała. Bywa przecież, że pozytywne emocje są czasem najlepszym „motorkiem” dla całkiem logicznego rozumowania. Negatywne zaś (przynajmniej w nadmiarze) działają raczej destrukcyjnie, ale bez nich kto wie, czy stać by nas było na jakieś tzw. „głębsze refleksje”. Nie bez powodu symboliczne przedstawienia mądrości w sztuce mają raczej charakter melancholijny niż euforyczny.

Zacznijmy od emocji pozytywnych.

Euforia. Ze wszystkich czynników zakłócających racjonalne myślenie euforia jest prawdopodobnie najprzyjemniejsza. Czasami (zwłaszcza na początku jakiegoś przedsięwzięcia) bywa rzeczywiście bardzo pożyteczna. Na dłuższą jednak metę jest takim samym ograniczeniem pola myślenia, co emocje negatywne. Ludzie, którzy wędrowali wysoko w górach wiedzą o tym, że niedostatek tlenu wywołuje tzw. „euforię wysokościową”, która skłania do lekceważenia niebezpieczeństw i bywa przyczyną wypadków. Właściwie „dozowana” może więc euforia oddać dobre usługi, ale pamiętać należy, że wytwarza ona zdeformowany obraz rzeczywistości, która zlekceważona – na pewno przywoła nas do porządku.

Optymizm. Jest jakby spokojniejszą formą euforii. Powszechnie, choć chyba dość pochopnie, utożsamiany bywa wręcz z normą zdrowia psychicznego (tutaj lektura [4]). Zasada „keep smiling” nie jest może i głupia, lecz jej namolne i bezustanne lansowanie – na pewno już jest. W życiu człowieka normalnego pesymizm przeplata się z optymizmem, a w normalnym społeczeństwie występują zarówno ludzie skłonni do pogody ducha, jak i czarnowidze.

I tak chyba być powinno. Ja zaś ze swej strony życzę Czytelnikom, aby systemy hamulcowe ich pojazdów projektował możliwie najbardziej ponury katastrofista, który przewidzi wszystkie możliwe awarie i postara się im zapobiec, a nie jego kolega, który uważa, że zawsze jakoś to będzie.

Marzycielstwo. Od optymizmu różni się, mniejszym lub większym, zaniechaniem działania. Marzenie oddało wprawdzie ludzkości nieocenione usługi, jako zalążek wszelkiej twórczości, jednakże stosowane bez miary prowadzi do paraliżu i jest kredytem wobec rzeczywistości, który przyjdzie na pewno spłacać i to przeważnie z lichwiarskim procentem. Wskazana więc taka sama ostrożność, jak przy kredytach bankowych.

Depresja. Jak powszechnie wiadomo „gasi” myślenie, podobnie jak i radość życia w ogóle (co ciekawe, rzadko jednak można spotkać się ze spostrzeżeniem przeciwnym – że radość życia pobudza myślenie – dość dziwna asymetria). Przyszło mi kiedyś do głowy, że wprowadzanie ludzi w ponury beznadziejny nastrój i wywoływanie strachu jest sposobem rządzenia. Zdaje sobie sprawę, że jest to dość ryzykowna spekulacja, ale chyba nie pozbawiona podstaw; nie ja jeden zresztą tak uważam. Pisał o tym na przykład i Russell, choć w odniesieniu zwłaszcza do kościoła. Współczesne rządy zaś, na ile mogę to obserwować, mają chyba podobny cel.

Jakkolwiek depresja zbyt intensywna, lub długotrwała jest z pewnością niekorzystna, to jednak w stosownej dawce może dać dobry skutek. Jakby… „oczyszcza” myślenie. Pozwala nam się skoncentrować na rzeczach ważnych, czasowo ogłuchnąć na codzienny zgiełk.

Obsesja. O ile depresja jakby przyciska obszar myśli „zbyt niskim sufitem”, o tyle obsesja buduje na obszarze myślenia płotek – zagródkę, z której trudno się wydostać. Choć może się wydawać, że jest tylko szkodliwa, to jednak w łagodniejszych (lub krótkotrwałych) formach może oddać cenne usługi. Koncentracja na jednym problemie – to zwiększona szansa rozwiązania. Bywało też, że ludzie opanowani obsesją dali światu, wielkie nawet, dzieła sztuki. Czym jednak zapłacili – wiedzą tylko oni sami.

Wyuczona bezradność. Jest to rzadko omawiane, a dość ciekawe zjawisko psychologiczne. Ciekawe już choćby o tyle, że w przeciwieństwie do innych tu wymienionych – całkowicie negatywne. Nie potrafię wskazać sytuacji, w której mogłoby mi się przydać. Polega ono na tym, że jeżeli przez dłuższy czas nasze skądinąd sensowne działania, dają nieprzewidywalne skutki, to po pewnym czasie „rezygnujemy z walki”, nawet jeśli rozwiązanie problemu jest dość łatwe. Dla przykładu: jeśli dziecko jest przez dłuższy czas niesprawiedliwie oceniane w szkole przez stronniczego lub chaotycznego nauczyciela, to często przestaje się uczyć i nie poprawia nawet w przypadku zmiany pedagoga („bo to i tak nic nie da”). Widać na tym przykładzie, jak ważna jest rola sprawiedliwości. Nie bez racji mawiali starożytni: „Dura lex, sed lex”.

Wpływ innych ludzi. Zacznę od opisu dwóch rzeczywiście wykonanych doświadczeń [5].

Pierwszy to (dość już nawet sławny, a zarazem kontrowersyjny) eksperyment Millgrama (można spotkać różną pisownię nazwiska). Polegał ona na tym, że ludzie brali udział w pozorowanym eksperymencie polegającym (niby to) na „badaniu mechanizmów nagrody i kary”. W jego ramach mieli aplikować innym osobom szoki elektryczne za błędy w zapamiętanych ciągach wyrazów. Obecny przy tym „prowadzący eksperyment” polecał kontynuować badanie nawet, jeśli osoby poddawane szokom skarżyły się na silny ból. W istocie chodziło o granicę, przy której ludzie przestaną wykonywać polecenia „prowadzącego”. Otóż okazała się ona leżeć znacznie wyżej, niż można było przypuszczać. Eksperyment stał się sławny, ponieważ wywołał burzliwą dyskusję w Ameryce. Szokujące było to, że kraj, w którym pojęcie wolności jest tak (dość fetyszystycznie) uwielbiane, zdolny jest produkować osobowości tak bezwolnie podległe autorytetom. Mnie to, nawiasem mówiąc, nie szokuje, bo ta wolność Amerykanów wydawała mi się zawsze nader problematyczna. Kontrowersyjność eksperymentu polegała na pewnym przekroczeniu etyki eksperymentu naukowego, bowiem badane osoby informowano dopiero post factum o jego rzeczywistym celu. Wiele badanych osób przeżyło wskutek tego jakiś wstrząs moralny (przeważnie zresztą o charakterze postanowienia poprawy – co uprawnia do pewnego optymizmu).

Drugi eksperyment nazwiemy umownie „wypadek przy pracy”. Polegał on na tym, że badanej osobie dawano do wypełnienia, jakiś nudny „kwestionariusz”. Równocześnie w sąsiednim pomieszczeniu odtwarzano nagrane odgłosy sprzątania (odkurzacz, rozmowa sprzątaczki z koleżanką, wyjście koleżanki etc.). Po pewnym czasie słychać było odgłosy symulujące jakiś wypadek i głos sprzątaczki, skarżącej się, że nie może ruszyć nogą. Około 70% badanych (a dlaczegóż to nie wszyscy – pytam się grzecznie?) podejmowało jakieś kroki, aby pomóc poszkodowanej. Eksperyment powtarzano następnie z tą modyfikacją, że wraz z osobą badaną siedziało w pomieszczeniu i wypełniało tenże „kwestionariusz” kilkanaście podstawionych osób poinstruowanych, aby nie reagować na słyszane dźwięki. Liczba chętnych do udzielenia pomocy spadała wtedy do ok. 7%.

Obydwa te eksperymenty z dość przerażającą jasnością uświadamiają nam siłę oddziaływania „stada”, jego wpływu na nasze myślenie. Mało tego – nie trzeba stada. Wystarczy jedna osoba. I jeszcze więcej – ludzie sami szukają kogoś, aby oddać mu swój umysł w arendę [6]. To jakiś przerażający masochizm. A może przerażające lenistwo umysłowe? Owszem – dziecko musi korzystać z autorytetu, ale żeby całe życie?

Radosna twórczość psychologów nie ustaje, więc co psycholog – to typologia. Jedna z nich (tych typologii) dzieli ludzi na samosterownych i zewnątrzsterownych (same nazwy wyjaśniają chyba rzecz dostatecznie). Okazuje się też, że ludzie samosterowni mają znacznie większe szanse zarówno na rzeczywiste sukcesy życiowe, jak i subiektywne zadowolenie ze swego życia. Nietrudno to zrozumieć – inni ludzie przeważnie starają się sterować nami raczej zgodnie z własnym interesem niż z naszym. Także i nasza aktywność oraz świadomość kierowania własnym losem dodaje optymizmu. Jeśli więc chcemy być zadowoleni z naszej drogi życiowej – powinniśmy wybrać ją sami, a nie iść tam, dokąd popchnie nas bezwładność, nawyk, uprzedzenie, strach, czy presja innych. Nie znaczy to oczywiście, że nie warto czasem skorzystać z przyjaznej rady, zaufać komuś. Rzecz, jak to często bywa – w proporcji.

Mnie zaś idzie w tym piśmie również i o to, aby jego Czytelnicy stawali się za sprawą lektury choć trochę bardziej samosterowni. A jeśli nawet staną się samosterowni na tyle, że uznają „AdRem” za „rozsadnik obmierzłej, a spetryfikowanej propagandy” – to dobrze! Niech zrezygnują z tej lektury, założą własne pisma, a mnie powiadomią, gdzie błądzę – abym mógł się poprawić. Z góry dziękuję.

Indoktrynacja. Jest właściwie tym samym co punkt poprzedni, tylko w swej najbrutalniejszej formie. Co mnie jednak w niej najbardziej niepokoi to nie sam fakt jej istnienia, lecz to, że ludzie potrafią przyjąć narzucone przemocą idee jako swoje. Przecież wiele krajów Europy (w tym i Polska) przyjęło chrześcijaństwo jako wiarę mimo, że przedtem były pogańskie, a chrześcijaństwo wkraczało na te tereny nie tylko za sprawą złotoustych misjonarzy, ale często dość brutalnej przemocy. Anglikanizm i prokomunistyczne ciągotki w byłym ZSRR to inne dobre przykłady. Świetna analiza tego rodzaju myślenia jest do przeczytania u Mrożka [7].

Trzeba jednak zazanaczyć, że zarówno indoktrynacja, jak i poprzednio opisana presja innych osób, niekoniecznie muszą dawać złe skutki. Wychowanie w dobrym środowisku oraz sensowne kształcenie, to przykłady pożądanego wpływu grupy na jednostkę.

Metabolizm informacyjny. Można o nim sporo przeczytać w znakomitych książkach Antoniego Kępińskiego (do czego zachęcam); ja zaś odwołać się chcę do pewnej audycji – rozmowy z panią psycholog, którą słyszałem wiele lat temu (dlatego nie potrafię sobie, niestety, przypomnieć jej nazwiska). Była to osoba o dość jędrnym (by tak rzec) sposobie bycia i wysławiania, choć nie pozbawiona swoistego folklorystycznego (by tak znowu rzec) wdzięku, a najważniejsze, że mówiła całkiem do rzeczy. Nasz tytułowy metabolizm informacyjny przyrównała ona do procesów przemiany materii, a więc jedzenia, picia i wydalania. Porównanie proste, ale chyba trafne. Wiemy przecież, że zarówno głód, jak i przejadanie się, podobnie jak zaparcia i biegunka nie wychodzą nam na zdrowie. Dwa z tego płyną wnioski. Po pierwsze, że metabolizm informacyjny (podobnie jak i ten „cielesny”) muszą się odbywać w pewnym mniej więcej stałym rytmie. Ponadto, że ilość substancji pobieranych powinna być w przybliżeniu równa ilości substancji wydalanych. W przybliżeniu – podkreślam. Oczywiście analogii tej nie należy ciągnąć zbyt daleko. Organizm dość bezceremonialnie wymusza prawidłowy (powiedzmy dobowy) rytm odżywiania i wydalania, zaś nasza świadomość jest nieporównanie bardziej elastyczna (rytm ten może obejmować nawet lata). Jednakże w ogólności obowiązują tu te same prawa.

Rzeczywistość wywiera tu na nas presję o charakterze nieco schizofrenicznym. Z jednej strony jesteśmy wręcz „przymuszani do produkcji”, bo jest to warunkiem „utrzymania się na rynku” (za jakie winy niepopełnione muszę takie świństwa wypisywać?!). Z drugiej zaś strony, jeżeli mamy coś istotnego do zakomunikowania (a istotne – rzadko bywa „lekkie, łatwe i przyjemne”) – towarzyszy temu błoga obojętność. Stąd też, jak to ktoś złośliwie zauważył, „Opinię publiczną tworzą nie najmądrzejsi, lecz najgadatliwsi”. Koniec. Ani słowa więcej na ten temat!

Atomizacja myślenia. Neil Postman w swojej książce „Zabawić się na śmierć” [8] opisuje wydarzenie, kiedy to zwrócił uwagę jednemu ze studentów, że w swej pracy w jednym rozdziale napisał coś tam, a w innym coś wręcz przeciwnego. W odpowiedzi usłyszał: „No tak, ale to jest tu, a tamto – tam”. Przerażający, zaiste, sposób myślenia spotykany często u schizofreników. I nie tylko u nich – tak działają publikatory (wstrętna nazwa – i dobrze im tak!). Dziennik telewizyjny, czy „Tele-ekspres” może sobie każdy pod tym kątem obejrzeć we własnym zakresie (zwracam uwagę na rozkoszny zwrot: „No, a teraz…”, który w istocie znaczy: „Zapomnij, co słyszałeś przed chwilą”). Ode mnie zaś w dziale „Od rzeczy” – kawałek gazety internetowej. W dziale żartów, bo gdzieżby indziej – ale czarny to humor.

I jeszcze jedno. Kim łatwiej sterować? Takim co tylko rejestruje fakty, czy takim, co układa je sobie w jakiś porządek. Ja myślę, że… A Państwo…?

Terror półinteligentów. Jest taka znana anegdota o konkursie trębaczy, na który jako pierwszy przyjechał luksusowym wozem, przystojny i elegancki muzyk, posiadacz znakomitego instrumentu. Grał jednak bardzo kiepsko. Po nim przybył pieszo drugi, pokraczny i niechlujny, z kiepską, starą trąbką. A kiedy zagrał – to było już zupełne dno!

Siłą komiczną jest tu oczywiście złamanie (bajkowej nieco) konwencji (ubogi, lecz zdolny). Ludziom niekonwencjonalnie myślącym zdarza się, owszem, często, że są odsuwani od przywilejów tego najlepszego ze światów. Widzą równocześnie jak profituje służalczość, pochlebstwo, przeciętność, tandeta, koniunkturalizm. Budzi to jak najbardziej zrozumiałą frustrację, która czasem popycha do tworzenia takich "kompensujących" bajek. Ale właśnie tu potrzebna jest najwyższa czujność! Frustracja uruchamia bowiem (nieświadome!) mechanizmy obronne, przeważnie deformujące nasz obraz rzeczywistości. Bardzo (zaprawdę powiadam Wam – bardzo!) łatwo wpaść w koleinę myślową typu: „Nie wiedzie mi się, bo jestem zbyt dobry, nieprzeciętny…” etc. Choć trudno w to uwierzyć – może się jednak zdarzyć, że odsunięci zostaliśmy słusznie. Trzeba się więc albo dokształcić, albo poszukać innego obszaru działania, bo niewykluczone, że to właśnie my występujemy w roli półinteligenta. Przykro mi niezmiernie – ale taka możliwość, niestety… istnieje.

Na zakończenie. Są i inne rzeczy, które deformują myślenie. Moda, snobizm, przymus dowcipkowania, patriotyzm, strach, lenistwo – aby wymienić kilka z brzegu. W ogóle jest tych przeszkód tak wiele, że aż dziw, że są ludzie, którym udaje się między nimi przemykać. Niektórymi (z tych przeszkód) zajmiemy się w następnych numerach, innymi może nie warto. Ja zaś życzę moim Czytelnikom, aby na tym torze przeszkód potykali się jak najrzadziej. Nie mówię – wcale. Błąd czasem dobrze też zrobić, aby się czegoś na nim nauczyć.

Czytanki:

[1] Patrz: VARIA >> REDAKCJA POLECA.
[2] B. Schulz. – „Sklepy cynamonowe”. ISBN 83-85241-83-3.
[3] S. Mrożek – „Spisek” z tomiku „Dziennik powrotu” ISBN 83-86743-84-0.
[4] S. Mrożek – „Pesymista – optymista” z tomiku „Małe listy” ISBN 83-88459-15-5.
[5] Szczegółowy opis obydwu eksperymentów można znaleźć w książce
„Procesy przetwarzania informacji…” (patrz: VARIA >> REDAKCJA POLECA).
[6] S. Mrożek – „Rozterki duszy niezbawionej” z tomiku „Małe listy” ISBN 83-88459-15-5.
[7] S. Mrożek – „Jak oni mile biją” z tomiku „Małe listy” ISBN 83-88459-15-5.
[8] N. Postman – „Zabawić się na śmierć” ISBN 83-7319-243-3.




[mc]